Masterton Graham-Czarny anioł.pdf

(1323 KB) Pobierz
Masterton Graham-Czarny aniol
GRAHAM MASTERTON - Czarny anioł
GRAHAM MASTERTON
Czarny anioł
W Punta Arenas spotkałem prawie stuletniego amerykańskiego marynarza. Powiedział mi, że jest jedynym
rozbitkiem, który uszedł z życiem z żaglowca „Charlotte”, kiedy ten rozbił się podczas straszliwego sztormu przy
przylądku Horn w 1837 roku. Mówił też o dziwnym ładunku, którego zawartość kapitan trzymał w największej tajemnicy.
Opowiadał o rozlegających się nocą krzykach tak przerażających, że trzech członków załogi rzuciło się za burtę w
przeświadczeniu, iż okręt został opętany. Nie powiedział wiele ponad to. Dorzucił jeszcze tylko, że rybak z Chileno nie
wziął na swój pokład nikogo z tonącej w lodowatej wodzie załogi „Charlotte”. On sam ocalał chyba tylko cudem. Dodał, że
plaża, na której cały czas spoczywa wrak żaglowca, jest uważana przez mieszkańców Chileno za miejsce niewysłowionego
wręcz zła i nazywana Miejscem Kłamstw.
Randolph Miller
„Podróże po Ameryce Południowej”
Rozdział XII
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Joe Berry zjadł ostatni zwitek spaghetti z lekko kwaskowym sosem i odsunął talerz.
Tak zakończył się jego ostatni posiłek.
- Niebo w gębie - westchnął i wyjął z kieszeni kraciastej koszuli paczkę merit mentholsów.
Po drugiej stronie kuchni Nina Berry krzątała się przygotowując szarlotkę z cynamonem, która nigdy nie miała się
dopiec.
- Chcesz kawy? - spytała Nina.
Zapalił papierosa i pokręcił głową.
- Muszę się wyspać. Jutro zaczynam mieszkanie w Cow Hollow.
- Przygotowałam bezkofeinową.
- Kawa bez kofeiny to nie kawa. Tak jak piwo bezalkoholowe to nie piwo.
W mieszkaniu z dwoma sypialniami, po drugiej stronie przedpokoju spali na swoich piętrowych łóżeczkach
siedmioletnia Karolina Berry i pięcioletni Joe Berry junior.
Szmaciana lalka Karoliny - Marta, leżała w indiańskim koszyku. Karolina już nigdy nie podniosła stamtąd Marty.
Ulubiony królik Joego Juniora - Joe Junior Junior, siedział rozparty na słomianym foteliku. Joe nigdy już nie nazwie go Joe
Junior Junior.
Był czwartkowy wieczór, jedenastego sierpnia 1988 roku godzina 21.03. Joe wstał z papierosem w ustach i odniósł
talerz do zlewu.
- Powinieneś to rzucić. - Nina zabrała mu papierosa i pocałowała w policzek.
- Dwa na dzień to palenie? - upomniał się.
- To o dwa za dużo. Chciałabym, żebyś żył wiecznie.
Zostało im mniej niż osiem minut.
- Spróbuję poprzestać na jednym, dobra? Ale musisz mi dać czas, żebym się zdecydował na którym. Potrzebuję rano
na rozruszanie i wieczorem dla ukojenia.
- Ach te decyzje, decyzje - dokuczała mu.
Joe odebrał jej papierosa i przeszedł do pokoju. Na ekranie dużego telewizora z wyciszonym dźwiękiem migały
obrazy. Szedł wywiad z byłym urzędnikiem, który założył nową restaurację. Nie włączając głosu Joe usiadł na kanapie, a
stopy w zielonych skarpetkach oparł na stoliku.
Wziął Examinera.
- Czytałaś już, że zamyślają zlikwidować konny patrol?! - krzyknął. - Kosztuje miasto półtora miliona dolców
rocznie. A to tacy zabawni jeźdźcy na śmiesznych koniach.
- Podoba mi się ten patrol - odpowiedziała Nina. - Tworzy atmosferę miasta.
- Jasne. Ale każdy tysiąc dolarów wydany na tę atmosferę to tysiąc dolarów mniej na walkę z tymi gówniarzami z
biednych dzielnic.
Nina przeszła przez pokój z kubkiem kawy.
- Walkę z gówniarzami. Mówisz, jakbyśmy byli na wojnie albo na czymś takim.
- Żartujesz sobie? W tym roku zginęło już czterech gliniarzy! A co to jest jak nie wojna?
Pozostało sześć i pół minuty. Za mało nawet, żeby dokończyć popołudniową gazetę. Za mało, żeby Ninie wystygła
kawa. Kiedyś, przed dziewięciu laty, gdy zostali na noc u przyjaciół w Mill Valley, Joe zapytał Ninę:
- Gdybyś mogła wybrać, to co byś zrobiła przed śmiercią?
Pocałowała go w ucho. Przez drewniane okiennice promienie słońca sączyły się jak świeżo zebrany miód.
- Naturalnie, kochałabym się - wyszeptała.
Pocałował ją w ucho.
Pięć minut. Za mało czasu na kochanie.
Joe miał trzydzieści trzy lata, był szczupły i muskularny. Rzadkie, czarne włosy okalały zadziwiająco chłopięcą
twarz - dojrzałości dodawały okazałe wąsy. Po college’u pracował jako gliniarz, bo jego ojciec też był policjantem. Jednak
po ośmiu latach czynnej służby na ulicach San Francisco nagle postanowił nie iść już więcej do pracy. Położył się do łóżka
i nie mógł wstać. Lekarz rozpoznał wyczerpanie nerwowe, a Joe znał jego powód.
Absolutny drenaż ducha, pustka wywołana nie szokiem czy urazem, nawet nie widokiem zabitych kumpli,
roztartych na czerwoną miazgę starych kobiet czy napuchłych topielców z zatoki, ale zwykłym rozdawaniem cząstek
swojej duszy tym, którzy jej potrzebowali. Dzień w dzień, noc w noc.
Wiedział, dlaczego księża się upijają. Wiedział, dlaczego lekarze biorą narkotyki.
1 / 101
455143475.002.png
GRAHAM MASTERTON - Czarny anioł
Wiedział, dlaczego policjanci nie mogą rano wstać z łóżka. To uczucia do świata i odruchy człowieczeństwa
wcześniej czy później wyczerpują się i już nie można dać z siebie nic więcej.
Teraz Joe był stolarzem. Pracował dla Fastift Interiors w Ross Valley. Przycinał dębowe boazerie do gabinetów,
mahoniowe parkiety i podkłady z sekwoi. Uwielbiał spokojną stolarkę - odmierzanie desek, zapach przeróżnych drzew.
Uwielbiał sposób, w jaki łączyły się ze sobą czopy. Jednak jeszcze czasami budził się w nocy i widział twarze tych ludzi,
którzy wykradli jego duszę. Twarze blade jak śmierć, blade jak brzuch zatrutej ryby.
Nina nie bardzo rozumiała, co dolega Joemu, chociaż znała kilka żon policjantów, których mężowie cierpieli na coś,
co elegancko nazywa się „wyjałowieniem”. Niektórzy, co zgryźliwsi oficerowie nazywali to „wyglinieniem”.
Wygląd Niny dokładnie oddawał jej delikatną, tolerancyjną i tylko lekko rozkapryszoną osobowość. Urodziła się w
1962 roku, była córką właściciela księgarni „Red Flag” - nieposkromionego Thada Buforda i jakiejś bliżej nie znanej
studentki Vanessy Grale (która w 1967 roku legalnie zmieniła nazwisko na Star Lover).
Nina spotkała Joego w 1981 roku w amfiteatrze przy Uniwersytecie Stanforda na koncercie jazzowym z okazji Dnia
Niepodległości. Siedzieli pod drzewem i zaczęli ze sobą po prostu rozmawiać, jakby znali się od lat. Nie wiedziała, że jest
gliniarzem, a potem było już za późno, bo się zakochała.
Z początku prawie nie dawało się wytłumaczyć jej przyjaciołom, że Joe nie będzie ich ścigał za każdego
przypalonego skręta. I podczas każdej imprezy czy weekendu Joe cierpiał zawoalowane i bezpośrednie zniewagi. Jedna z
przyjaciółek Niny zawsze nazywała go Himmler. Inna wciąż pytała, czy nie zakuje jej w kajdanki. Po jakimś czasie zaczęli
tracić kontakt z ludźmi, których raziła obecność policjanta, choćby okazywał się nie wiadomo jak równym facetem. Ich
krąg towarzyski ograniczył się (jak ogranicza się wszystkim policjantom i ich rodzinom) do innych policjantów z
rodzinami.
Nina przyjaźniła się przynajmniej z tuzinem żon policjantów, ale nigdy nie żałowała, że już nie jest jedną z nich.
Kiedykolwiek się spotykały, zawsze jadły spartaczone ciasto i rozmawiały z wymuszoną beztroską. Wszystkie mówiły tym
samym łamliwym głosem, jakby w każdej sekundzie mogły rozlecieć się na kawałki. Nawet bez ciągłego życia na
krawędzi życie nie jest bajką.
Napiła się kawy.
- Mówiłam ci, że dzisiaj Karolina wygrała batonik za rysunek?
Jeszcze tylko cztery minuty. Joe podniósł wzrok.
- W szkole rozdają teraz batoniki? Myślałem, że słodycze to kara, nie nagroda.
- Oj, Joe, od jednego małego batonika nic jej się nie sianie.
- No nie wiem. To już sprawa rodziców, nie sądzisz? Próbujesz dobrze wychować dzieci, dbasz o ich zęby, o ich
wagę. Na pewno im nie pomoże, jeśli nauczyciele zaczynają rozdawać słodycze.
- Bardzo ładnie namalowała całą rodzinę. Zatytułowała „Oto my - rodzina Berrych”.
- A siebie namalowała bez zębów?
- Joe, na miłość boską, to tylko batonik. Przyniosła do domu i zapytała, czy może go zjeść.
- A ty oczywiście pozwoliłaś?
Nina pokręciła głową.
- Jesteś czasami niemożliwy. Palisz, pochłaniasz tyle spaghetti, jakby ci za to płacili, i pijesz piwo, aż masz w sobie
tyle gazu, że mógłbyś odlecieć. A potem czepiasz się jednego małego batonika, który dostała twoja córka, bo jest dobra z
rysunków.
Trzy minuty. Za mało, żeby wysłuchać do końca piosenki. Oczywiście ich ulubionej Barbary Streisand Evergreen
(3:23).
- Dobrze, już dobrze. - Joe uśmiechnął się. - Poddaję się, ale nie wiń mnie, jeśli wyrośnie z niej bezzębny grubas.
- Pójdziesz i zobaczysz ten rysunek? - zaproponowała Nina. - Przypięła go przy ściennym notesie. A jak już tam
będziesz, pocałuj ją na dobranoc.
Joe westchnął. Odłożył gazetę na kanapę, zgasił papierosa, wstał i przeciągnął się.
- Chyba się starzeję - powiedział. Podszedł do Niny i pocałował ją w czoło. To był jego ostatni pocałunek. -
Położyłem dzisiaj szesnaście metrów kwadratowych dębowego parkietu. Czuję się jak Quasimodo.
Postukując leciutko palcami w tapetę poszedł korytarzem do dziecięcej sypialni. Jak zwykle drzwi były uchylone na
kilka centymetrów. Szklana wizytówka zawiadamiała, że to pokój Joego Juniora i Karoliny. Joe otworzył drzwi i wszedł do
środka. Czuł ciepło i zapach śpiących dzieci.
Za ciemno, żeby wyraźnie zobaczyć rysunek Karoliny. Z tego, co mu się udało dojrzeć, przedstawiła rodzinę jako
cztery jasnoniebieskie postacie z twarzami świń i z metrowymi kijami zamiast rąk. Dlaczego dzieci zawsze malują przy
każdej dłoni ze sto palców? Uśmiechnął się, podszedł do łóżka i popatrzył na śpiącą córkę.
Karolina była delikatną, śliczną blondyneczką, jak Nina. Widział wiele rodzin, gdzie córka urosła i stała się podobna
do ojca, a syn do matki. Starszy sierżant George Swope spłodził trzy córki i każda wyglądała dokładnie tak jak on. Wąskie
brwi, szeroka szczęka i wydatny nos. Chłopaki z oddziału nazywali je „siostrzyczki sierżanta Swope”.
Ale tu leżała Karolina z niebieskimi żyłkami na ułożonym na poduszce nadgarstku.
Lśniące blond włosy rozsypały się wokół jej głowy niczym złoto. Miała leciutko rozchylone usta, oddychała
głęboko i nieco chrapliwie.
Niżej, prawie całkiem przykryty kołdrą, Joe Junior śnił o czymś nieodgadnionym: o szkole, kosmosie, a może o
kanapce z serem. Joe widział tylko odgarnięte do tyłu ciemnobrązowe włosy. Nachylił się i pocałował go w małe, gorące
uszko. Mały też lekko chrapał. Może nawilżacz powietrza pomógłby im lżej oddychać.
Minuta pięćdziesiąt pięć sekund. Za mało czasu na nawilżenie powietrza. Za mało nawet na przypomnienie sobie
wszystkich chwil, kiedy rodzina Berrych była szczęśliwa.
Joe podszedł do łóżka, żeby poprawić zasłonę. Spojrzał na Fulton Street. Było prawie pusto, nie licząc
zaparkowanych samochodów i dwóch mężczyzn w kapeluszach gestykulujących żywo rękami i halsujących od krawężnika
do krawężnika, jakby byli kompletnie pijani.
Sam dom był nadzwyczaj cichy. Z góry nie było słychać telewizji od pani Caccano, bo upadła, skręciła sobie kostkę
i teraz musiała odleżeć tydzień w szpitalu. Linebargerowie z dołu też nie słuchali dzisiaj opery.
Cisza sprawiała, że mglista noc zdawała się jeszcze bardziej upiorna. Joe zawsze obiecywał sobie, że wyprowadzi
się z dzielnicy przy zatoce, może do Napa albo Sacramento, gdzie klimat jest suchszy, a dzieciaki nie sapią przez sen.
2 / 101
455143475.003.png
GRAHAM MASTERTON - Czarny anioł
Ale tu się urodził, jego matka również, jego dziadek był rekwizytorem Chutes - jednym z nielicznych teatrów,
przetrwałym po pożarze i trzęsieniu ziemi w 1906 roku. Czy było dla niego inne, lepsze miejsce na świecie?
Minuta. Już poniżej minuty. Piętnaście sekund. Dziesięć. Za mało na Modlitwę Pańską, nawet gdyby wiedział, że
powinien odmówić.
Puścił zasłonę. Nagle usłyszał huk jakby wybuchającej bomby. Łuubuuduu! - głęboka, potężna, przygniatająca
eksplozja.
- Jezu! - krzyknął, bo przez ułamek sekundy pomyślał, że to on spuszczając zasłonę spowodował wybuch.
Nasłuchiwał. Panowała cisza.
- Nina?! - zawołał.
Cisza. A może cichutki płacz? Nie był pewien.
Z każdą chwilą całe życie wokół niego zaczynało się walić, jakby Boga miało usatysfakcjonować dopiero strącenie
całej rodziny do piekła.
- Nina! - krzyknął. (A może nie? Może nie był w stanie nic z siebie wydusić? Nie miał pewności. Jako gliniarz
nasłuchał się nagrań ludzi pod wpływem silnego stresu - zakładników, samobójców, ludzi złapanych w pułapkę kanałów
ściekowych. Tym ludziom zawsze wydawało się, że mówią spokojnie i rzeczowo, ale gdy komuś z nich uda się usłyszeć
siebie, to usłyszy tylko obcy bełkot i sapanie jak przy hiperwentylacji).
Trzęsienie ziemi? - pomyślał. Ale przecież czuł, że to coś zupełnie innego. Żadnego kołysania pod stopami. Wybuch
gazu? Może Linebargerowie zostawili odkręcony gaz i poszli na występy swojej córki w „Eurece”?
Wyszedł do przedpokoju.
- Nina? Nina? Nic ci nie jest?
Krew pulsowała mu w uszach: Nina, Nina, Nina, Nina.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, były zniszczone drzwi wejściowe. A właściwie nie drzwi, ale sama framuga i
sterczące wokół cegły.
W gruzach na podłodze leżał wielki lewar, używany przez strażaków do wyważania drzwi w płonących budynkach.
- Nina!
Nie wiedział, w jaki sposób udało mu się tak szybko dojść do pokoju. Jakby przez głowę przemknęła mu myśl
„pokój” i w mgnieniu oka już tam był. I wtedy zobaczył, co się stało. To było gorsze niż wszystko, co mógł sobie
wyobrazić.
Coś mu powiedziało: to szaleństwo, zbyt okrutne, aby mogło być prawdziwe. To koszmar, który nawiedza każdego
ciężko pracującego i płacącego podatki człowieka z klasy średniej. Mógł się zdarzyć tylko we śnie lub na filmie.
Ogromny jak wieża mężczyzna, w straszliwej, kanciastej masce stał na środku pokoju.
Jedną nogę opierał na przewróconym stoliku. Ciągnął Ninę za włosy, a do jej szyi przyciskał wielki rzeźniczy nóż.
Ninie zbielały usta, a oczy wyszły niemal na wierzch. Ręce zwisały po bokach, jakby była marionetką z zerwanymi
sznurkami. Mężczyzna tak mocno przyciskał nóż do tchawicy, że spod przeciętej skóry płynęła krew i wystarczyłoby, żeby
Nina przełknęła ślinę, a gardło by się otworzyło.
Joe ostrożnie podniósł ręce, oddychał z trudem. Doświadczenie policyjne podpowiadało mu: ochrona zakładnika, nie
dać się zwariować ani spanikować. To może być twoja żona, ale to jeszcze nie powód, aby tracić nad sobą panowanie.
Okazuj spokój, okazuj chęć pojednania.
Groteskowa maska nie pozwalała Joemu ocenić wyrazu twarzy napastnika ani w jakim jest wieku, ani stanu jego
umysłu. Maska była czarna jak smoła, plastikowa albo z papier-mâché, przywodząca na myśl chrząszcza, lecz raczej z
jelenim porożem niż ze zwykłymi rogami. Śmiertelnie czarne obwódki wokół oczu przypominały kształtem lisie, a martwe,
aksamitne oczy nie wyrażały nic.
Mężczyzna rozebrany był do pasa. Jego pierś pokrywał rozmazany, rdzawokarmazynowy olejek, zmieszany może z
farbą, a może z krwią. Mięśnie klatki piersiowej miał rozwinięte jak zapalony ciężarowiec.
Dziwne, myślał Joe, nieprzeciętny facet. Sutki miał przebite złotymi obrączkami, z których zwisały brzęczące
koraliki i paciorki.
Czarne dżinsy podtrzymywał ciężki czarny, skórzany pas z błyszczącą sprzączką w kształcie uśmiechniętej czaszki.
U pasa wisiała spora, płócienna torba. Mężczyzna był niezwykłej postury: ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i dobrze
powyżej stu kilogramów wagi.
Nie wyglądał jak rockers ani żaden z tych przebranych homoseksualnych fetyszystów, którzy przyjeżdżają do San
Francisco odwiedzić umierających przyjaciół, ani też jak typowy narkoman spotykany na każdej ulicy, bez których
Departament Policji San Francisco byłby normalnym miejscem pracy.
Ten człowiek był zupełnie inny. Wyglądał jak posłaniec samego Szatana.
Co więcej wywalił drzwi wejściowe strażackim lewarem, a jeśli wcześniej nie upewnił się, że sąsiednie mieszkania
są puste, to po prostu nie przejmuje się hałasem. Dla Joego było jasne, że facetowi nie zależy, czy przeżyje, czy umrze, a to
świadczy o tym, że nie zawaha się przed zabójstwem.
Dawno temu, na Green Street, jeden z partnerów Joego popełnił błąd próbując wytrącić pistolet człowiekowi,
któremu nie zależało na życiu. Twarz partnera rozprysła się na koszuli Joego jak talerz jarzynowej zupy.
Nina nie mogła mówić, ale jej oczy błagały o pomoc. Gdyby mężczyzna nie trzymał jej za włosy,
najprawdopodobniej by upadła.
Joe rozłożył ręce, żeby było jasne, iż nie ma broni. Pokazywał, że chce rozmawiać.
- O co chodzi? - spytał z gardłem ściśniętym napięciem i zapchanym flegmą. - Czego chcesz?
Wielka zamaskowana głowa obróciła się powoli, gdy Joe okrążał przewrócony stolik.
- Czego chcesz? - powtórzył. - Pieniędzy? Narkotyków? Powiedz tylko, a spróbujemy zorganizować. Daj spokój,
przyjacielu, masz moją żonę i chyba wiesz, że nie zrobię głupstwa, nie?
- Joe...! - wykrzyknęła zdesperowana Nina.
- W porządku, serduszko, w porządku - powiedział Joe, cały czas uświadamiając sobie, że temu facetowi w każdej
chwili może odbić. Mnie też zabije, jest całkiem pozbawiony rozumu. Kto, do diabła, rozwalałby drzwi za pomocą lewara?
Kto włamuje się do mieszkania, gdzie z wyjątkiem srebrnych baseballowych trofeów i czteroletniego magnetowidu nie ma
co ukraść.
Kto zakłada maskę insekta i smaruje się krwią?
3 / 101
455143475.004.png
GRAHAM MASTERTON - Czarny anioł
- No, przyjacielu, o co chodzi? - powtórzył.
Napastnik wahał się bardzo, bardzo długo. Minuty sączyły się jak gęsty olej. Potem przemówił głębokim,
stłumionym głosem:
- Nie jestem dla ciebie przyjacielem, przyjacielu, jestem dla ciebie najgorszym z koszmarów.
Joe skinął głową i spróbował przełknąć ślinę.
- W porządku, przepraszam, nie chciałem nikogo urazić. Interesuje mnie tylko, czego chcesz?
Znów długa cisza. Wtem:
- Wiesz, czego chcę?
Joe nie mógł powstrzymać gwałtownego łomotania serca, nie mógł powstrzymać ucisku w płucach. Spokojnie, Joe,
spokojnie, na miłość boską. Nie daj po sobie poznać, jak bardzo się boisz.
- Nie, nie wiem, skąd miałbym wiedzieć?
Wielka czarna, błyszcząca głowa skinęła i nachyliła się.
- A czego chcą wszyscy? Władzy, pieniędzy, zemsty i seksu.
- Tu nie znajdziesz nic z tych rzeczy - Joe zaczął panikować.
- Nie? - powtórzył mężczyzna. Przesunął nóż do dołu i do góry po skórze Niny. - A jak to nazwiesz? Zemstą czy
seksem, a może władzą?
- Słuchaj, chcesz pieniędzy? Dam ci pieniądze - obiecał Joe. - Mam na koncie dwa i pół tysiąca dolarów. Dostaniesz
wszystko.
Zamaskowany mężczyzna wydał z siebie głęboki, charczący okrzyk rozbawienia.
- Co chcesz zrobić? Wypisać mi czek? Nie masz lepszego pomysłu?
- No to co? Powiedz tylko co, a zrobię wszystko, co w mej mocy, aby ci to dać.
Olbrzym znowu milczał. Zdawało się, że godzinami. Joe nastawił uszu, czy nie słychać zbliżających się syren -
czegokolwiek, co mogłoby im pomóc. Sąsiedzi, na miłość boską, nie mogli nie usłyszeć wywalania drzwi. Słoń im
nadepnął na ucho, zwariowali czy co?
Słyszał stłumione mgłą odgłosy nocy i to wszystko. Ruch uliczny, samoloty, zwierzęce syreny statków. Żadnych
sygnałów policyjnych. On, Nina, Karolina i Joe Junior zostali usidleni przez koszmar, a miasto zdawało się cichnąć i
układać do snu.
- Proszę - zaszlochała Nina. - Proszę, nie krzywdź nas.
- Chcecie żyć? - mężczyzna zwrócił się do Joego.
- Też pytanie.
- Zupełnie uzasadnione w tych okolicznościach, nie sądzisz?
Joe starł rękawem pot z czoła.
- Oczywiście, że chcemy żyć. Mamy dzieci.
- No jasne - powiedział napastnik. - A zatem chcę, żebyś uklęknął i obie dłonie położył na podłodze.
Joe zmieszał się.
- To wszystko? Chcesz tylko tego?
- Uklęknij, jak powiedziałem, i połóż obie dłonie na podłodze.
Równocześnie z tymi słowami Joe wykonał polecenie. Mężczyzna popatrzył chwilę i powiedział:
- Dobrze, o to chodziło.
Puścił włosy Niny, a gdy zaczęła się osuwać, przycisnął jej nóż do szyi podtrzymując ją w pozycji stojącej. Lewą
ręką szukał czegoś w torbie przytwierdzonej do paska.
- Możemy porozmawiać? - zapytał Joe. - Na pewno czegoś chcesz. Możemy się postarać o gotówkę. Mój szwagier...
- Pieprz swojego szwagra! - krzyknął mężczyzna. Z pewnymi trudnościami wyciągnął z torby mały młotek i dwoma
palcami włożył go z powrotem. Wyjął długi czworokątny gwóźdź używany do przybijania podkładów kolejowych.
- Proszę. - Wyciągnął jeszcze kilka sztuk i pociągnąwszy Ninę za sobą podsunął młotek Joemu pod nos.
- Co? - zapytał zdezorientowany Joe. Poczuł wilgoć w nogawce i nagle uświadomił sobie, że narobił w spodnie.
Czuł w skroniach puls jakby odgłos monotonnego bębnienia.
Odejdź, proszę cię. Niech cię tu nie ma. Niech otworzę oczy i zobaczę, że cię tu nie ma.
- Proszę - powtórzył mężczyzna. - Weźmiesz ten cholerny młotek, czy nie?
Joe wziął bez słowa. Próbował także wziąć gwóźdź.
- Gwoździa nie. Twoja ukochana żonka ma ochotę go potrzymać.
Mężczyzna schylił się i starał się wcisnąć Ninie gwóźdź do ręki. Jednak Ninie tak trzęsły się ręce, że upuściła go na
podłogę. Rozległ się brzęk.
- Podnieś - rozkazał Joemu. - I podaj jej.
Joe podniósł gwóźdź i położył go Ninie na dłoni. Zacisnęła kurczowo palce.
- Co zamierzasz? - zapytał Joe. Jego własny głos brzmiał jak cudzy.
Mężczyzna znów złapał Ninę za włosy i wolno podniósł jej głowę. Miała rozciętą skórę na gardle. Widoczne żyły
podświetlał błyszczący nóż. Ostrze nawet raz nie zadrżało. To nie jest ludzka istota, pomyślał Joe, nawet mu ręka nie
zadrży, żadnych nerwów. Jest opanowany, rozluźniony. Znęcanie się nad nami nawet go nie podnieca.
- Połóż dłonie na podłodze - napastnik poinstruował Joego. - O tak, bardzo ładnie, płasko. Teraz twoja żonka ślicznie
przed tobą uklęknie i przytrzyma ci ten gwóźdź na prawej dłoni. Będzie trzymała naprawdę mocno. I wtedy ty uderzysz
prosto w niego.
Joe z przerażeniem spojrzał w śmiertelnie czarne oczy.
- Chcesz, żebym przybił własną dłoń do podłogi? Zwariowałeś?
- Zrobisz, co ci każę, albo popatrzysz sobie, jak umiera twoja żona.
- Postradałeś zmysły!
Mężczyzna chrząknął i nachylił zamaskowaną głowę.
- Dla ciebie to żadna różnica, czy jestem zdrowy, czy szalony. Dla ciebie ważne jest tylko przeżycie. A jedyna
szansa, żeby przeżyć, to zrobić to, co ci każę.
Bardzo powoli, wciąż trzymając Ninę za włosy, zmusił ją do uklęknięcia.
- Gwóźdź! - krzyknął.
4 / 101
455143475.005.png
GRAHAM MASTERTON - Czarny anioł
- Nie mogę - Nina zaszlochała. Z jej krtani spływała strużka krwi, rozmazując się w zagłębieniu pod szyją.
- Powiedz jej, Joe - przymilnie odezwał się. - Powiedz jej, co się stanie, jeśli będzie się źle zachowywać.
- Nino - powiedział Joe. - Musisz być odważna.
- Ale nie mogę! Nie mogę! Nie mogę! - prawie wpadła w histerię. Joe wiedział, jak niebezpieczna jest histeria u
zakładników. Wtedy z byle jakiego powodu napastnik może wystrzelić z pistoletu. I zwykle strzela. Pozostaje tylko mieć
nadzieję, że straty będą jak najmniejsze.
- Gwóźdź! - nalegał mężczyzna.
Zupełnie roztrzęsiona ujęła gwóźdź w dwa palce i przytrzymała jakieś dziesięć centymetrów nad dłonią Joego. Joe
przyłożył czubek do środka dłoni, pomiędzy kość i żyły.
- Nie mogę - szepnęła Nina. - Nie mogę, nie proś mnie.
- Patrz - rzekł Joe. - To nawet nie zaboli. Pamiętasz Billa Gatesa? Dostał kulą w środek dłoni, jakby grał w baseball.
Nawet nie poczuł. Już jest zdrowy, absolutnie zdrowy.
Mimo łagodnych słów otuchy Joego zalewał zimny pot. Czuł, jak spaghetti rozsadza mu brzuch i zamienia się w
glisty podchodzące mu do gardła. Jeśli miał to zrobić, jeśli miał przybić sobie dłoń do podłogi, chciał to mieć za sobą
najszybciej, jak się da.
- Tylko przytrzymaj gwóźdź - błagał. - Złap tu i zamknij oczy. Żadna to dla mnie łaska, że nie trzymasz go sztywno.
Nina spojrzała mu w oczy i przełknęła ślinę.
- Kocham cię. Nigdy nie zapomnij, że cię kocham.
- Ja też cię kocham, serduszko.
- Dajcie sobie z tym spokój, na miłość boską - wtrącił mężczyzna. - Chcesz popatrzeć, jak ona umiera?
Joe czuł czubek gwoździa na skórze. Musiał uderzyć mocno i dokładnie, traktował to jak stolarkę. Nie chciał walnąć
młotkiem w palce, porozbijać sobie kostek i już nigdy nie wrócić do pracy. Nie chciał też trafić w palce Niny.
Kropla jej krwi skapnęła mu na wierzch dłoni i to go przekonało. Skoro ona może przelewać za niego krew, to i on
może za nią.
Podniósł młotek, wrzasnął: „Aaa!” i wbił gwóźdź prosto w ciało, między przedłużenie wskazującego i środkowego
palca. Przez mięśnie i chrząstki, w twardą, dębową podłogę.
Nie przypuszczał, że będzie aż tak bolało. Bili Gates mówił jednak, że coś czuł.
Gwóźdź wywołał straszny skurcz bólu wzdłuż całego ramienia. Palce rozczapierzyły się jakby pod wpływem
elektrycznego wstrząsu.
- O Jezu, Jezu, Jezu - bełkotał. Częściowo dla złagodzenia napięcia, częściowo z zaskoczenia, ale głównie z bólu.
Ale mężczyzna w masce nie dawał za wygraną.
- Jeszcze raz - rozkazał chrapliwym głosem. - Ile się da.
Ze łzami w oczach Joe jeszcze raz podniósł młotek. Napastnik zmusił Ninę do wstania. Nie była w stanie zamknąć
oczu. Mogła jedynie odwrócić poszarzałą nagle twarz.
Joe spojrzał na dłoń. Główka w kształcie litery „L” wystawała jakieś trzy centymetry ponad skórę. Na biegnącej
między palcami cienkiej czerwonej linii było zaskakująco mało krwi.
- Jeszcze raz! - polecił mężczyzna.
Wahając się Joe podniósł zdrętwiałą rękę z młotkiem i walnął w gwóźdź. I jeszcze raz, i jeszcze, aż dłoń całą
powierzchnią przywarła do podłogi. Czuł, jakby miał odmrożoną rękę.
Nieustający ból penetrował każdą kostkę ciała. Upuścił młotek i trzęsąc się klęczał w milczeniu. Nie zastanawiał się,
co dalej.
- A teraz - powiedział mężczyzna - kolej na panią Berry.
Joe podniósł głowę.
- Co? - zapytał przerażony.
- Kolej na milutką Ninę - odpowiedział tamten. Bez żadnych emocji. Zupełnie jak steward zapowiadający, że zbliża
się lądowanie.
- Co to znaczy? Co chcesz zrobić? - zapytał Joe.
- Możesz przestać z tymi pieprzonymi pytaniami? - powiedział wciąż opanowanym, choć trochę głośniejszym
tonem.
- Ale chyba, nie chcesz...
- Stul pysk, do cholery! - wrzasnął napastnik i tym razem Joe poważnie się przeraził.
Mężczyzna mówił spokojnie, ale było jasne, że się denerwuje. Jeden nierozważny ruch, jedna odpowiedź za dużo, a
zabije ich oboje. Joe w cierpieniu zamknął oczy. Myślał o Karolinie i Joem Juniorze. Próbował też myślą o jakimś wyjściu
z tej okropnej sytuacji wykrzesać odrobinę nadziei.
Jednak zamaskowany mężczyzna atmosferę całego mieszkania nasycił tak irracjonalnym strachem, że Joe nie mógł
wymyślić nic konstruktywnego ani nawet optymistycznego. Chciał tylko, żeby to się skończyło, nieważne jak, ale żeby już
było po wszystkim.
Otworzył oczy i zobaczył, że naprzeciw niego klęczy Nina z rękami przyłożonymi do podłogi. Dotykali się niemal
końcami palców. Mężczyzna przechylił się nad Niną i czubkiem noża dotknął jej tętnicy szyjnej.
Joe czuł jego zapach. Pot, smar samochodowy i jeszcze coś niesprecyzowanego.
Zgniłe siano, zasuszona skóra lub kiepskiej jakości marihuana.
- Jeszcze raz powtórzymy to samo - powiedział mężczyzna. - Nina trzyma gwóźdź, a Joe go wbije.
Wyjął kolejny gwóźdź z torby i ostrożnie położył na podłodze koło lewej dłoni Niny.
- Pójdziesz za to do gazu - powiedział Joe głosem załamującym się tak jak światło w szkiełkach dziecinnego
kalejdoskopu.
- Stul pysk, proszę - rzekł tamten tym razem o wiele łagodniej. - Do gazu nie wsadzają za nic.
- Chyba nie myślisz... - Joe wił się z bólu. - Jezu, to moja żona!
- Owszem, myślę. Spodziewam się, że zrobisz wszystko. Zrobisz to albo umrzesz.
Wybór należy do ciebie. Cóż prostszego?
- Zrób to, Joe - westchnęła Nina. - Niech to, na Boga, będzie już za nami.
Prawą ręka wzięła gwóźdź i uważnie przyłożyła do swojej lewej.
5 / 101
455143475.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin