Alistair MacLean - Straceńcy z Nawarony.doc

(1087 KB) Pobierz
Liewelyn

Liewelyn

 

STRACEŃCY Z NAWARONY

 

Z angielskiego przełożył Paweł Korombel

 

Tytuł orginału STORM FORCE FROM NAYARONE

 

Prolog Marzec 1944 r.

- Kontakt - zgłosił operator radaru. - Cholerny potrójny kontakt. Jezu!

Liberator położył się na skrzydło, zarzucił ciężko ogonem, tnąc szkwałowe chmury, których pasma zalegały nad Atlantykiem ku Cabo Ortegal, wyznaczającemu górny lewy róg Hiszpanii.

- Wyrażaj się - łagodnie napomniał radarzystę pilot. -Bombardier?

- Gotów - odparł bombardier, usadowiony głębiej w dziobie.

Dłonie pilota w skórzanych rękawicach dotknęły manetek gazu. Buczenie czterech silników firmy Rolls-Royce urosło do ryku, od którego zagrzechotały szczęki załogi. Pilot pchnął orczyk. Zatrzeszczały płaty poszycia. Liberator zanurkował w chmury.

Opary, gęste i szare jak ze spalanego węgla, rozbijały się o plastikowe okno stanowiska bombardiera. Na wysokości pięciuset stóp zaczęły się rwać. Poniżej był ocean, szary, zasłany koronką piany.

Bombardierowi zaschło w ustach. Sam widok tej rozkołysanej płachty wystarczał, żeby się porzygać. Ale było tam coś jeszcze: szerokie, gładkie pasmo na załamujących się górach wody, jak po jakimś gigantycznym żelazku...

- Widzisz już? - spytał pilot.

Bicie serca bombardiera zagłuszało nawet trzaski interkomu i ryk silników.

- Widzę.

Na końcu równej jak stół wstęgi trzy długie, niskie kadłuby rozdzierały powierzchnię oceanu, zostawiając szewrony piany. Wąskie, szare, z opływowymi kioskami. Wąskie, szare łatwe cele.

- Są cholernie olbrzymie - zauważył radarzysta, zerkając zza ramienia dowódcy. - Co to jest, do diabła?

To były okręty podwodne, ale dwa razy większe niż wszystkie brytyjskie lub niemieckie jednostki, jakie pilot oglądał w trakcie czterech lat służby nad tymi niespokojnymi wodami - czterech lat, podczas których stał się ekspertem od okrętów podwodnych. Naprawdę były cholernie olbrzymie.

Pilot zmarszczył brwi, wpatrując się w spiętrzone pianą kilwatery. Oczywiście, trudno było dokładnie ocenić, ale wyglądało na to, że te jednostki wyciągają co najmniej trzydzieści pięć węzłów. Jeśli to ich - pomyślał - to mogą naprawdę wyrządzić szkodę. Oby były nasze...

Rozżarzone czerwone kule leniwie oderwały się od kiosków i przemknęły obok czaszy kokpitu.

- Ich - powiedział pilot, kładąc samolot w ciasny skręt. Pociski wskaźnikowe odarły jego głos z łagodności. - Podchodzimy do celu.

Teraz cała chmara smugaczy przewalała się wokół kokpitu liberatora, zmieszana z czarnymi rozpryskami cięższej artylerii przeciwlotniczej. Samolot podskoczył, nity zajęczały na rozpra-żonym niebie. Bombardier starał się nie myśleć o swoim nie chronionym podbrzuszu, starał się nie zwracać uwagi na przypominający zgniłe jaja smród wybuchających pocisków i na jazgotanie browningów przedniego strzelca nad głową. Do spuszczenia bomb pozostało co najmniej dwie mile; przy szybkości stu dwudziestu węzłów - trzydzieści nie kończących się sekund.

- Dziwne - powiedział pilot. - Czemu się nie zanurzają? Bombardier skupił wzrok na przyrządach celowniczych.

- Drzwi bombowe otwarte - zgłosił. Poczuł nowe drżenie kadłuba, gdy zakłócony został opływ powietrza. Celownik wypełnił się szarym, pomarszczonym oceanem. Okręty podwodne utrzymywały formację w kształcie litery V; szły wzdłuż drabinki celownika ku punktowi zwolnienia bomb, niewinne jak pstrągi w strumieniu, gdyby nie leniwe czerwone baloniki smugaczy.

Bombardier zmarszczył czoło, wcisnął oczodół w okular celownika. Coś było nie w porządku ze środkowym okrętem. Pokład przed kioskiem był wykręcony i skrzywiony. Chryste -pomyślał bombardier - ktoś go staranował. Prawie przeciął na pół. Dlatego się nie zanurza. Jest uszkodzony...

