Stephen King
Dola Jeruzalem
Przełożył: Michał Wroczyński
2 października 1850 r.
DROGI BONESIE!
Jak to dobrze znaleźć się wreszcie w chłodnym, pełnym przeciągów hallu w Chapelwaite z nadzieją, że wreszcie ulżę pełnemu pęcherzowi. Po podróży tym przerażającym dyliżansem bolą mnie wszystkie gnaty. Ale największą radość sprawił mi widok zaadresowanego Twoimi niepowtarzalnymi bazgrołami listu, który leży na tym okropnym stoliku z wiśniowego drzewa stojącym obok drzwi! Zapewniam Cię, że zabiorę się do jego odcyfrowywania jak tylko zaspokoję potrzeby mego ciała (w ozdobnej łazience na parterze, gdzie panuje taki ziąb, że aż para leci z ust).
Rad jestem, że wyleczyłeś się już z tej miazmy, która tak długo męczyła Ci płuca, jakkolwiek bardzo Ci współczuję moralnego dylematu, jaki miałeś w związku z podjęciem decyzji o rozpoczęciu kuracji. Chory abolicjonista leczący się na słonecznej, skażonej niewolnictwem Florydzie. Niemniej, Bonesie, proszę Cię jako przyjaciel, który również był już w tej dolinie cienia, myśl przede wszystkim o sobie i nie wracaj do Massachusetts, dopóki ciało nie będzie zupełnie zdrowe. Jeśli umrzesz, Twój subtelny umysł i cięte pióro będą dla nas stracone, czyż nie ma jakiejś poetyckiej sprawiedliwości w tym, że Południe ma cię wyleczyć?
Owszem, dom jest tak spokojny i piękny, jak zapewniali mnie wykonawcy ostatniej woli mego kuzyna, ale w pewien sposób złowieszczy. Stoi na wysokim, wielkim, sterczącym wzniesieniu jakieś pięć kilometrów na północ od Falmouth, a dziewięć od Portland. Za domem rozciąga się ponad hektar ziemi, dochodzący aż do strasznej, przechodzącej wszelkie wyobrażenia dziczy - jałowce, zbite gąszcza winorośli, krzaki i dzikie pnącza porastające malownicze skały, które oddzielają moją posiadłość od terenów należących do miasta. Okropne imitacje greckich rzeźb spoglądają ślepo ze szczytów pagórków, jakby w każdej chwili miały się rzucić na przechodnia. Odnoszę wrażenie, że gust mego kuzyna Stephena wyrażał całą gamę upodobań, od predylekcji do rzeczy nie do zaakceptowania po zamiłowanie do przedmiotów krańcowo odrażających. Jest tu dziwaczny letni domek, prawie całkowicie pogrzebany pod zwałami szkarłatnego sumaka, i groteskowy zegar słoneczny w środku czegoś, co niegdyś musiało być ogrodem. On właśnie dopełnia miary szaleństwa, jakie tkwi w tym dziwacznym krajobrazie.
Ale widok rozciągający się z okien salonu rekompensuje wszystko; przyprawiająca o zawrót głowy panorama skał u podnóża Chapelwaite Head i samego Atlantyku. Olbrzymie, wysunięte okno wykuszowe, obok którego stoi wielka, przypominająca kształtem ropuchę sekretera, wychodzi właśnie na tę stronę. Wszystko to stwarza doskonałe warunki i wspaniały nastrój, żebym zaczął w końcu pisać powieść, o której tyle Ci opowiadałem [i niewątpliwie okropnie Cię tym zanudzałem].
Dzisiejszy dzień był pochmurny, co chwila padał deszcz. Świat za oknem jest bury - stare i zwietrzałe jak sam Czas skały, niebo i naturalnie ocean, który biję w granitowe zręby u podnóża góry, powodując nie tyle huk, co jakieś wibracje... Kiedy piszę te słowa, cały czas wyczuwam stopami każde uderzenie fal. Ogólnie wrażenie nie jest nieprzyjemne.
Zdaję sobie sprawę, drogi Bonesie, że nie pochwalasz moich samotniczych ciągot, ale śpieszę Cię zapewnić, że czuję się świetnie i jestem szczęśliwy. Jest ze mną Calvin, jak zwykle praktyczny, małomówny i niezawodny; już po kilku dniach zadzierzgnęła się między nami nić sympatii. Zorganizowaliśmy sobie w miasteczku regularne dostawy prowiantu oraz cały zastęp kobiet, które mają doprowadzić ten dom do porządku!
Będę kończył - tyle tu jeszcze mam rzeczy do obejrzenia, tyle pokoi do zwiedzenia i niewątpliwie tysiące sztuk obrzydliwych mebli, które czekają, żebym rzucił na nie czułym okiem. Jeszcze raz dziękuję Ci za serdeczny list i za Twoją nieustającą przyjaźń.
Przekaż wyrazy sympatii Swojej Żonie i przyjmij moje.
CHARLES
6 października 1850 r.
Cóż to za miejsce!
Nieustannie wprawia mnie w zdumienie - podobnie jak zdumiewa mnie reakcja mieszkańców pobliskiej wioski na wieść o tym, że objąłem je w posiadanie. Jest to dziwaczna maleńka osada o malowniczej nazwie Preacher's Corners. To stamtąd właśnie Calvin zorganizował cotygodniowe dostawy zaopatrzenia; tam również postanowił zamówić odpowiednią ilość drewna na zimę. Ale z miasteczka wrócił z pochmurną twarzą, a kiedy spytałem, co go dręczy, odparł posępnie:
"Panie Boone, oni uważają, że pan zwariował!" Roześmiałem się i odparłem, że zapewne dotarła już do nich wieść, że po śmierci Sary przeszedłem zapalenie opon mózgowych... Plotłem wtedy niestworzone rzeczy, o czym sam możesz zaświadczyć.
Ale Cal zaprotestował twierdząc, że nikt tam o mnie nic nie wie poza tym, że jestem kuzynkiem Stephena, który również zaopatrywał się we wszystko w miasteczku. "Powiedziano mi, proszę pana, że każdy, kto mieszka w Chapelwaite, albo jest już wariatem, albo nim zostanie".
Jak zapewne sobie wyobrażasz, byłem bardzo zakłopotany i zapytałem, skąd ma te zdumiewające informacje. Wyjaśnił, że powiedział mu o tym ponury i raczej zamroczony alkoholem bałwan nazwiskiem Thompson, właściciel czterystu akrów ziemi porośniętej sosnami, brzozami i świerkami, z których drewno obrabia wraz z pięcioma synami i sprzedaje je częściowo do tartaków w Portland, a częściowo gospodarzom z przyległych terenów.
Kiedy Cal, nieświadom jego dziwacznych uprzedzeń, wyjaśnił, gdzie ma dostarczyć drewno, Thompson gapił się na niego z otwartą gębą jak sroka w gnat. Oświadczył, że drewno mogą dostarczyć jego synowie, ale tylko za dnia i to wyłącznie drogą biegnącą wzdłuż brzegu morza.
Cal zapewne źle odczytał moje osłupienie i szybko dodał, że facet upił się tanią whisky i wygadywał jakieś bzdury o wymarłym miasteczku, z którym Stephen miał powiązania... i o glistach! Calvin dobił w końcu interesu z jednym z chłopaków Thompsona. Ten, jak wywnioskowałem z opowieści, zachowywał się raczej gburowato i sądząc po bijącym z ust zapachu, daleko mu było do trzeźwości. Zrozumiałem też, że i w samym Preacher's Corners moje przybycie spotkało się z podobną reakcją. Cal dowiedział się o tym w sklepie kolonialnym od sprzedawcy, ale wywnioskowałem, że to raczej typ plotkarza, który lubi obmawiać wszystkich poza ich plecami.
Nie przejąłem się zbytnio tym wszystkim, ponieważ wiem, że wieśniacy lubią tworzyć mity oraz ubarwiać sobie życie plotkami, a podejrzewam, że nieszczęsny Stephen i jego rodzina stanowili bardzo wdzięczny temat. Uświadomiłem Calowi, że człowiek, który padł trupem przed werandą własnego domu, z całą pewnością musiał stać się tutaj naczelnym tematem rozmów i plotek.
Sam dom wprawia mnie w nieustanne zdumienie. Bonesie, ma dwadzieścia trzy pokoje! Ściany na piętrach wyłożone są boazerią, a galeria portretów, choć nosi wyraźne ślady pleśni, trzyma się jeszcze całkiem dzielnie. Kiedy przebywałem na piętrze w sypialni, którą ostatnio zajmował mój kuzyn, słyszałem buszujące w ścianach szczury; sądząc po hałasie, jaki robiły, musiały to być wyjątkowo dorodne sztuki - chrobot był tak donośny, jakby tam grasowali ludzie. Zapewniam Cię, że nie chciałbym spotkać się w nocy z takim stworzeniem, zresztą w dzień też nie. Jak dotąd nie natknąłem się jednak ani na ich odchody, ani na żadne nory. Dziwne.
Galeria na piętrze składa się z kiepskich obrazów, za to ramy warte są zapewne fortunę. Niektóre postacie z portretów przypominają Stephena takiego, jakim go zapamiętałem. Sądzę też, że zidentyfikowałem mego wuja, Henry'ego Boone'a i jego żonę Judith; pozostałe twarze nic mi nie mówią. Podejrzewam, że któraś może należeć do mego znanego wszem i wobec dziadka Roberta. Ale rodziny ze strony Stephena zupełnie nie znam, czego ze szczerego serca żałuję. Ten sam dobry humor, który przebijał z listów Stephena do mnie i do Sary, dostrzec można w twarzach osób na portretach, mimo że same obrazy są w opłakanym stanie. W jakiż głupi sposób rozpadają się rodziny. Karabinowe escritoire, ostre słowa między braćmi, którzy nie żyją już od trzech pokoleń, i Bogu ducha winni potomkowie niepotrzebnie patrzą na siebie wilkiem. Nie potrafię powstrzymać się od refleksji, że niebywale szczęśliwie się złożyło, iż Tobie i Johnowi Petty'emu udało się skontaktować ze Stephenem, kiedy wydawało się, że ja też podążę śladem Sary i przekroczę Bramę... zwłaszcza że złośliwy los nie pozwolił mi się osobiście spotkać z kuzynem. Tak chciałbym posłuchać na własne uszy, jak występuje w obronie rodowych rzeźb i mebli!
Ale nie pozwól mi tak bezlitośnie obmawiać tego miejsca. Stephen wprawdzie hołdował innym gustom niż moje, ale oprócz nowinek wprowadzonych przez niego znaleźć tu można prawdziwe perły sztuki meblarskiej [większość z nich spoczywa na górze przykryta płóciennymi pokrowcami]. Są tam łoża, stoły i ciężkie, mroczne woluty wykonane z drzewa tekowego i z mahoniu, a wyposażenie licznych sypialni i pokoi gościnnych, górnego gabinetu i małego salonu posiada jakiś posępny urok. Podłogi wyłożone sosnową klepką lśnią jakimś tajemniczym, wewnętrznym blaskiem. Panuje tutaj aura dostojeństwa; dostojeństwa i przytłaczającego wszystko ciężaru minionych lat. Nie powiem, żebym to lubił, ale darzę szacunkiem. Bardzo jestem ciekaw, czy uda mi się przystosować do tego tak zmiennego, północnego klimatu.
Boże, ale się rozgadałem! Odpisz mi, Bonesie, jak najszybciej. Informuj mnie o postępach twej kuracji, a także o wiadomościach, jakie dostajesz od Petty'ego i reszty. I zaklinam cię na wszystkie świętości, nie próbuj zbyt nachalnie nawracać swych nowych znajomych z Południa. Obaj doskonale wiemy, że nie wszyscy, jak nasz dawno już nieżyjący przyjaciel, pan Calhoun, zadowolą się jedynie utarczkami słownymi.
Oddany Ci przyjaciel
16 października 1850 r.
DROGI RICHARDZIE!
Cześć, jak Ci leci? Po przybyciu do rezydencji w Chapelwaite często o Tobie myślałem i po trosze spodziewałem się jakichś wieści od Ciebie... a teraz właśnie otrzymałem list od Bonesa, który pisze, że przecież zapomniałem zostawić w klubie swego nowego adresu! Bądź pewien, że i tak bym napisał, ponieważ czasami wydaje mi się, że moi prawdziwi i wierni przyjaciele są wszystkim, co zostawiłem w zupełnie normalnym i pewnym świecie. Wielki Boże, ależ los nas rozrzucił! Ty jesteś w Bostonie i wiernie piszesz do The Liberator [tak na marginesie, tam również przesłałem mój aktualny adres], Hanson przebywa w Anglii na tych swoich kolejnych przeklętych wycieczkach, a biedaczysko Bones leczy płuca w samej jaskini lwa.
Dicku, sytuację tutaj zastałem taką, jak się spodziewałem, i bądź pewien, że złożę Ci o wszystkim pełne sprawozdanie, kiedy już uporam się z pewnymi sprawami, z jakimi się zetknąłem w tym miejscu... Myślę, iż pewne wydarzenia, jakie zdarzają się w samym Chapelwaite i w okolicy, bardzo zaintrygują Twój prawniczy umysł.
Na razie pragnę tylko zapytać, czy nadal interesują Cię te sprawy. Czy pamiętasz historyka, którego przedstawiłeś mi na obiedzie u pana Clary'ego? Nazywał się chyba Bigelow. Tak czy owak wspominał, że jego hobby polega na zbieraniu wszelkich strzępów wiadomości historycznych odnoszących się dokładnie do terenów, na których obecnie mieszkam. Moja prośba zatem brzmi: Czy byłbyś łaskaw skontaktować się z nim ponownie i poprosić o informacje dotyczące folkloru, a nawet plotki odnoszące się do małego, opuszczonego miasteczka zwanego DOLA JERUZALEM w parafii Preacher's Corners nad Królewską Rzeką, która wpada do odległej od Chapelwaite o jakieś osiemnaście kilometrów rzeki Androscoggin. Jest to dla mnie sprawa niebywale istotna i byłbym Ci bardzo zobowiązany, gdybyś zechciał mi pomóc.
Drogi Dicku, przejrzałem właśnie ten list i widzę, że potraktowałem Cię dosyć skrótowo, za co z całego serca przepraszam. Ale zapewniam Cię, że w stosownym czasie wytłumaczę tę lakoniczność, a teraz przesyłam najgorętsze pozdrowienia Twojej żonie, Twoim dwóm wspaniałym synom i, naturalnie, Tobie.
Pragnę opowiedzieć Ci o tym, co mnie i Calowi wydaje się nieco dziwne [a nawet niepokojące] - ciekaw jestem, co Ty na ten temat powiesz. Jeśli Cię to nie zainteresuje, potraktuj wszystko jako żart, który uprzyjemni Ci chwilę walk z komarami.
W dwa dni po tym, jak wysłałem do Ciebie list, z Corners przybyły do nas cztery młode damy w towarzystwie pani Cloris, matrony o przerażająco dystyngowanym wyrazie twarzy, żeby doprowadzić dom do porządku i wszystko dokładnie odkurzyć; w wyniku ich działań już do końca dnia nieustannie kichałem. Wszystkie kobiety wykonując swoją pracę, wydawały się spięte i mocno zdenerwowane; jedna nawet cicho pisnęła ze strachu, kiedy nieoczekiwanie wszedłem do salonu na piętrze, który akurat sprzątała.
Zapytałem o to panią Cloris. (Zdumiałbyś się, bo odkurzała hall na parterze z taką zawziętością, że spod starej, spłowiałej opaski wysypywały się jej kosmyki włosów]. Odwróciła się w moją stronę i powiedziała z dziwnym napięciem w głosie:
"Ludzie nie lubią tego domu, proszę pana, i ja również go nie lubię. Ten dom zawsze był zły".
Na tak nieoczekiwane oświadczenie straciłem na chwilę mowę, a wyraźnie podekscytowana pani Cloris ciągnęła dalej:.
"Nie chcę przez to powiedzieć, że Stephen Boone był człowiekiem niegodziwym, ponieważ skłamałabym; sprzątałam u niego co drugi wtorek przez cały czas, jak tutaj mieszkał, podobnie jak sprzątałam u jego ojca, pana Randolpha Boone'a aż do chwili, kiedy on i jego żona zniknęli w roku tysiąc osiemset szesnastym. Pan Stephen był dobrym i sympatycznym człowiekiem i pan również sprawia takie wrażenie (proszę wybaczyć mi moją szczerość, ale ja nie potrafię inaczej mówić); lecz sam dom jest zły, taki zresztą zawsze był i żaden z Boone'ów nie zaznał w nim szczęścia. Tak jest od czasów, kiedy pański dziadek Robert i jego brat Phillip w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym poróżnili się o jakieś [tutaj umilkła, jakby nagle poczuła się winna] skradzione przedmioty".
Sam popatrz, Bones, jaką ta miejscowa ludność ma pamięć!
"Dom zbudowano nieszczęśliwie" - powiedziała jeszcze pani Cloris. - "Ludzi w nim mieszkających prześladowały nieszczęścia, na jego podłogach rozlano krew [nie wiem, czy wiesz, Bones, że mój wuj Randolph zamieszany był w wypadek, jaki wydarzył się na schodach prowadzących do piwnicy, w którym to straciła życie jego córka Marcella; on sam dręczony wyrzutami sumienia, odebrał sobie życie. Opisał mi to wszystko Stephen w liście, jaki przysłał ze smutnej okazji dnia urodzin swojej nieżyjącej siostry], zdarzały się tu również tajemnicze zniknięcia i wypadki.
Pracowałam w tym domu od dawna, panie Boone, a przecież nie jestem ani ślepa, ani głucha. Słyszałam w ścianach paskudne dźwięki, proszę pana, paskudne dźwięki - straszliwe łomoty i trzaski, a raz nawet dziwne ni to zawodzenie, ni to śmiech. Aż zmroziło mi krew w żyłach. Proszę pana, to mroczne miejsce..."
Urwała, najwyraźniej w obawie, że powie za dużo.
Jeśli o mnie chodzi, sam dobrze nie wiedziałem, czy mam wybuchnąć śmiechem, czy wyrazić oburzenie, być zaintrygowany, czy podejść do tych rewelacji racjonalnie. Obawiam się, że wtedy byłem tylko rozbawiony.
"A czego się pani spodziewała, pani Cloris?" - zapytałem. - "Pobrzękujących łańcuchami duchów?"
Ona tylko obrzuciła mnie osobliwym spojrzeniem.
"Może i duchów. Ale to nie duchy gnieżdżą się w ścianach. To nie duchy zawodzą i płaczą jak potępieńcy, to nie duchy rozbijają się i włóczą w ciemnościach. To..."
"Śmiało, pani Cloris" - zachęciłem. - "Skoro już pani opowiedziała tyle, to należy skończyć to, co się zaczęło".
Na jej twarzy pojawił się wyraz najwyższego przerażenia i - mógłbym dać głowę - jakiejś religijnej zgrozy.
"Niektórzy nie umierają" - szepnęła. - "Niektórzy żyją w półmroku zalegającym dziedzinę Pomiędzy, żeby służyć... Jemu!"
I to wszystko. Przez kilka minut próbowałem z kobieciny jeszcze coś wyciągnąć, ale ona zacięła się w uporze i nic więcej nie powiedziała. W końcu dałem spokój w obawie, że porzuci pracę.
Na tym zakończył się ten epizod, ale kolejny nastąpił następnego wieczoru. Calvin napalił w kominku na parterze, więc zasiadłem w salonie i kołysząc się sennie nad egzemplarzem The Intelligencer słuchałem łoskotu nawiewanego wiatrem deszczu bijącego w duże wykuszowe okno. Wpadłem w błogi nastrój, jaki ogarnąłby każdego, kto wieczorem w taką pogodę siedzi pod dachem w cieple i w wygodnym fotelu. W pewnej chwili w progu stanął Calvin. Był podekscytowany i wyraźnie wystraszony.
"Pan nie śpi, sir?" - zapytał.
"Właśnie prawie zasnąłem" - odrzekłem. - "Co się stało?"
"Odkryłem coś na piętrze. Myślę, że powinien pan to zobaczyć osobiście" - odparł, z trudem kryjąc podniecenie.
Wstałem i ruszyłem za nim. Wspinając się po szerokich schodach, Calvin powiedział:
"Czytałem książkę w gabinecie na piętrze... jedną z tych dziwnych... kiedy usłyszałem w ścianie hałas".
"Szczury" - oświadczyłem. - "I to wszystko?" Przystanął na górze schodów i popatrzył na mnie bardzo poważnie. Lampa, którą trzymał w ręku, rzucała tajemnicze, tańczące cienie na ciemne draperie i majaczące w mroku portrety. Twarze raczej łypały na nas z ukosa, niż się uśmiechały. Nagle za oknem zaczął wyć wiatr, ale po chwili, jakby niechętnie, ucichł.
"To nie były szczury" - powiedział Cal. - "To był taki dudniący dźwięk, jakby coś szamotało się za szafką z książkami, a później rozległ się okropny gulgoczący rechot... okropny, sir. I drapanie, jakby coś chciało się wydostać... dostać mnie!"
Czy potrafisz sobie wyobrazić moje zdumienie, Bonesie? Calvin nie jest człowiekiem, który daje się ponosić odruchom histerycznej wyobraźni. Zacząłem podejrzewać, że tkwi w tym jakaś tajemnica; i to tajemnica bardzo ponura.
"I co się stało dalej?" - spytałem. Ruszyliśmy korytarzem i w końcu ujrzałem padające z gabinetu na podłogę światło. Z drżeniem serca popatrzyłem w tamtą stronę; opuścił mnie cały błogi nastrój.
"Drapanie ustało, ale po chwili znów rozległo się to dudnienie i szamotanie; tym razem coraz dalej. Na chwilę to coś się zatrzymało i przysięgam, że słyszałem dziwny, prawie nieuchwytny dla ucha śmiech! Podszedłem do szafki i przesunąłem ją w nadziei, że znajdę za nią jakąś przegrodę albo sekretne drzwi".
"I co? Natknąłeś się na coś interesującego?"
Cal przystanął przed drzwiami do gabinetu.
"Nie... ale znalazłem to!"
Weszliśmy do środka i zobaczyłem w półce stojącej po lewej stronie czarną wnękę. Książki w tym miejscu były tylko atrapą. Cal odnalazł skrytkę. Poświeciłem do środka lampą, ale dostrzegłem jedynie grubą warstwę kurzu, który musiał się tam gromadzić od dziesięcioleci.
"W środku było tylko to" - wyjaśnił cicho Cal, wręczając mi pożółkłą kartkę papieru. .
Przed oczyma miałem mapę z delikatnymi, cienkimi jak pajęcza przędza liniami wyrysowanymi czarnym atramentem... mapę jakiegoś miasteczka lub wioski. Na planie umieszczono może z siedem budynków. Pod jednym, zaznaczonym wieżyczką, widniał podpis: Zepsuła go glista.
W górnym lewym rogu - wedle mapy punkt ów leżał na północny zachód od małej osady - narysowana była strzałka. Pod nią czerniał napis: Chapelwaite.
"W Corners ktoś wspominał z lękiem o opuszczonym miasteczku zwanym Dola Jeruzalem" - powiedział Calvin. - "Wszyscy trzymają się od tamtego miejsca z daleka".
"Ale co to znaczy?" - zapytałem, wskazując dziwaczny podpis pod wieżyczką.
"Nie wiem" - odparł.
Przypomniałem sobie wystraszoną, ale stanowczą panią Cloris.
"Glista..." - mruknąłem.
"Czy pan coś wie, panie Boone?"
"Zapewne... będzie zabawnie odwiedzić jutro to miasteczko. Co o tym myślisz, Cal?"
Oczy mu rozbłysły i skinął głową. Strawiliśmy blisko godzinę, opukując i przeszukując ścianę za znalezioną przez Cala skrytką, ale bez rezultatu. Nie powtórzyły się również odgłosy, które mi opisał.
Daliśmy sobie wreszcie spokój.
Następnego dnia rano ruszyliśmy na piechotę przez las. Padający w nocy deszcz ustał, ale niebo ciągle było szare i nad ziemią nisko płynęły chmury. Kiedy poczułem na sobie zaniepokojony wzrok Cala, śpiesznie zapewniłem go, że jeśli poczuję się zmęczony lub droga okaże się zbyt długa, natychmiast go o tym powiadomię i zrezygnujemy z całego przedsięwzięcia. Zabraliśmy ze sobą potężną wałówkę, wyśmienity kompas Buckwhite'a i oczywiście tajemniczą, starą mapę Doli Jeruzalem.
Dzień był dziwny i posępny; kiedy posuwaliśmy się przez mroczny, sosnowy las, najpierw na południe, a później na wschód, nie słyszeliśmy ani jednego ptaka, a w zaroślach nie poruszyło się żadne zwierzę. Głuchą ciszę mącił jedynie dźwięk naszych stóp i odległy łoskot bijącego w skały przylądka oceanu. Towarzyszył nam cały czas prawie nadprzyrodzenie ciężki zapach morza.
Po niecałych trzech kilometrach natknęliśmy się na zarośniętą, niegdyś wyłożoną palami drogę, która ciągnęła się mniej więcej w tym samym kierunku, gdzie zdążaliśmy. Ruszyliśmy nią, co pozwoliło zaoszczędzić sporo czasu. Rozmawialiśmy niewiele. Pochmurny, ponury dzień opadał ciężką płachtą, gasząc w nas całego ducha.
Około jedenastej usłyszeliśmy szum płynącej wody. Zarośnięta droga, którą szliśmy, gwałtownie odbijała w lewo, a po drugiej stronie spienionego, ciemnoszarego potoku, niczym jakieś widziadło, rozsiadło się miasteczko Dola Jeruzalem!
Potok miał około dwóch i pół metra szerokości; jego brzegi łączyła obrośnięta mchem kładka. Po drugiej stronie, Bonesie, znajdowało się przepiękne miasteczko. Naturalnie nieubłagane działanie czasu wywarło na nim swoje piętno, ale i tak zachowało się w zadziwiająco dobrym stanie. Kilkanaście domów, z jakich znani byli purytanie - surowych w swoim kształcie, ale mimo to imponujących - stało nad stromym brzegiem rzeki. Dalej, wzdłuż zarośniętej chwastami ulicy widniały trzy lub cztery budynki. Od biedy mogły stanowić prymitywne centrum handlowe. Jeszcze dalej sterczała iglica zaznaczonego na mapie kościoła; kłuła ołowiane niebo i sprawiała nieprawdopodobnie posępne wrażenie z powodu łuszczącej się farby i zmatowiałego, przekrzywionego krzyża.
"Nazwa pasuje do miasteczka jak ulał" - odezwał się cicho stojący za mymi plecami Cal.
Przeszliśmy mostek, ruszyliśmy w stronę wioski... i w tym miejscu moja opowieść stanie się nieco dziwaczna, więc przygotuj się, Bonesie!
W miarę jak posuwaliśmy się między domami, powietrze zdawało się przybierać konsystencję ołowiu; jeśli wolisz, było ciężkie. Budynki znajdowały się w stanie kompletnego rozkładu - pozrywane okiennice, pozapadane pod ciężarem śniegów dachy, pokryte kurzem okna łypiące na nas zezem. Cienie rzucane przez dziwaczne załomy ścian i kanciaste przybudówki zdawały się zamieniać w jakieś złowrogie jeziora.
Najpierw wkroczyliśmy do starej, zmurszałej karczmy - odnosiłem osobliwe wrażenie, że nie powinniśmy swoją obecnością zakłócać spokoju domów, w których zmęczeni ludzie szukali chwili wytchnienia i samotności. Zwietrzała tablica wisząca nad połupanymi drzwiami głosiła, że był tu ongiś ZAJAZD I KARCZMA POD ŚWIŃSKIM ŁBEM. Wiszące na jednym zawiasie drzwi zaskrzypiały potępieńczo, a my weszliśmy do pogrążonego w głębokim cieniu wnętrza. Smród pleśni i rozkładu zwalał po prostu z nóg. Wydawało mi się, że pod tym zapachem kryje się inny jeszcze fetor, zawiesisty, morowy odór, zapach wieków i zgnilizny. Taką woń wydzielać mogą jedynie zniszczone trumny lub zbezczeszczone grobowce. Jednocześnie przyłożyliśmy do nosów chusteczki. Obrzuciliśmy pomieszczenie bystrym spojrzeniem.
"Boże drogi, sir..." - zaczął słabym głosem Cal.
"...nie powinniśmy byli tu wchodzić" - zakończyłem za niego. I tak rzeczywiście było.
Stoły i krzesła stały niczym upiorni strażnicy; zakurzone, z niezatartym piętnem, jakie wywarły na nich gwałtowne zmiany temperatur, z których znany jest klimat Nowej Anglii, a jednocześnie w jakiś sposób w stanie nienaruszonym - jakby czekały poprzez milczące, napęczniałe echem dziesięciolecia, aż wróci ów miniony, dawny czas i ktoś wejdzie, zawoła, żeby podano mu kufel piwa albo szklankę gorzałki, rozda karty, po czym zaciągnie się wykonaną z gliny fajką. Wiszące na ścianie obok tablicy z regulaminem kwadratowe, małe lustro było całe. Rozumiesz, Bonesie? Mali chłopcy znani są z tego, że wszędzie się dostaną i wszystko zniszczą. Nie istnieje dla nich żaden "nawiedzony" dom, który po ich wizycie ostałby się z całymi szybami bez względu na to, jak niesamowici i przerażający byliby jego rzekomi mieszkańcy; dla takich łobuziaków nie ma świętości pogrążonego w posępnym cieniu cmentarza, nie ma grobowca, gdzie by się nie wdarli. A z całą pewnością w odległym od Doli Jeruzalem o niecałe trzy kilometry Preacher's Corners urwisów takich jest bardzo wielu. A na dodatek wszelkie szklane naczynia i cała masa innych kruchych i delikatnych przedmiotów, na które natknęliśmy się podczas naszych poszukiwań [warte są z pewnością okrągłą sumkę], również pozostały nietknięte. Jedyne zniszczenia, jakich dopatrzyliśmy się w Doli Jeruzalem, dokonane zostały przez bezosobową Naturę. Wniosek jest jasny: Dola Jeruzalem to nawiedzone miasto. Ale dlaczego? Mam pewną teorię, lecz zanim odważę się bliżej ją wyjaśnić, najpierw opowiem o dziwnym i niepokojącym zakończeniu naszej wizyty w tym upiornym miejscu.
Przeszliśmy na górę do części sypialnej zajazdu. Łóżka były starannie posłane, przy każdym stał cynowy dzban na wodę. Podobnie kuchnia nie nosiła najmniejszych śladów zniszczenia, z wyjątkiem zalegających wszędzie grubych warstw kurzu i przenikającego wszystko zapachu zgnilizny i rozkładu. Karczma z całą pewnością dla miłośnika starożytności byłaby ziemią obiecaną. Wspaniały kuchenny piec stanowiłby ozdobę każdej aukcji w Bostonie i niechybnie osiągnąłby zawrotną cenę.
"I co o tym myślisz, Cal?" - zapytałem, kiedy znów znaleźliśmy się w mętnym świetle pochmurnego dnia.
"Myślę, że to paskudny interes, panie Boone" - odparł płaczliwie.
Pobieżnie zbadaliśmy inne budynki: stajnię przy karczmie, gdzie na płaskich, zardzewiałych hakach wisiały spleśniałe uprzęże, sklep z artykułami gospodarstwa domowego, magazyn z drewnem, gdzie ciągle jeszcze piętrzyły się stosy sosnowych i dębowych belek i desek, oraz kuźnię.
W drodze do stojącego pośrodku miasteczka kościoła wstąpiliśmy do dwóch domów mieszkalnych. Oba były zabudowane w typowym, purytańskim stylu, a w środku natknęliśmy się na masę przedmiotów i sprzętów, na których każdy kolekcjoner staroci natychmiast położyłby chciwie swoją rękę. Oba domy zostały opuszczone i przenikał je zapach zgnilizny.
Z wyjątkiem nas dwóch wszystko tam było martwe i pogrążone w bezruchu. Nie dostrzegliśmy owadów, ptaków ani nawet pajęczyn w rogach okien. Tylko kurz.
W końcu dotarliśmy do kościoła. Piętrzył się nad nami, posępny, niegościnny, zimny. Okna były ciemne od panującego w środku mroku; wszelka pobożność i świętość opuściły to miejsce bardzo dawno. O tym byłem absolutnie przekonany. Weszliśmy po schodach i położyłem dłoń na wielkiej, żelaznej klamce. Wymieniliśmy z Calvinem posępne spojrzenia. Pchnąłem drzwi. Od jak dawna tej klamki nie dotknęła ludzka ręka? Byłem pewien, że moja jest pierwsza od pięćdziesięciu lat; zapewne dłużej. Zardzewiałe zawiasy przeraźliwie zaskrzypiały. Smród pleśni, zgnilizny i rozkładu był prawie namacalny. Cal wydał zdławiony okrzyk i odruchowo odwrócił twarz, pragnąc zaczerpnąć w płuca świeżego powietrza.
"Proszę pana" - sapnął. - "Czy jest pan pewien, że pan wytrzyma..."
"Czuję się doskonale" - odparłem spokojnie.
Bones, wcale nie byłem spokojny; podobnie jak i teraz. Podobnie jak Mojżesz, Jereboam, Increase Mather czy nasz Hanson [kiedy jest, naturalnie, w tym swoim filozoficznym nastroju] wierzę, że istnieją szkodliwe duchowo miejsca, budowle, w których kosmiczne dobro kwaśnieje i psuje się. Przysięgam Ci, że ten kościół jest właśnie takim miejscem.
Wkroczyliśmy do długiego westybulu zastawionego zakurzony- mi wieszakami i pulpitami ze zbiorami hymnów. W westybulu nie było okien. W specjalnych niszach stały lampy oliwne. Nieszczególnie godne uwagi pomieszczenie, pomyślałem, ale w tej samej chwili usłyszałem, że Calvin ze świstem wciąga w płuca powietrze i dopiero wtedy ujrzałem to, co on dostrzegł wcześniej.
To było odrażające. Nie śmiem opisać dokładniej tego wspaniale oprawionego malowidła. Musi wystarczyć Ci tylko tyle: namalowane było w zmysłowym stylu obrazów Rubensa, przedstawiało groteskową trawestację Madonny z Dzieciątkiem, a w tle pełzły i paradowały dziwne, ukryte w półcieniu stworzenia.
"Boże" - szepnąłem.
"Tu nie ma żadnego Boga" - odparł Calvin.
Jego słowa długo jeszcze wisiały w powietrzu.
Otworzyłem drzwi prowadzące do samego kościoła. W nozdrza uderzyło nas niezdrowe powietrze i odrażający smród.
W nikłym świetle popołudnia majaczyły ławki ciągnące się aż do ołtarza. Nad nimi wznosiła się wysoka, dębowa kazalnica, a jeszcze dalej, na skrytym w mroku ołtarzu, lśniło złoto.
Calvin, który był żarliwym protestantem, z cichym łkaniem wykonał znak krzyża, a ja poszedłem w jego ślady. Owo złoto był to wspaniałej roboty krzyż, ale odwrócony do góry nogami - symbol Czarnej Mszy.
"Musimy zachować spokój" - usłyszałem własny głos. - "Calvin, musimy zachować spokój. Musimy zachować spokój".
Lecz cień spowił już moje serce i obawiałem się, że nigdy nie odzyskam spokoju. Raz trafiłem pod mroczny parasol śmierci i myślałem, że nie może być ciemniejszego miejsca. Ale tu było. Tu było.
Przeszliśmy wzdłuż głównej nawy, nasze kroki wzbudzały rozliczne echa. Zostawialiśmy za sobą w kurzu wyraźne ślady stóp. A na ołtarzu były inne jeszcze, mroczne objets d'art. Nie, nie mogę, nie pozwolę memu umysłowi roztrząsać tego, co widzieliśmy.
Zacząłem wchodzić na kazalnicę.
"Nie! Panie Boone, nie!" - krzyknął nagle Cal. - "Boję się..."
Ale ja już znalazłem się na górze. Na pulpicie leżała olbrzymia, otwarta księga napisana zarówno po łacinie jak i niewyraźnymi runami, które na moje niewprawne oko były pismem druidzkim albo preceltyckim. Załączam Ci kartkę z kilkoma narysowanymi z pamięci symbolami.
Zamknąłem księgę i popatrzyłem na słowa wytłoczone w skórze okładki: De Vermis Mysteriis. Moja łacina jest raczej uboga, ale wystarczająca, żebym zrozumiał tytuł: Tajemnica Glisty.
Kiedy tylko dotknąłem księgi, cały ten przeklęty kościół i blada, uniesiona twarz Calvina zatańczyły mi przed oczyma. Odniosłem wrażenie, że słyszę niskie, monotonnie zawodzące głosy pełne jakiegoś odrażającego, a jednocześnie żarliwego oczekiwania... a w tle tego dźwięku inny jeszcze, wypełniający trzewia ziemi odgłos. Nie wiem... ale w tym samym momencie kościół wypełnił bardzo rzeczywisty dźwięk, który potrafię opisać jedynie jako taki odgłos, jaki musiałoby wydać coś ogromnego i nieskończenie makabrycznego, co skręciło się pod moimi stopami. Kazalnica zatrzęsła się; na ścianie zadygotał zbezczeszczony krzyż.
Wyszliśmy jednocześnie, Cal i ja, zostawiając tamto miejsce ciemnościom, i żaden z nas nie odważył się odwrócić aż do chwili, kiedy przekroczyliśmy nierówne deski przerzuconego nad potokiem mostka. Nie powiem, że wracaliśmy biegiem, plugawiąc tych tysiąc dziewięćset lat, podczas których człowiek mozolnie piął się w górę od stadium ciemnego i pełnego przesądów dzikusa, ale też skłamałbym twierdząc, że szliśmy spacerkiem.
I to już wszystko. Nie wolno Ci psuć kuracji niepokojem, że ponownie zapadłem na zapalenie opon mózgowych; Cal może zaświadczyć o prawdziwości każdego mojego słowa i potwierdzić istnienie tych odrażających hałasów.
Tak więc kończę, życząc sobie gorąco spotkania z Tobą [wiem, że wtedy, w jednej chwili, opuściłoby mnie oszołomienie i zamęt, jaki panuje obecnie w mojej głowie]. Z wyrazami najgorętszej, dozgonnej przyjaźni
17 października 1850 r.
SZANOWNI PANOWIE!
W najnowszym katalogu waszych artykułów gospodarstwa domowego (z lata 1850 r.) zauważyłem preparat pod nazwą "Zmora szczurów". Chciałbym zakupić jedną (1) dwu i półkilogramową puszkę tego środka po cenie katalogowej trzydziestu centów ($0.30). załączam opłatę za przesyłkę. Zamówiony towar proszę przesłać na adres: Calvin McCann, Chapelwaite, Preacher's Corners, Cumberland County, Maine.
Z góry dziękuję za załatwienie tej sprawy.
Z wyrazami najgłębszego szacunku
CALVIN McCANN
19 października 1850 r.
Nowy, bardzo niepokojący obrót sprawy.
Hałasy w domu wzmagają się i nabieram coraz głębszego przekonania, że to wcale nie szczury harcują w ścianach. Calvin i ja podjęliśmy koleiną, bezowocną próbę odszukania jakichś kryjówek albo tajemnych korytarzy. Wyraźnie brakuje nam oczytania w romansach pani Radcliffe! Cal upiera się, że większość odgłosów ma swoje źródło w piwnicy i tam właśnie mamy zamiar jutro rozpocząć poszukiwania. Niepokoi mnie świadomość, że właśnie w piwnicy tak niefortunnie znalazła swój koniec siostra kuzyna Stephena.
Jej portret wisi w galerii na piętrze. Marcella Bone, jeśli artysta dobrze ją oddał, była pięknym stworzeniem o melancholijnej urodzie i z tego co wiem, nie miała męża. Czasami myślę, że pani Cloris, ma rację utrzymując, iż jest to zły dom. Przejął zapewne cały smutek i przygnębienie swoich dawnych mieszkańców.
Ale muszę ci szerzej opisać straszne rewelacje, jakie objawiła mi pani Cloris, z którą dzisiaj po raz drugi rozmawiałem. Kobieta owa jest najbardziej zrównoważoną osobą w Corners, jaką dotychczas tam spotkałem, i postanowiłem odszukać ją po innym, bardzo nieprzyjemnym spotkaniu, o czym zamierzam Ci opowiedzieć.
Dzisiejszego ranka miano dostarczyć nam drewno na opał. Kiedy jednak minęło południe, a drewna jak nie było tak nie było, postanowiłem osobiście udać się do miasteczka. Zamierzałem odwiedzić Thompsona, z którym Calvin umówił się na dostawę.
Dzień był cudny. Panowała ciepła, złota jesień i kiedy wreszcie dotarłem na miejsce [Cal został w domu, żeby jeszcze raz przeszukać bibliotekę stryja Stephena, ale dał mi dokładne wskazówki, jak trafić do Thompsonów], byłem w tak wyśmienitym i pogodnym nastroju, że postanowiłem wybaczyć Thompsonowi jego niesolidarność.
Obejście drwala porastały bujne łany chwastów, a walące się domostwo wymagało generalnego remontu i farby; na lewo od stodoły, w zabłoconym chlewie, tarzała się i chrumkała olbrzymia maciora przygotowana n...
meglivorn