Coś z metalicznym hukiem wybuchło po lewej stronie bombowca. Nagle lodowate powietrze z wyciem owiało kark bombardiera. Maleńkie okręty podwodne w celowniku zdryfowały w prawo.

- Trochę w prawo - powiedział spokojnie, zagłuszając łomot swojego serca. - Trochę w prawo. - Trzy szare ryby wróciły na znaczniki celownika. - Tak trzymać.

Kciuk dłoni w skórzanej rękawicy znalazł przełącznik. Nawała pocisków wskaźnikowych była teraz koszmarna, gęsta jak śnieżna burza. Bombardier skoncentrował się na Pearlu z kantyny, myśląc z nadzieją, że tym razem nie usmaży jajek na beton, jak to mu się wczoraj udało...

- Tak trzymać - powtórzył. Szary trójkąt był o pół cala od punktu zwolnienia bomb. - Dochodzimy, dochodzimy...

Gigantyczny młot walnął w kadłub gdzieś za jego plecami. Poczuł straszliwy ból w lewej nodze. Trafił - pomyślał. Trafił nas, skurwiel. Dłoń bombardiera zacisnęła się na przełączniku. Poczuł, jak samolot uwolniony od ciężaru bomb poderwał się w górę.

Za wcześnie - pomyślał.

Potem myślenie urwało mu się całkowicie, bo dym spowił całą twarz, głowę przeszył rozdzierający ból nogi złamanej w czterech miejscach i ktoś wył jak pies, a gdy szare chmury złapały w szare łapy liberatora, bombardier zdał sobie sprawę, że to nikt inny, lecz on sam robi ten cały raban.

Dziesięć minut później radarzysta skończył opatrunek. Wyrzucił fiolkę po morfinie przez najbliższe rozdarcie kadłuba. Pomyślał, że bombardier wygląda fatalnie, ale cóż, otwarte złamanie jeszcze nikomu nie okrasiło ust uśmiechem. Dla pocieszenia uniósł kciuk i wymamrotał:

- Dopadliśmy jednego!

Przez różowe chmury morfiny bombardier zauważył ruch ust kolegi i usiłował okazać zaciekawienie.

- Trafiliśmy jednego - powtórzył radarzysta. - Widziałem dym. Jeden już był uszkodzony, wyglądał tak, jakby go ktoś staranował. I trafiliśmy przynajmniej jednego.

Ale oczywiście mógł sobie gadać zdrów, bo przy pracujących silnikach i pieprzonej kolosalnej wyrwie w kadłubie nie słyszało się niczego, a poza tym bombardier zasnął.

Tylko że te U-Booty były cholernie wielkie - pomyślał operator. W życiu takich nie widziałem. Nie takich wielkich. Nie takich szybkich.

Liberator, bucząc, poleciał na północny zachód, przez Zatokę Biskajską, nad pofałdowaną wycieraczką chmur, w kierunku bazy Dowództwa Wybrzeża w St Just. Tam załogę, podenerwowaną rozmyślaniami o twardości jajek w kantynie, poddano drobiazgowemu wydobywaniu informacji.

Niedziela Godz. 10.00-19.00

Andrea wlepił wzrok w Jensena. Oblicze potężnego Greka ściągnęła groza.

- Powtórz - sapnął.

- Jest zadanie - oświadczył po raz drugi kapitan Jensen. Stał w promieniach włoskiego słońca, odbijającego się od ostrych białych zębów i złotego paska na otoku czapki. - Tak naprawdę chodzi tylko o małe zadanko. I pomyślałem sobie, że skoro i tak już tu jesteście...

Jak zawsze Jensen był obrzydliwie wymuskany. Stał wyprężony, czujny, w lśniącym bielą mundurze, a jego ocienione brodą oblicze tchnęło niewinnością, jeśli można mówić o tchnącej niewinnością gębie pirata. Wygląd trzech mężczyzn w fotelach był zaprzeczeniem jakiegokolwiek wymuskania. Twarze wyczerpane, zapadnięte, zgarbieni tak, jakby zrzucono ich w te plusze bez spadochronu. Wszystko, czego nie zasłaniały mundury, pokrywały plastry opatrunków i plamy jodyny. Wyglądali jak ludzie, którzy cudem uniknęli śmierci.

Ale wygląd tej trójki nie mógł zmylić Jensena.

Zebranie jej kosztowało go wiele wysiłku. Był w niej Mal-lory, przed wojną wspinacz sławny na cały świat z racji wyczynów w Himalajach, zdobywca większości dziewiczych szczytów w Alpach Południowych rodzimej Nowej Zelandii.

Spędził osiemnaście miesięcy za liniami nieprzyjacielskimi z mężczyzną siedzącym obok - Andrea. Potężny Andrea, silny jak stado byków, cichy jak cień, pułkownik armii greckiej i jeden z najbardziej skutecznych żołnierzy nieregularnych formacji, jeśli chodzi o poczęstowanie sztyletem wartowników wroga. A oprócz nich był tam kapral Dusty Miller z Chicago, członek Sił Pustynnych Dalekiego Zasięgu; były dezerter, poszukiwacz złota i bimbrownik. Cokolwiek istniało, Miller potrafił to obrócić w kupę żelastwa. Geniusz Millera w dziedzinie sabotażu dorównywał tylko jego geniuszowi niesubordynacji.

Ale Jensen oceniał żołnierzy wedle ich przydatności do służby, a nie kantów na mundurze. W oczach Jensena ci ludzie byli bardzo, ale to bardzo przydatni.

Błysk tych krwiożerczych zębisk piekł oczy Andrei. Nie trzeba wiele, by zapiekły oczy komuś, kto nie spał przez większą część ostatnich dwóch tygodni.

- Małe zadanko... - powtórzył Mallory. Jego twarz była wymizerowana i spuchnięta. Według wojskowych standardów bardzo przydałoby mu się golenie. Podobnie Andrei. - Zdradzi nam pan jakieś detale?

Uśmiech powiększył się.

- Myślałem, że możecie mieć pewne kłopoty z przyswajaniem faktów.

Kapral Dusty Miller przyjął był w skórzanym staromodnym fotelu prawie horyzontalną pozycję i z ciekawością znacznie przekraczającą zainteresowanie antykiem studiował nagie postaci na freskach zdobiących sufit willi, którą Jensen zagarnął na kwaterę główną. Teraz się odezwał:

- Wcześniej nigdy to panu nie przeszkadzało. Krzaczaste brwi Jensena uniosły się o milimetr. To nie był ton, do jakiego kapitanowie Marynarki Królewskiej przywykli w rozmowach ze zwyczajnymi kapralami.

Ale Dusty Miller nie był zwyczajnym kapralem, podobnie jak kapitan Mallory nie był zwyczajnym kapitanem ani, skoro już o tym mowa, Andrea nie był zwyczajnym bojownikiem greckiego ruchu oporu. Właśnie ta niezwykłość sprawiała, że

Jensen zwracał się do nich z wyraźnym szacunkiem; takim samym, z jakim traktuje się śmiercionośną broń, którą zamierza się wyrządzić szkodę nieprzyjacielowi.

W tym pokoju pełnym żołnierzy nie będących zwyczajnymi żołnierzami Jensen również nie był zwyczajnym kapitanem marynarki wojennej. Jako osiemnastoletni porucznik dowodził z powodzeniem statkiem pułapką - okrętem wojennym udającym jednostkę handlową, a przeznaczonym do walki z okrętami podwodnymi - i zatopił osiem U-Bootów w ostatnim roku pierwszej wojny światowej. Pomiędzy wojnami był, szczerze mówiąc, szpiegiem. Dowodził powstaniem szyitów w Iraku, rozpracował spisek grożący zablokowaniem Kanału Sueskiego i jako kartograf zatrudniony przez Cesarską Marynarkę Wojenną Japonii zmajstrował zestaw szokująco, ale celowo niedokładnych map morza Sulu. Teraz, w piątym roku drugiej wojny światowej, był szefem wydziału operacyjnego Ekspozytury Operacji Dywersyjnych, jednostki do zadań specjalnych, podporządkowanej wywiadowi brytyjskiemu. Mówiło się, że zwycięstwo aliantów pod El Alamein to częściowo sprawa podłożenia w bazach paliwowych wroga pasty z węglika krzemu w miejsce smarów. A w ostatnich miesiącach z powodzeniem zaplanował zniszczenie niedosiężnej baterii dział na Nawaronie i dywersyjny rajd w Jugosławii, który doprowadził do zniszczenia Linii Gustawa i przełamania frontu na przyczółku w Anzio.

Ale Jensen był tylko planistą. Ci trzej mężczyźni - Nowozelandczyk Mallory, uparty wspinacz, twardy jak nóż komandosa;

Amerykanin Dusty Miller, Einstein wśród sabotażystów, i Andrea, dwustuosiemdziesięciofuntowa góra mięśni o kocim kroku i sile niedźwiedzia - byli bronią, której używał.

Jeśli istniał na świecie bardziej zabójczy oręż, Jensenowi nie udało się go wyśledzić. A śledztwa Jensena wręcz słynęły z dociekliwości.

- Hm... - rzekł. - Czy któryś z was, panowie, zna francuski?

Mallory zmarszczył brwi.

- Niemiecki - powiedział. - Grecki. Andrea ziewnął i zasłonił usta gigantyczną obandażowaną

ręką, otartą, gdy wisiał na żelaznej drabince pod upustami wody, kiedy runęła zapora Zenica.

- Ja - zgłosił się Dusty Miller.

- Płynnie?

- Kiedyś miałem robotę w Montrealu - rzekł Miller. Jego oczy były błękitne, niewinne. - Portier burdelu.

- Dziękuję wam, kapralu.

- lln'y a pas de quoi - odparł Miller z kurtuazją mieszkańca Starego Świata.

- Znaleźliśmy wam tłumaczy - powiedział Jensen. Mallory westchnął w duchu. Znał Jensena. Kiedy Jensen widział cię w załodze, wchodziłeś do załogi i jedyne, co pozostawało, to sprawdzić, gdzie upchnięto kamizelki ratunkowe, i przygotować się do rejsu. Zapytał:

- Jeśli mogę wiedzieć, kapitanie, dlaczego musimy mówić po francusku?

Uśmiech Jensena wystraszyłby zgłodniałego rekina. Przeszedł po brązowym dywanie do wielkiego biurka z pozłacanego brązu, na którym stały tylko dwa telefony - czerwony i czarny.

- Chcę, byście poznali pewnych ludzi - oświadczył. Sięgnął po słuchawkę czarnego aparatu. - Sierżancie, przyślijcie do mnie panów z poczekalni.

Mallory wpatrywał się w ślimacznicę na marmurowej kolumnie. Samoloty buczały wysoko. Dostarczały powietrznego wsparcia oddziałom napierającym na pomoc po przekroczeniu Linii Gustawa. Zapalił kolejnego papierosa, chociaż w ustach nadal czuł gorzki smak poprzedniego. Miał ochotę zasnąć na tydzień. Niech będzie miesiąc...

Otwarły się drzwi i weszło dwóch mężczyzn. Jednym z nich był wysoki major z wąsami gwardzisty. Drugi niższy, tęższy, z karkiem wołu. Miał trzy gwiazdki na epoletach.

- Major Dyas. Wywiad - przedstawił ich Jensen. - I kapitan Killigrew. SAS.

Major Dyas skinął głową. Kapitan Killigrew po kolei zmierzył wszystkich badawczym spojrzeniem. Twarz miał spaloną słońcem i było w niej coś. Mallory uznał, że to gniew. Odpowiedział na salut kapitana. Andrea, będąc zagranicznikiem,

poprzestał na skinieniu głową. Dusty Miller pozostał w pozycji horyzontalnej i zareagował na wojskowe pozdrowienie kapitana Killigrew łypnięciem oka i machnięciem kościstej ręki.

Killigrew przełknął ślinę jak żaba. Lodowato błękitne oczy Jensena przebiegły od jednego mężczyzny do drugiego. Odezwał się szybko:

- Zechce pan usiąść, kapitanie. Majorze, słuchamy pana. Killigrew opuścił się sztywno na krzesło i nie dotykając plecami oparcia, przyjął pozycję, jakby kij połknął.

- Taaa - powiedział Dyas. - Możecie palić. Mallory i Miller już palili. Dyas przeciągnął dłonią po wysokim czole intelektualisty. Mógłby być lekarzem lub profesorem filozofii.

- Major Dyas był tak uprzejmy - wyjaśnił Jensen - że zgodził się zrobić wam odprawę w sprawie tego... małego zadanka.

Mallory wygodnie rozparł się w fotelu. Nadal czuł zmęczenie, ale wkrótce pojawi się coś, co będzie ważniejsze niż zmęczenie. To coś pamiętane z szałasów w Alpach Południowych po morderczym podejściu, dwugodzinnym śnie i przebudzeniu w lodowatych ciemnościach przedświtu. Wkrótce nie będzie innej drogi, tylko w górę i w górę. Wspinaczka i walka;

zaplanuj, zagryź zęby, zrób swoje lub zgiń. Jedno było podobne do drugiego.

- Więc tak - odezwał się Dyas. - Rzecz pierwsza. To, czego się zaraz dowiecie, jest wiadome tylko siedmiu ludziom na świecie. Teraz, z wami, dziesięciu. Inni znają kawałki, wycinki, ale liczy się naprawdę... całość. - Przerwał, by nabić sczerniałą fajkę, i trzasnął dużą, wysłużoną zapalniczką. - Lipiec zapowiada się na ważny miesiąc tej wojny - oświadczył zza kłębów dymu. - Zapewne najważniejszy z dotychczasowych.

Powieki Millera rozchyliły się. Andrea skłonił się w przód i oparł potężne przedramiona na zabrudzonych nogawkach spodni.

- Zamierzamy zaryzykować pewną hazardową rozgrywkę -ciągnął Dyas. - Bardzo hazardową. I chcemy, żebyście zwiększyli nasze szanse.

- Chcecie ustawić grę? Zaufajcie kapitanowi Jensenowi -wycedził Miller.

- Pan wybaczy...? - powiedział Dyas.

- Kapral pragnął wyrazić swój entuzjazm - szybko wkroczył Mallory.

- Ach tak.

Kolejny kłąb dymu.

Mallory poczuł w żołądku skurcz podniecenia.

- Ta hazardowa rozgrywka... Chodzi o jakiś nowy front?

- Powiedzmy - rzekł wymijająco Dyas. - Musimy mieć całkowitą kontrolę nad morzami. Jesteśmy dobrzy w powietrzu, jesteśmy znakomici na powierzchni. Ale jest też pewien szkopuł.

Twarz kapitana Killigrew pociemniała. Wygląda tak, jakby go miała krew zalać - pomyślał Mallory. Ciekawe, co on ma z tym wspólnego.

- Okręty podwodne, U-Booty. Ludzie obsługujący radary jednostek powietrznych, asdic i najczulszy nasłuch radiowy byli przekonani, że są załatwione. - Kolejny kłąb dymu. - Wszyscy byliśmy o tym przekonani. Aż kilka miesięcy temu błogie przekonanie poszło w diabły. W marcu mieliśmy trochę nieprzyjemności z atlantyckimi konwojami i z eskortami. Rzecz sprowadza się do tego, że okręty zaczęły tonąć w liczbach nie spotykanych od dwóch lat. - Profesorska twarz była ponura, zacięta. - pojawiło się coś niewytłumaczalnego. Masz serię eksplozji w promieniu, powiedzmy, stu mil, i myślisz to, co zawsze. U-Booty atakujące razem, wilcze stado. Ale wilcze stado nie wchodziło w grę, bo nie było łączności radiowej, a zatopione okręty były zbyt rozrzucone. Więc pomyślano, że to może miny Ale to też nie wyglądało na miny, bo pod koniec marca HMS "Frantic", niszczyciel z eskorty konwoju, w którym nastąpiły wcześniej dwa zatonięcia, odebrał echo siedemset mil od Cape Finisterre i udał się w pościg, ale zgubił to echo. - Z powrotem zajął się fajką.

- Nic w tym niezwykłego - osądził Mallory. Dyas skinął dobrotliwie głową.

- Poza tym, że niszczyciel poszedł pełną mocą, a okręt podwodny po prostu oderwał się od niego.

- Co proszę...? - wtrącił się Miller.

- Niszczyciel szedł pełną mocą, z szybkością trzydziestu pięciu węzłów - powiedział Dyas. - U-Boot łatwo wyciągał pięć węzłów więcej.

- Czemu ten gość częstuje nas tym wszystkim? - zapytał Miller.

- Sądzę, że kapral Miller chciałby zapoznać się z implikacjami tych faktów - rzekł Mallory.

- Pan wybaczy, majorze Dyas - zabrał głos Jensen. Na twarzy miał wyraz wymuszonej cierpliwości. - Dla waszej informacji:

U-Booty muszą spędzać większość czasu na powierzchni, wykorzystują diesle do pokonania długich dystansów i załadowania akumulatorów. Ich maksymalna prędkość w zanurzeniu to jak dotychczas mniej niż dziesięć węzłów i nie potrafią utrzymać jej długo ze względu na ograniczenia akumulatorów. - Jego twarz była zimna i ponura, głębokie zmarszczki wyglądały jak wyryte w kamieniu. - Więc czeka nas coś takiego: kanał La Manche wypełniony największą flotą, jaką kiedykolwiek udało się zebrać w historii, a te U-Booty - wielkie U-Booty, każdy niosący setkę torped... na Boga, są na to dość duże - walą z prędkością czterdziestu węzłów pod wodą. To może oznaczać zatonięcie trzystu okrętów i stratę Bóg wie ilu żołnierzy.

- Więc odebraliście jedno szybkie echo - powiedział Miller. - To jeszcze nie powód do bicia na alarm. Jak szybko pływają wieloryby?

- Postaraj się trzymać uszy otwarte, a gębę zamkniętą -warknął Jensen.

Dopiero wtedy Mallory dostrzegł napięcie, jakiemu poddany był Jensen. Człowiek, którego Mallory znał, był rozluźniony, zimnokrwisty jak oficer wachtowy marynarki. Pirat - tak, agresywny - tak. To cechy prawdziwego zawodowca. Ale zawsze spokojny. Mallory nigdy, od chwili poznania, nie widział, by Jensen stracił nad sobą panowanie - nawet w obecności Dusty'ego Millera, który nie przepadał za oficerami.

Mallory skrzyżował wzrok z Millerem i zmarszczył brwi. Ten inny Jensen, który mu się teraz ukazał, balansował na krawędzi noża ostrego jak brzytwa. Więc powiedział:

- Kapral Miller ma tu rację, kapitanie.

- Wieloryby - podjął Dyas. - Prawdę powiedziawszy, po^, śleliśmy o nich. Ale... no cóż, dodało się dwa do dwóch Łagodny głos odbijał się od fresków sufitu i działał jak balsam' na stargane nerwy. - Inna jednostka eskorty zgłosiła staranowanie  dużego okrętu podwodnego

Potem postrzelono B-24, gdybombardował dwa U-Booty eskortujące trzeciego, który wyglądał na staranowany

. To były wielkie okręty, wyciągały trzydzieści węzłów na powierzchni. B-24 zgłosił ich uszkodzenie. Ale kiedy wysłaliśmy na poszukiwania więcej samolotów, wróciły z niczym. Ztwierdzono, że nie mogły się zanurzyć, więc uznano je za zatopione Potem przechwycono wiadomość - nieważne jaką, nieważne gdzie, ale uwierzcie mi na słowo, to była wiarygodna wiadomość mówiąca, że wilcze stado uzupełnia wyposażenie po szkodach, wyrządzonych działaniami wroga. Rzeczone uzupełnianie ma być zakończone w południe, w środę, drugiego tygodnia maja.   "° Była niedziela - ostatni dzień pierwszego tygodnia maja Malowane kopuły sufitu wypełniło milczenie, które w końcu przerwał Mallory:

- Te okręty podwodne... Co to za diabeł?

- Trudno orzec - rzekł Dyas z naukową skrupulatnośćą która być może zirytowałaby Mallory'ego, gdyby był człowiekiem podatnym na takie rzeczy. - Kriegsmarine utrzymuje, ścisłą tajemnicę, ale udało się nam połączyć kilka spraw. Wiemy, że mają nowy model akumulatorów do pływania pod wodnego, dysponujący dużą mocą. Naprawdę dużą mocą. ., krążą plotki o czymś jeszcze. Jesteśmy skłonni uważać, że raczej chodzi o coś całkiem nowego. O rozwój pewnego pomysłu autorstwa gościa nazwiskiem Walter. Pracują nad tym od lat trzydziestych. Silnik spalinowy wewnętrznego spalania pracujący pod wodą. Spala olej napędowy.

Miller tymczasem otworzył oczy i zajął pozycję, którą  w jego przypadku można by niemal nazwać wyprostowaną,   że

- W czym? - spytał.

- Dyas nie zrozumiał.

- Nie można spalać oleju napędowego pod wodą.

Musiszmieć tlen.

- Ach. Tak. Niewątpliwie. Słuszne pytanie. - Nie wyglądało na to, by Miller czuł się tym pochlebiony. Silniki to była jego działka. Wiedział, jak wprawiać je w ruch. Jeszcze lepiej wiedział, jak je niszczyć. - Nic pewnego. Ale uważa się, że chodzi o coś przypominającego nadtlenek wodoru, który w dużym rozcieńczeniu ma postać wody utlenionej. Naturalnie, na powierzchni silnik pobiera powietrze. Po zanurzeniu automatycznie przełącza się - być może za pomocą przełącznika pływakowego, blokującego pobór powietrza - i włącza dysocjator pozyskujący tlen z czegoś takiego jak nadtlenek wodoru. Otrzymuje się spaliny, rozpuszczalny w wodzie dwutlenek węgla. Tak rzecz się prezentuje w teorii.

Jensen wstał.

- Teoria czy nie - powiedział - okręty przeprowadzają uzupełnienie. Muszą być zniszczone, zanim znowu będą w stanie wyjść na morze. I wy zajmiecie się tym zniszczeniem.

- Gdzie cumują? - spytał Mallory.

Dyas rozwinął mapę wiszącą za jego plecami. Ukazywała Francję i północną Hiszpanię, brązowe wybrzuszenia Pirenejów ciągnące się od Morza Śródziemnego do Atlantyku, szkarłatną nitkę granicy wijącą się wzdłuż kręgosłupa gór.

- Zostały zbombardowane przy Cabo Ortegal - wyjaśnił. -Nie mogły się zanurzyć, więc nie popłynęły na pomoc. Sądzimy, że są tu. - Sięgnął po kij bilardowy i wskazał długi prosty odcinek wybrzeża biegnący z Bordeaux na południe, przez Biarritz i St-Jean-de-Luz do hiszpańskiej granicy.

Mallory spojrzał na końcówkę wskaźnika. Były tam trzy porty: Hendaye, St-Jean-de-Luz i Bayonne. Poza tym wybrzeże biegło prostą linią, zapowiadającą plaże.

- Gdzie? - spytał.

Dyas ominął go wzrokiem i przygładził wąsa. Od kiedy tylko znalazł się w tym pokoju, przyłapał się na tym, że nieruchomość tych mężczyzn, pełne znużenia, rozluźnione twarze o głęboko wpadniętych oczach działają mu na nerwy. Ten wielki z czarnym wąsem był milczący i niebezpieczny, promieniujący straszliwą siłą. Z pozostałych dwóch jeden wydawał się niechlujny, a drugi niesubordynowany. Wyglądali

jak, hm... gangsterzy. Zniechęcająco niewojskowi - pomyślał Dyas. Ale Jensen wiedział, co robi. Był z tego znany. Niemniej jednak pytanie Mallory'ego wcale nie przypadło majorowi do gustu.

- No cóż, Hiszpania jest państwem neutralnym - rzekł. Zapanował nad sobą na tyle, by nie roześmiać się nerwowo. -I mamy dobre źródło wywiadu w Bordeaux, więc wiemy, że ich tam nie ma. - Odkaszlnął, bardziej nerwowo, niż zamierzał. -Po prawdzie, to nie wiemy, gdzie są.

Trzy pary oczu przyglądały mu się w milczeniu. Wreszcie odezwał się Mallory:

- Więc mamy do południa w środę znaleźć i zniszczyć pewne okręty podwodne. Jedyny kłopot polega na tym, że nie wiemy, gdzie są. A skoro już o tym mowa, to prawdę mówiąc, nie wiemy, czy faktycznie istnieją.

- A owszem, tyle to wiemy - powiedział Jensen. - Zostaniecie zrzuceni w objęcia komitetu powitalnego...

- Zrzuceni...? - wtrącił się Miller. Ponurą twarz wykrzywiła zgroza.

- Ze spadochronem.

- Wielkie nieba! - zajęczał Miller, jakby ktoś wykręcał mu rękę.

- Chociaż jak dalej będzie pan przerywał, to możemy obejść się bez spadochronów przy zrzucie. - Korsarska twarz Jensena stwardniała tak, że nawet Miller zdał sobie sprawę, iż dość się nagadał. - Komitet powitalny, mówiłem. Zabierze was do człowieka imieniem Jules, który zna rybaka, który z kolei zna miejsce pobytu tych U-Bootów. Ten rybak sprzeda wam odpowiednie informacje.

- Sprzeda?

- Dostaniecie pieniądze.

- Więc gdzie jest ten rybak?

- Jak do tej pory nie znamy jego miejsca pobytu.

- Ach - westchnął Mallory, podnosząc oczy ku freskom. Zapalił kolejnego papierosa. - Hm, jak przypuszczam, dysponujemy przewagą zaskoczenia.

Miller dodał entuzjastyczny uśmiech do swoich pełnych żałoby rysów.

- Żeby mnie pokręciło! - powiedział. - Jeśli oni będą tak zaskoczeni jak my, to gały im wyjdą z orbit.

Dyas spoglądał na Jensena. Mallory pomyślał, że major wygląda na człowieka dręczonego jakimś sekretnym bólem. Jensen skinął głową i uśmiechnął się po swojemu, okrutnie. Wyglądało na to, że odzyskał panowanie nad sobą.

- Należałoby bardzo na to liczyć - orzekł - bo te okręty podwodne muszą zostać zniszczone. Bez żadnych "ale". Nie obchodzi mnie, co będziecie musieli zrobić. Macie wolną rękę. - Przerwał. - Z tym że działacie opierając się wyłącznie na własnych siłach. - Odkaszlnął. Jeśli oficer brytyjskiej marynarki wojennej wychowany w duchu nelsońskiej obłudy mógł być niepewny, to Jensen był blisko tego stanu. - A co do elementu zaskoczenia... No cóż. Przykro mi, że sprawię wam zawód, ale prawdę mówiąc, nie bardzo jest o czym mówić. Rzecz w tym, że w zeszłym tygodniu wysłano grupę SAS i słuch o niej zaginął. Więc jesteśmy skłonni przypuszczać, że została ujęta.

Mallory zakrył przenikliwe oczy powiekami. Wiedział, co znaczy ta informacja, ale chciał usłyszeć to z ust Jensena.

- Prawdę mówiąc, wydaje się całkiem możliwe - powiedział ten - że Niemcy, tak to nazwijmy, będą na was czekać.

Killigrew uznał to za sygnał do zabrania głosu. Był niskim mężczyzną, zbudowanym jak byk i jak byk toczył oczyma. Wstał, przemaszerował na środek pokoju, rozstawił nogi o dobry jard na podłogowej mozaice i wbił głowę w potężne ramiona.

- Słuchajcie no, wy, ludzie! - warknął głosem kogoś, kto przywykł natychmiast skupiać na sobie całą uwagę.

Jensen zerknął na wychudzoną twarz krzyżowca Mallory'e-go. Miał zamknięte oczy. Andrea delikatnie gładził wąs, wyglądając przez okno, za którym słońce późnego przedpołudnia świeciło żółcią i zielenią na liściach winorośli. Dusty Miller wyjął przed chwilą z ust papierosa i teraz przemówił do niedopałka:

- SAS. Specjalna Służba Powietrzna. Lądują z cholernymi haubicami i cholernymi dżipami, hałasując jak pociąg, który się wykoleja. Nie przyjdzie im do głowy, że wypadałoby mieć przewodników albo tłumaczy, a co dopiero władać obcymi językami. Mają czaszki z betonu, a zamiast mózgu cholerną dziurę... Mogę czymś panu służyć?

Killigrew stał nad nim. Twarz miał czerwoną z wściekłości.

- Powtórz to. Miller ziewnął.

- Dziura zamiast mózgu. Słonie w składzie porcelany. Teraz oczy Mallory'ego były otwarte. Żyły na karku kapitana Killigrew odznaczały się jak liany na baobabie, a oczy miał nabiegłe krwią. Szczęka sterczała mu jak dziób lodołamacza. I ku zdumieniu Mallory'ego odciągnął w tył pięść, gotów wepchnąć Millerowi zęby do gardła.

- Dusty - powiedział. Miller popatrzył na niego.

- Miller przeprasza, kapitanie - rzekł Mallory.

- Nerwy - bąknął Miller.

Pięść Killigrew nadal wisiała w powietrzu.

- Staniecie do raportu, Miller - rzekł łagodnie Mallory.

- Tak jest, panie kapitanie! - powiedział Miller, niczym stary służbista.

Głos Jensena był jak trzask bicza:

- Kapitanie!

Killigrew stuknął obcasami. Nabiegła krwią twarz nagle zszarzała. Był o włos od zaatakowania podoficera. Za to groził... no cóż... sąd wojenny.

Mallory zgasił papierosa w marmurowej popielniczce, obiegł wzrokiem pokój. Ocenił sytuację. Bóg jeden wiedział, na jaki stres był narażony ten kapitan SAS, że o mało co nie dał łupnia kapralowi. Zauważył, że Jensen za maską profesjonalnego oburzenia ukrywa żywą ciekawość. Andrea, wydawałoby się nie opuszczając fotela, znalazł się na środku pokoju blisko Killigrew. Stał spokojny i rozluźniony, jego ramiona niedźwiedzia obwisły, ręce zwisały swobodnie po bokach. Mallory wiedział, że Killigrew jest o ułamek sekundy od gwał-

townej śmierci. Zetknął się wzrokiem z Millerem i pokręcił głową, milimetr w prawo, milimetr w lewo. Miller ziewnął.

- Ależ dziękuję, kapitanie Killigrew - rzekł. Killigrew patrzył prosto przed siebie. Oczy wyłaziły mu z orbit. - Widząc, że ta mucha pełznie w kierunku mojego ucha - wskazał wielkie muszysko wirujące ku kandelabrowi - kapitan był tak usłużny, że chciał pacnąć cholerę. - Brwi Jensena powędrowały w górę. - Biorę na siebie całą odpowiedzialność.

Jensen nie wahał się ani chwili.

- Nie ma po temu potrzeby - rzekł. - Ani stawania do raportu. Proszę kontynuować, kapitanie. Killigrew przełknął ślinę.

- Taaak jest. - Odzyskiwał kolory. - W porządku - rzekł z wyrazem twarzy kogoś, kto przed chwilą zajrzał w otchłań. -Nasi ludzie. Pięciu. Zrzuceni w ostatni wtorek z dżipem i radiostacją na południowym obrzeżu Lourdes. Zgłosili się po wylądowaniu, obrali kierunek na Hendaye, mieli podróżować nocą. Powinni zgłaszać się drogą radiową co osiem godzin. Ale nic. Ani jednego cholernego słóweczka.

Po raz kolejny Miller zetknął się wzrokiem z Mallorym. Dżip - pomyślał. Dżip! niech mnie kule biją. Czy ci ludzie nigdy nie słyszeli o posterunkach drogowych?

- Aż do wczoraj wieczór - kontynuował Killigrew. - Jakiś Jaś z ruchu oporu zgłosił się przez radio. Powiedział, że w takiej czy innej górskiej wiosce trzydzieści kilometrów na zachód od St-Jean-de-Luz była strzelanina. Padły ofiary. Więc myślimy, że to oni. Ale ten przekaz był trochę dziwny. Nie użyto szyfru. Oczywiście, to może oznaka, że radiooperatorowi ziemia paliła się pod stopami. Albo oznaka, że siatka została rozpracowana.

Mallory przyłapał się na tym, że sięga po kolejnego papierosa. Jak dawno temu nabrał w płuca powietrza bez dymu tytoniowego? Unikał wzroku Millera. Ci ludzie z SAS byli odważni. Ale Miller miał rację. Brali się do rzeczy jak słoń w składzie porcelany. To nie była metoda Mallory'ego.

Mallory wierzył w prowadzenie wojny po cichu. Stosował się do starego partyzanckiego przysłowia: jak masz

nóż, zdobędziesz pistolet; jak ma...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin