Kazimierz Poznański - Obłęd Reform.doc

(1032 KB) Pobierz

Kazimierz Poznański    H:\WWW1\Poznanski\images\obl.gif


NOTA WYDAWNICZA

Oddajemy do rąk Czytelników książkę autora, który choć mieszka poza granicami Polski, uważnie śledzi wydarzenia w kraju.

Kazimierz Z. Poznański, bo o nim mowa, jest profesorem University of Washington w Seattle, na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Doktoryzował się na Wydziale Ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego, a w 1979 r. wydał w PWN swoją pierwszą książkę: Innowacje w kapitalizmie.

W 1980 r. Woodrow Wilson School, Princeton University przyznała mu roczne stypendium.

W 1981 r. zaczął wykładać ekonomię na Cornell Uniwersity, Ithaca, w stanie Nowy York. Rezultaty jego badań z tego okresu zostały włączone do dwóch analitycznych opracowań Kongresu Stanów Zjednoczonych (pierwszy przypadek udziału polskiego ekonomisty w tej prestiżowej publikacji). Wykładał ekonomię również na Northwestern University w Evanston. Jako stypendysta Hoover Institution prowadził prace badawcze w Stanford University (Kalifornia). W 1987 r. opublikował na University of California - Berkeley książkę pt. Technologia i konkurencja: Blok sowiecki w gospodarce światowej. W 1992 r. wydał pracę zbiorową pt. Konstruowanie kapitalizmu, jedną z pierwszych publikacji nt. transformacji postkomunistycznej (m.in. współautorzy Kołakowski oraz Kornai). W 1997 r. nakładem Cambridge University Press wydano jego książkę Przewlekła transformacja: Zmiany instytucjonalne a wzrost gospodarczy w Polsce, 1970-1994. Jako profesor University of Washington organizował coroczne konferencje naukowe nt. transformacji z udziałem polskich i amerykańskich ekonomistów. Wyniki zebrał w dwóch książkowych edycjach (m.in. Prywatyzacja oraz stabilizacja w Polsce, wydana przez Kluwer Academic Press, z udziałem Sachsa oraz McKinnona). Od 1996 r. jest współredaktorem głównego amerykańskiego periodyku poświęconego sprawom Europy Wschodniej: "East European Politics and Societies". Zamieścił ponad trzydzieści artykułów naukowych w periodykach amerykańskich i brytyjskich. W 2000 roku wydano po polsku jego książkę Wielki przekręt. Klęska polskich reform, która znalazła się na krajowej liście bestsellerów. Książka jest przygotowywana do angielskiego tłumaczenia pod tytułem Globalne iluzje: Wywłaszczenie Europy Wschodniej. Gotowa do druku na rynku amerykańskim jest jego książka: Śladami Poppera: Zbiorowa obojętność i upadek społeczny.

Wydawnictwo nasze daje możliwość wypowiedzenia się autorowi w książce, wobec której trudno przejść obojętnie. Prezentowane analizy ekonomiczne, ocena polskich reform, wreszcie wnioski autora, wielu mogą zaskoczyć lub szokować, dla innych będą potwierdzeniem przypuszczeń, że coś w kierunkach naszych reform i dostosowania się Polski do Europy jest nie tak. Pracę tę traktujemy jako kolejny, ważny głos w dyskusji o polskich sprawach.

A oto co pisze sam prof. K.Z. Poznański. "Niniejsza książka jest napisaną od nowa pracą zbudowaną na schemacie mojej poprzedniej książki Wielki przekręt. Klęska polskich reform. Minęło kilka miesięcy od ukazania się tamtej książki, mojej pierwszej publikacji po polsku od dwudziestu lat. Jej sukces był dla mnie sporym zaskoczeniem. Obawiałem się, że moja skrajnie krytyczna ocena zmian ustrojowych w gospodarce zrazi czytelników. Książkę sprzedano jednak w niespotykanym - jak na ten gatunek - nakładzie dwudziestu kilku tysięcy egzemplarzy. Niestety nie znalazła ona uznania w głównych ośrodkach opiniotwórczych, w tym akademickich. Odnieść można wrażenie, że polscy naukowcy w zasadzie uznali książkę za niewygodną, gdyż przez całą dekadę głoszą pochwałę reform, które ja opisałem jako klęskę. Oczywiście nie należy zbyt dużo oczekiwać po jednej książce, ale można się pocieszyć, że stała się przynajmniej przedmiotem konwersacji w tych kręgach. Ukazało się mnóstwo recenzji, tyle, że wysokonakładowa prasa albo całkowicie przemilczała książkę albo odniosła się do niej z wyjątkową zjadliwością. Miałem też kilka zaproszeń do telewizyjnych oraz radiowych dyskusji, które zawsze były bardzo burzliwe. Spotkałem się też z młodzieżą studencką, głównie w Krakowie i Warszawie. Dwukrotnie miałem okazję przedstawić swoje poglądy posłom na zaproszenie Sejmu. Odebrałem też obszerną pocztę elektroniczną od czytelników, którzy w większości zareagowali z dużą troską na moją krytykę reform. Dla nich, bierność ośrodków wpływu czy samych władz w sprawach poruszanych w książce musi być bardzo deprymującą. Uległem ich zachętom do dalszego penetrowania tematyki polskich reform. Postanowiłem przygotować nową pracę, która pomija drugorzędne wątki i proponuje równie krytyczną ocenę obecnych przemian ustrojowych z nadzieją, że spotka się z nie mniejszym zainteresowaniem. W tym celu musiałem też znaleźć nowego wydawcę, który obniżyłby ogromnie wygórowaną cenę nałożoną na poprzednią książkę. Ograniczony czas nie pozwolił mi na wykorzystanie w tej pracy wszystkich otrzymanych dotąd uwag. Te uwagi, a także zupełnie nowe materiały na temat reform oraz stanu gospodarki, uwzględniam w mojej najnowszej książce, już w połowie zakończonej. Nadałem jej tytuł Ostatnie wybory: rozkład państwa

WPROWADZENIE

Transformacja ustrojowa ruszyła szybko, tyle, że równie szybko doszło do katastrofy, najpierw w formie gwałtownej recesji, a potem półdarmowej wyprzedaży majątku na rzecz obcych inwestorów.

Minęło raptem nieco więcej niż dziesięć lat od chwili, gdy uwolniona od komunizmu Polska wpadła w obłęd reform, których zadaniem miało być stworzenie kapitalizmu. Tylko w obłędzie możliwe było, żeby budując "wyższy" kapitalizm, wdrożyć system, który nie dorównuje temu, co zostawił "niższy" komunizm. Wsparte żarliwą propagandą, nieudane pomysły reform trafiają do realizacji bez żadnych prób zastanawia się nad ich katastrofalnymi konsekwencjami dla gospodarki.

Istotę tych przemian ustrojowych najlepiej oddaje określenie "wielki przekręt", gdyż w trakcie próby budowy kapitalizmu po komunizmie doszło do półdarmowej wyprzedaży większości narodowego majątku obcym inwestorom. Ten konkretny aspekt zmian ustrojowych, które toczą się wieloma torami naraz, jest najważniejszy przy ocenie dziesięciolecia po upadku komunizmu. Dziesięciolecia, w którym nastąpiło bezprecedensowe ogołocenie narodu z jego majątku. Popularna wśród kręgów, które określają się jako liberalne, opinia, że kapitał sprzedano bardzo tanio i do tego w obce ręce, bo waliła się w gruzy pozostawiona przez komunizm gospodarka, jest niepoważna. Polska znalazła się bowiem w głębokiej recesji nie przed reformami, ale dopiero gdy te reformy zostały podjęte, czyli po 1990 roku. Co więcej, gospodarka weszła w zapaść dokładnie, dlatego, że państwo porzuciło potrzeby produkcji na rzecz wyprzedaży majątku.

Do sprzedaży pozostającego w gestii państwa majątku narodowego prawie za darmo doszło, dlatego, że zagrożeni utratą swych posad decydenci mieli mało czasu na ukartowanie przetargów. W tym pośpiechu, najbardziej przydatni okazali się obcy nabywcy, bardziej dyskretni w działaniu i zasobni finansowo niż ich krajowi konkurenci. Spośród obcych inwestorów wybrano z kolei tych, którzy byli skłonni do zaoferowania najwyższych tzw. prowizji w zamian za zaniżone ceny.

Wiem, że "przekręt" to określenie z ulicy, także może razić, ale mamy tutaj do czynienia z działaniami, które nie zasługują na bardziej wyszukany język. Zresztą, słowo to weszło do powszechnego użytku, kiedy zaczęły się obecne reformy ustrojowe, między innymi pod hasłem wyplenienia afer ery komunistycznej. Ówczesne afery gospodarcze, nawet potraktowane łącznie, nie umywają się jednak swoją skalą do "przekrętu" związanego z dokonaną prywatyzacją majątku państwa.

Nie byle, jaki to przekręt, w którym majątek banków i przemysłu jest upłynniany przez aparat państwa za około dziesięć procent jego aktualnej wartości. Pozostałe dziewięćdziesiąt procent wycieka oczywiście do nabywców za granicę, zamiast zasilić mocno wygłodzoną gospodarkę, którą zostawił po sobie stagnacyjny komunizm. Na taką to ogromną stratę narażono społeczeństwo, żeby zainkasować prowizje, stanowiące tylko mały ułamek wartości sprywatyzowanego kapitału. Również te dziesięć procent, które po "wielkim przekręcić" trafia do budżetu państwa, nie jest zużywane na pomnażanie produkcyjnego majątku. W sferze budżetowej ma miejsce mały przekręt, w wyniku, którego znaczna część przychodu przechwytywana jest na użytek prywatny (np. na niebotyczne pensje zarządów w ciągle jeszcze licznych państwowych spółkach, jak również w niedawno zreformowanych lokalnych samorządach czy też w nowo powołanych kasach chorych).

Przyszłość gospodarki wydaje się nawet bardziej przygnębiająca niż smutna teraźniejszość tej panicznej wyprzedaży. Polska skazuje się bowiem na coroczny wyciek zysków z kapitału, które, obok płac za pracę, stanowią główny składnik dochodu narodowego. Ponieważ zagraniczni właściciele przejęli komunistyczne monopole, mają warunki do dyktowania płac i wypompowywania zawyżonych w ten sposób zysków na skalę nawet dziesięciu procent dochodu narodowego rocznie.

Łącznie, jednorazowe straty wynikłe z niedoszacowania sprzedawanego majątku oraz ciągłe straty z tytułu wyprowadzanych zysków, wielokrotnie przerastają znikome prowizje zarobione przez decydentów na pośrednictwie. Chodzi, więc tutaj o "wielki przekręt" nie tyle ze względu na skalę osobistych korzyści odniesionych przez mniejszość decydującą o sprzedaży majątku, ile ze względu na rozmiary strat dla wyłączonej z procesu decyzyjnego większości społeczeństwa.

Pozbawiona zysków, należnych teraz zagranicznym właścicielom, gospodarka staje się kapitalistyczna, choć w kraju zostają tylko dochody z pracy - czyli place. Z obcym kapitałem i lokalną pracą, Polska staje się krajem, który niejako musi żyć z dnia na dzień, z "gołej" pensji. Możliwości zakumulowania własnego kapitału wyłącznie w oparciu o zarobki pracownicze są nikłe i równie małe są szansę na wyrwanie się z niefortunnej sytuacji, gdzie tylko praca jest własna. Dziś szukanie pracy w bankach i fabrykach przypomina migrację za chlebem we własnym kraju, gdyż większość ich jest zagraniczną własnością. Zatrudnieni w ten sposób stają się jakby sezonowymi pracownikami nie w obcym kraju, ale we własnym. Przy normalnej emigracji zarobkowej, gdy jedzie się do zamożnego kraju jak np. Niemcy, można liczyć na wysokie płace. Przy wewnętrznej migracji trzeba zadowolić się niskimi, polskimi płacami, może nawet na zawsze.

Pierwszym wyraźnym sygnałem, na jak niewiele może liczyć lokalna praca jest obecna, druga z rzędu od chwili upadku komunizmu, recesja gospodarcza. Jak widać, fakt, że majątek trwały trafia głównie w obce ręce, to nie uchronił Polski od nowego wstrząsu, za który trzeba płacić nagłym wzrostem bezrobocia oraz płacową stagnacją. Gdyby starannie policzyć to bezrobocie, wyszłoby na to, że co czwarty lub, co piąty Polak zdolny do pracy znalazł się już bez pracy, oraz przeważnie bez żadnego zasiłku.

Mój język znowu może kogoś razić, tym razem z tego powodu, że trąci innym żargonem, nie z ulicy, ale raczej z katedry, tym marksistowskim. Wszak krytykuję kapitalizm, rozprawiając o płacach oraz zysku, czy o pracy oraz kapitale, jak to czynią w swych wywodach marksiści. Jest to jednak tylko czysto przypadkowa zbieżność, gdyż mnie, jako ekonomistę, nic nie łączyło z marksizmem ani wtedy, gdy był on jeszcze bardzo modny, ani też obecnie, gdy raczej wyszedł z mody.

Będąc z wykształcenia liberalnym ekonomistą wierzę w kapitalizm, tyle, że budzi mój niepokój wyłaniający się w Polsce zależny typ kapitalizmu bez własnych kapitałów i bez rodzimych kapitalistów, a więc swego rodzaju - jak go nazywam - "niekompletny kapitalizm". Powinno być oczywiste, że jest to głęboki niepokój liberalnego ekonomisty, a nie marksisty, gdyż ten ostatni jest wrogiem zarówno kapitału jak i kapitalistów, bez różnicy, zarówno własnych jak obcych. Nikt poza - wywodzącą się z liberalizmu - szkolą ewolucyjną, w której dokładnie mieści się moje myślenie, z taką pasją nie podjął obrony kapitalizmu, również przed komunizmem, z jego ideą gospodarki bez rynków i własności. Szczególne zasługi miał w tym Hayek (1944), wskazując na praktyczną niemożność zrealizowania komunistycznego ideału. Schumpeter (1942) dowodził z kolei, że nawet gdyby komunizm dał się urzeczywistnić, to niewątpliwie byłby to regres.

Moje określenie siebie mianem liberalnego ekonomisty może zdziwić niektórych zadeklarowanych liberałów w Europie Wschodniej, w tym znaczną część polskiego środowiska intelektualnego, gdzie nie wypada być kimś innym. Nie zgadzają się na żadną, nawet umiarkowaną krytykę reform ustrojowych. Przeciwnie, egzaltują się swym, jak twierdzą, wielkim triumfem w budowie kapitalizmu. Ponoć szczęśliwie już zakończonej w większości krajów Europy Wschodniej.

Niewykluczone, że ta różnica w ocenie wynika stąd, że ich liberalizm wywodzi się nie z ewolucyjnej myśli, ale z nurtu, który nazywa się ekonomią neoklasyczną. Według mnie, przyczyny tych rozbieżności muszą być jednak inne, gdyż nawet posługując się neoklasycznymi kategoriami nie sposób przeoczyć ułomności polskiego "niekompletnego kapitalizmu". To nie jest wcale sprawa tej czy innej tradycji liberalnej a raczej ich niechęci do nazywania rzeczy po imieniu.

Liberalizm, w żadnej postaci, nie wyklucza krytycznego spojrzenia na kapitalizm, gdyż ma bardzo wyraźną wizję "dobrych" instytucji. Liberalizm stoi tak samo murem za rynkami, jak i przeciw "złym" rynkom. Jest też w pełni świadom tego, że nie każda własność prywatna jest z definicji "dobra". Podstawowym kryterium oceny jest stopień wolności gospodarowania, której to wolności nie da się nijak oderwać od swobody zawierania umów i od własności zasobów kapitału. Liberalizm, w tym szkoła ewolucyjna, zakłada, że wolność nie wyczerpuje wymogów właściwie rozumianego kapitalizmu; należy do nich też pewien system moralny. Instytucje, takie jak rynek czy własność, nie są bowiem darem natury, ale są ludzkimi wynalazkami, tworzonymi w zgodzie z obowiązującymi regułami moralnymi. Będąc produktem tych reguł, otwarte rynki oraz prywatna własność, czyli kapitalizm, są tym silniejsze, im solidniejsze są te moralne podstawy.

Ponieważ żywotność kapitalizmu wyrasta z szerokiego zasięgu własności, zrozumiała jest liberalna - również moralna - negacja feudalizmu, w którym kapitał - ziemia - był w rękach niewielu. Stąd też liberalne potępienie komunizmu, w którym liczy się nie tyle własność ziemi, co raczej kontrola nad maszynami jako kapitałem. W warunkach agrarnego feudalizmu zakres własności kapitału ogranicza się do arystokracji, a w przemysłowym komunizmie do kadry partyjnej.

Jednocześnie, ze względu na taką wąską bazę posiadania, w obydwu tych systemach siła robocza znajduje się w sytuacji faktycznego poddaństwa. Z racji ich szczególnej pozycji, tak feudalna arystokracja jak i komunistyczna partia, przypisują siłę roboczą do miejsca pracy i narzucają jej niekorzystne warunki wynagrodzenia. A zatem, mamy do czynienia z dwoma swego rodzaju formami poddaństwa, czy ekonomicznej zależności; jedna jest tradycyjna, a druga nowoczesna.

Jeśli się przyjrzeć Europie Wschodniej po komunizmie, to rodzą się wątpliwości, czy obecna zmiana ustrojowa to nie jest przypadkiem kolejna, obok komunizmu, nowoczesna "droga do poddaństwa". Przez zamianę aparatu partii na obcych rezydentów, jako prawie wyłącznych dysponentów kapitału, nie poszerza się wąska baza własności. Nowi właściciele, z ich uprzywilejowaną pozycją ekonomiczną, dalej mogą dyktować warunki zatrudnienia i wynagrodzenia lokalnej pracy. Komunizm obiecywał wolność, ale dał poddaństwo dla ogółu rządzonych, podobnie jest z polskim postkomunizmem, tyle, że z jedną kardynalną różnicą. A to, dlatego, że teraz - po utracie tytułu własności do większości zasobów - podcięta została baza wolności tak dla rządzących jak i rządzonych. Nie chodzi, więc tylko o to, że mamy do czynienia z inną drogą do poddaństwa. W grę wchodzi, bowiem droga do większego poddaństwa, co nadaje zupełnie inny wymiar klęsce reform.

W kontekście tych przemian własnościowych może nasunąć się jeszcze bardziej zatrważająca myśl, mianowicie, że w "niekompletnym kapitalizmie" nie chodzi już wcale o relacje poddaństwa między dwoma odłamami obywateli narodu polskiego. Tu wchodzą w grę relacje między Polakami, właściwie bez własnego kapitału, oraz innymi narodami, które ten kapitał w większości przejęły. Istotą przemian ustrojowych nie jest, więc wcale uwolnienie narodu, ale jego zniewolenie.

Prawdziwe znaczenie tych zmian w gospodarce, w jej systemie instytucji, będzie dopiero w pełni docenione, kiedy chora gospodarka znajdzie już wyraz w chorej polityce. Z gospodarką głównie w rękach zagranicznych można oczekiwać, że polityka też przejdzie w ręce zagraniczne, gdyż nie da się oderwać polityki od gospodarki. Wtedy raczej trudny do ogarnięcia fakt pozbawienia narodu jego kapitału znajdzie już przełożenie na bardziej namacalny bieg życia politycznego.

Znajdą się, bowiem partie czy platformy, które przystosują się do odmienionej rzeczywistości wiążąc swój los z obcym kapitałem. Najłatwiej to przyjdzie tzw. liberalnym ośrodkom, których działania pozwoliły obcemu kapitałowi wykluczyć z gry polski kapitał. Mając na myśli wszechobecny obcy kapitał, wystąpią na niby w obronie nieobecnego polskiego kapitału. Dokładniej, w imię nieobecnej polskiej klasy kapitalistycznej, będą żądać zdławienia płac polskiej siły roboczej.

CZĘŚĆ PIERWSZA

WYMYŚLONY POSTĘP

Przejmowanie fabryk czy banków przez, zagranicznych właścicieli jest dzisiaj w świecie czymś normalnym, ale nie sposób uznać za normalne przejmowanie całej gospodarki jakiegoś kraju, a tym bardziej za półdarmo. Tak się niestety stało w Polsce, gdzie zamiast uratować dla przyszłych pokoleń to, co zostało z komunizmu - zmarnowano ten spadek.

W zamian za niewygórowane prowizje, właściwie napiwki, decydenci upłynnili kapitał za ułamek jego prawdziwej wartości. W ten sposób słaba gospodarczo Polska, cierpiąca na brak kapitału, została w zasadzie pozbawiona własnego kapitału. Nikt oczywiście nie zdemontuje fabryk i banków by wywieźć je za granicę. Dla co poniektórych stanowi to wystarczający powód, żeby nie martwić się o przebieg polskiej prywatyzacji. Chyba nie zdają sobie sprawy, że przez wyprzedaż tego majątku w obce ręce nastąpił masowy wywóz legalnych tytułów do przynależnej im własności. Tym samym wywieziono prawa do przejmowania zysków, które przynosi sprzedany przez państwo kapitał. Można by się ciągle pocieszać, że przez taką wyprzedaż ściągnięto bardziej doświadczonych kapitalistów z zagranicy. Ale można było ich zdobyć w inny sposób, taki, który nie wykluczyłby jednoczesnego stworzenia silnej własnej klasy kapitalistycznej. Gdyby obcy kapitał napłynął w formie budowy nowych fabryk czy zakładania nowych banków zagranicznych, Polska też uzyskałaby dostęp do większego doświadczenia, jakie reprezentują zagraniczni właściciele. Co więcej, zamiast wyprzedawać zastany kapitał obcym inwestorom uzyskano by dodatkowy kapitał, należy przypuszczać, że z techniką doskonalszą niż krajowa. Państwowy kapitał można by wtedy sprzedać rodzącej się lokalnej klasie kapitalistycznej, żeby ona zadbała o jego niezbędną techniczną modernizację. Sprzedając kapitał obcym oddano prawo do zysków jako ważnej części dochodu narodowego, za bardzo marne opłaty oraz bez jakiejś większej nadziei na trwałe przyśpieszenie produkcji przez jej dynamiczną modernizację. Nazwanie tego porażką byłoby zbyt łagodne, to jest właściwie katastrofa. W ten sposób po komunistycznej katastrofie przyszła zaraz postkomunistyczna. Poprzednie niepowodzenie głęboko wryło się w zbiorową psychikę ludzi, ale obecne dopiero zaczyna powoli docierać do świadomości polskiego społeczeństwa.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

WYWŁASZCZENIE NARODOWE

Właściwie żaden ważniejszy aspekt obecnej polskiej transformacji ustrojowej nie został dotąd poddany jakiejś rzetelnej analizie ekonomicznej, bo jest to niestety prawie całkowicie "niema" transformacja.

Ponieważ znajomość faktów jest słaba, mało kto sobie uświadamia, że skutkiem reform nie jest zwykły kapitalizm. Jeśli przyjąć za normę Europę Zachodnią, to stosunki własnościowe w zreformowanej Polsce są zupełną dewiacją. Ci, którzy to dostrzegają, są zwykle zdania, że Polska nie miała innego wyjścia. Mówią tak zupełnie niepomni, że to zdyskredytowany dzisiaj marksizm uzasadniał bezsensowne systemowe koncepcje odwołując się do przeróżnych "historycznych konieczności".

Niespełnione zamierzenia

Nie ma kapitalizmu bez prywatnej własności, więc reformy zaczęły się od dylematu, w jaki sposób w prywatne ręce przekazać olbrzymi majątek państwa; czy w drodze rozdawnictwa obywatelom czy też przez sprzedaż indywidualnym inwestorom. Zwolennicy darmowej dystrybucji powoływali się na brak prywatnych oszczędności, z których można by opłacić zakup kapitału. Na rzecz sprzedaży miał przemawiać fakt, że tylko w ten sposób majątek trafi w najlepiej przygotowane ręce.

Pomysły rozdawnictwa nie znalazły w Polsce większego uznania wśród reformatorów. Wybrano rynkowy, jak się wydawało, wariant - sprzedaży bezpośrednio lub przez tzw. ofertę publiczną, czyli giełdę. Tym kanałem miały być upłynniane większe obiekty, dla mniejszych otwarto tzw. likwidację przez ratalny wykup. Z myślą o stworzeniu warstwy kapitalistycznej uznano, że we wszystkich przypadkach główny strumień akcji zostanie skierowany do inwestorów wewnętrznych.

Chociaż majątek państwa miał być sprzedany głównie krajowcom, to jednak, gdy ruszyła pierwsza transza, w latach 1990-1992, większość specjalnie wyselekcjonowanych obiektów trafiła do zagranicznych właścicieli. Podobno udzielono tych preferencji zagranicznym inwestorom, żeby przekonać obywateli do inwestycji. Być może manewr ten kogoś z obywateli przekonał, tyle, że sprzedaż w tym trybie dalej została skierowana prawie wyłącznie w zagraniczne ręce.

Dla ścisłości, w latach 1990-1992, w procesie prywatyzacji pojawiły się też zalążki dużego krajowego kapitału, skupiające producentów z różnych branż w tzw. holdingi. Nie wynikało to z preferencji aktualnych władz, ale raczej było konsekwencją procesów, które zaczęły się już w ostatnim roku rządów Rakowskiego. Przez jakiś czas krajowe holdingi wchłaniały nowe obiekty, ale w końcu same stały się przedmiotem zagranicznych przejęć (nawet tak dynamiczna grupa jak Elektrim).

Pod kontrolę zagraniczną przeszły też w końcu zasoby przekazane w 1995 r. na rzecz tzw. funduszy inwestycyjnych, wprowadzonych jako namiastka powszechnego rozdawnictwa. Obywatele otrzymali równe certyfikaty, które musieli następnie zamienić na udziały w jednym z funduszy restrukturyzujących przydzielone im przedsiębiorstwa. Po dwóch-trzech latach, fundusze skonsolidowały te udziały na tyle, by zacząć systematycznie wyprzedawać je zagranicznym inwestorom.

Efekty tej wielotorowej wyprzedaży, jeśli chodzi o przemysł, dały o sobie znać już w 1997 r., gdy obcy udział wyniósł 15 procent. Prawdziwa lawina wyprzedaży ruszyła w roku 1999. Stało się tak głównie, dlatego, że po raz pierwszy wystawiono do prywatyzacji sporo obiektów o bardzo dużej skali, polskie giganty. Na skutki nie trzeba było długo czekać, gdyż pod koniec 1999 r. udział obcego kapitału w przemyśle przekroczył 40 procent, a w 2000 r. doszedł do 50 procent.

Plany sprzedaży na najbliższe lata są niemniej ambitne, mają pójść resztki przejętej przez Francuzów telekomunikacji oraz energetyka, na którą ochotę mają zwłaszcza Niemcy. Nieprzerwanie szuka się też zagranicznych nabywców na huty stali oraz kopalnie węgla. Udział obcego kapitału może całkiem łatwo dojść do 60-70 procent przed rokiem 2003, gdy najprawdopodobniej nie zostanie już nic ważnego do prywatyzacji (może tylko jeszcze państwowe koleje).

Jeśli chodzi o banki, to na początku reform były one praktycznie wyłączone ze sprzedaży dla zagranicy; zmiana nastąpiła dopiero po sprzedaży Banku Śląskiego w 1994 r. W 1997 r., udział sektora zagranicznego w bankowości wciąż jeszcze wynosił poniżej 20 procent. Ale już pod koniec 1999 r. kontrola zagraniczna banków, mierząc tzw. aktywami wyniosła 56 procent, a biorąc za podstawę obliczeń tzw. kapitał własny -65 procent, a obecnie, czyli w 2001 r., aż 75 procent.

Wolniej odbywa się przejmowanie sektora ubezpieczeniowego, gdyż dopiero w 1999 r. sprzedano pierwsze udziały państwowego monopolisty, PZU. Ale, zanim doszło do tej -wstrząsanej sporami - sprzedaży, udział zagraniczny już był pokaźny, przede wszystkim dzięki tworzeniu własnych sieci. Można szacować, że przed sprzedażą ten udział był w granicach 30 procent, tak, że po prywatyzacji PZU podniósł się on do 45 procent, z tym, że lada moment może się dalej podnieść. Podczas gdy w finansach - ubezpieczeniach i bankowości - pewna część obcych udziałów pochodzi z zakładania własnych sieci, w przemyśle budowa zagranicznych fabryk pod klucz jest minimalna. Nawet w tak dynamicznej dziedzinie jak motoryzacja, powstała tylko jedna średniej wielkości wytwórnia w Gliwicach, General Motors. Główny producent, włoski Fiat, poprzestał na modernizacji Tych, a zbankrutowany Daewoo pozostawił na wpół rozgrzebany Żerań.

Owszem, napłynęły z zagranicy spore "świeże" inwestycje do Polski, ale głównie w sektorze handlu. Skala ich jest taka, że gwałtownie rugowana jest lokalna sieć handlu detalicznego, która przetrwała nawet czasy komunizmu. Jak dotąd, zagraniczni inwestorzy interesują się głównie supermarketami, które już w tej chwili zapewniają im około 25 procent całych obrotów. Przy obecnym tempie, handel zostanie niedługo zdominowany przez zagranicę tak jak przemysł czy finanse.

Tło regionalne

Patrząc na resztę Europy Wschodniej, rzucają się w oczy Węgry, najbardziej zaawansowane w wyprzedaży zagranicznej. W 1999 r. zagranica miała pod swoją kontrolą 70 procent sektora bankowego, czyli całą jego finansowo zdrową część (Załącznik 1). W przemyśle udział ten też był już wtedy w 70 procentach zagraniczny, przy czym znowu poza zasięgiem obcych inwestorów znalazły się zakłady borykające się z trudnościami - utrzymywane przy życiu przez budżet.

Ścieżkę szybkiej wyprzedaży za granicę przyjęły też byłe republiki bałtyckie, w tym zwłaszcza Estonia, gdzie udział obcego kapitału jest bliski 80 procent, tak w przemyśle, jak i w bankach.

W innych krajach bałtyckich - Łotwie i Litwie - udział ten w przemyśle jest niższy, ale w sektorze bankowym sytuacja jest podobna (przy czym większość kapitału bankowego w tych trzech krajach została przejęta przez dwa szwedzkie banki, niedawno zresztą połączone w jeden bank).

W krajach, w których prywatyzację oparto na kuponowym rozdawnictwie, przejmowanie zasobów przez zagranicę okazało się wolniejsze. Tak się stało w Czechach, choć zasoby przekazane na bezpłatny rozdział obywatelom równały się wartościowo tym wystawionym na sprzedaż. Mimo tych początkowych komplikacji, w 1999 r. obcy kapitał kontrolował 35 procent przemysłu oraz 45 procent bankowości, gdzie udział ten nagle podniósł się do 65 procent w 2001 r.

W Rosji, gdzie przyjęto za wzór czeski program, fabryki oraz banki zostały przejęte głównie przez kierownictwo oraz załogi, nie zostawiając nic dla większości obywateli. Główna część kapitałów została następnie wyprowadzona by zasilić biznesy krajowych tzw. oligarchów, wywodzących się z dawnej nomenklatury. Oligarchia musiała, choć tylko częściowo, wesprzeć się na zagranicy ze względu na nielegalny charakter bardzo wielu operacji (np. prania pieniędzy).

Gdy w Rosji wyłonił się swego rodzaju "nomenklaturowy kapitalizm", w Bułgarii czy Rumunii - ale również na Ukrainie - była nomenklatura przejściowo utrzymała kontrolę produkcji, ale bez prawa własności. Słabsza od swych rosyjskich odpowiedników, nomenklatura także musiała ulec - od dwóch lat zaczęła się wyprzedaż. W Bułgarii i Rumunii, większość banków jest już przejęta przez zagranicę, a na Ukrainie, obcy, głównie Rosjanie, wykupują przemysł, zwłaszcza ciężki.

Szczególnie trudny, jeśli chodzi o zagraniczne przejęcia okazał się wariant przyjęty w byłej Jugosławii, gdzie postanowiono zmienić tzw. samorządowy model przez sprzedaż akcji pracownikom. Widać to w Serbii, gdzie dotąd właściwie brak obcego kapitału, a akcje znalazły się przeważnie w rękach załóg i dyrekcji. Z kolei, w Słowenii, gdzie prywatyzacja została właściwie zakończona, udział zagranicy w przemyśle jest w granicach 15 procent, a w bankach - 10 procent.

Chorwacja oraz Bośnia, stanowią przykład gdzie załamał się ten samorządowy model. Jeśli chodzi o samą Bośnię, to w wyniku wojny stała się ona międzynarodowym protektoratem, w ramach, którego dano preferencje zagranicznym nabywcom, głównie w górnictwie. Podobnie stało się w Kosowie, a Serbia, jako przedmiot ataku, omal nie podzieliła losu swej prowincji. To może zabrzmieć drastycznie, ale tworzenie protektoratów jawi się jako alternatywna metoda prywatyzacji.

Najbardziej trudny dla inwestorów zagranicznych okazał się model Chin, gdzie po prostu nie doszło do prywatyzacji. Chiny uczyniły swoją gospodarkę nie mniej prywatną niż Europa Wschodnia, prawie wyłącznie przez zezwolenie własnym obywatelom na otwieranie biznesów. Te biznesy okazały się tak prężne, że zupełnie przyćmiły sektor publiczny, który utrzymano w dużym stopniu z pomocą zagraniczną, gdyż głównie tam zezwolono na zagraniczne inwestycje.

Wariant budowy kapitalizmu bez prywatyzacji był dostępny dla Polski jak i dla reszty Europy Wschodniej. Żadne czynniki ekonomiczne teoretycznie nie przemawiały za tym, że tylko Chiny mogły pójść tą drogą. Na pewno nie ma to nic wspólnego z tym, że Chiny są wielkie a Polska, czy inne gospodarki regionu, małe. Chętnie używają tego argumentu polscy tzw. liberałowie, choć oczywiście w ekonomii liberalnej nie ma osobnych teorii dla małych i dużych gospodarek.

Wysuwa się też argument, że Chiny są inne, gdyż nie przechodzą politycznej transformacji. Ciągle działa tutaj monopartia, nikt też o nic nie pyta rządzonych. Tyle, że w Europie Wschodniej też nie doszło do referendum w sprawie prywatyzacji, a zwłaszcza wyprzedaży za granicę. Co więcej, w odróżnieniu od Polski czy Czech władze chińskie nie starały się narzucić doktrynerskich programów. Mniej demokratyczne Chiny wybrały, więc bardziej demokratyczną drogę reform ekonomicznych.

Reszta świata

Wychodząc poza świat byłego komunizmu, można zacząć od gospodarki Irlandii, która stanowi ulubiony przykład tzw. liberałów. Ich zdaniem, wyjątkowo szybko rozwijająca się Irlandia to dowód na to, że strategia wyprzedaży zagranicę jest najbardziej racjonalna dla kraju, który, jak Polska, startuje do kapitalizmu z poważnym opóźnieniem. W Irlandii 40 procent kapitału przemysłowego jest obecnie w rękach zagranicznych, a w bankach ten udział wynosi nawet 50 procent.

Gdyby jednak przyjrzeć się średniej dla całej Unii Europejskiej, to obraz ten wygląda zupełnie inaczej. Udział obcego kapitału w przemyśle nie wykracza poza 15 procent (w Niemczech jest on poniżej 10 procent). W bankach stanowi on średnio tylko 13 procent (ale w Austrii - 4 procent, a w Niemczech niewiele więcej). W Hiszpanii oraz Portugalii, bardziej zbliżonych gospodarczo do poziomu rozwoju Europy Wschodniej, udział zagraniczny w bankach wynosi poniżej 15 procent.

Jeszcze większy kontrast można dostrzec w nie bankowych finansach, jak np. w ubezpieczeniach. W krajach unijnych w ubezpieczeniach dominuje własny kapitał, często publiczny. W Europie Wschodniej, w tym również w Polsce, bez najmniejszych przeszkód wpuszcza się obcy kapitał do tego sektora. Węgry zdołały już całkowicie pozbyć się własnych ubezpieczeń, a Czechy właśnie sprzedały obcemu inwestorowi swego państwowego monopolistę ubezpieczeniowego.

Prawdziwym ewenementem jest rynek emerytalny, który w Europie Zachodniej opiera się głównie na państwowych systemach składkowych. W Europie Wschodniej podobny system zastępowany jest przez tzw. chilijski model, w którym prywatne - otwarte - fundusze emerytalne inwestują wpłaty. Tak się stało w Estonii, na Węgrzech, a ostatnio - w Polsce, przy czym we wszystkich przypadkach nowo tworzone fundusze są głównie pod kontrolą zagranicznych inwestorów.

Tak wysokiej penetracji gospodarki przez obcy kapitał nie tylko nie można spotkać w Europie Zachodniej, ale nigdzie prywatyzacja nie została skazana na zagranicznych inwestorów. Nie została skazana z pewnością w Austrii, gdzie w trakcie zaczętej w końcu lat 60-tych masowej prywatyzacji żaden znaczący zakład czy bank nie został sprzedany zagranicznym nabywcom. Podobnie w Wielkiej Brytanii, na której to przykładzie ponoć oparli się dzielni polscy reformatorzy.

Prawie bez wyjątku, obcy kapitał musiał budować obiekty i sieci od podstaw, także w Irlandii, gdzie, jak podałem, obcy udział własnościowy w bankowości jest bardzo wysoki, tyle, że zagraniczne banki powstały prawie wyłącznie z nowych inwestycji. Stare irlandzkie, w sensie własności, banki dalej, więc obracają głównie lokalnymi oszczędnościami, natomiast napływowe zagraniczne instytucje finansowe pracują głównie na wkładach, które napływają z zagranicy.

W średnio rozwiniętej, podobnie jak Polska, Turcji, obcy kapitał też kierowany jest nie na wykup, ale głównie w budowę nowych obiektów. Przez ostatnich dziesięć lat tureccy inwestorzy nabyli 85 procent prywatyzowanego majątku. Skorzystały zwłaszcza rodzinne konglomeraty, łączące produkcję i sprzedaż z finansami. Daje to im kontrolę nad całą gospodarką do tego stopnia, że są w stanie dosyć skutecznie tamować ewentualną inwazję zagranicznego kapitału.

Jeśli chodzi o pozaeuropejskie kraje średnio rozwinięte to sytuacja w Europie Wschodniej różni się też od krajów Azji Wschodniej. W Korei Południowej udział obcego kapitału w przemyśle czy bankach nie przekracza 5 procent. Podobnie jak na Tajwanie, gdzie np. w bankach jest 4 procent obcego kapitału, a blisko 60 procent należy ciągle do państwa. W Malezji rola obcego kapitału w bankach jest większa - na poziomie 17 procent, a najwyższa chyba na Filipinach -35 procent.

Trendy, widoczne w Europie Wschodniej, są natomiast bardzo zbliżone do zmian w Ameryce Łacińskiej, gdzie od lat trwa masowa prywatyzacja, w tym w bankowości. Np. w Brazylii, w wyniku prywatyzacji, obcy udział wynosi na razie 15 procent, ale rośnie; w Meksyku jest on bliski 35 procent, podobnie zresztą jak w Chile. W Argentynie odpowiedni udział osiągnął już 40 procent, a w Wenezueli, ostatnio, zaledwie po dwóch latach prywatyzacji banków, aż 55 procent.

Silne podobieństwa można też znaleźć w sferze ubezpieczeniowej, oraz w dziedzinie emerytur. Dotyczy to zwłaszcza Chile, gdzie 50-60 procent zasobów funduszy jest kontrolowane przez zagranicznych udziałowców, przy czym narzuty za obsługę premii sięgają 25 procent. Zagraniczny kapitał ma kontrolę nad 30 procentami rynku emerytalnego w Ameryce Łacińskiej (większość tych środków pozostaje przy tym w gestii jednego banku amerykańskiego, czyli Citibanku).

Wybierając sprzedaż większości własnych kapitałów zagranicznym inwestorom, Polska nie zbliżyła się bynajmniej do Europy Zachodniej, choć taki był zamiar. Weszła natomiast na drogę, na której znalazły się kraje Ameryki Łacińskiej, gdzie, jak widać, prywatyzacja - choć wolniej - prowadzi głównie do obcych przejęć. W ten sposób, można powiedzieć, następuje nie tyle oczekiwana "europeizacja" polskiego kapitalizmu, ale jego swoista "latynizacja".

Podsumowanie

Obraz, który się wyłania z międzynarodowych porównań podważa rozpowszechniony pogląd, że Polska przyjęła jedyną dostępną drogę zmian własnościowych. To, co się stało nie było żadną historyczną koniecznością w tym sensie, że żadne teoretyczne rozwiązanie z wyjątkiem przyśpieszonej, masowej prywatyzacji opartej na wyprzedaży większości majątku za granicę nie dawało nadziei na stworzenie dynamicznej gospodarki, w której rośnie ogólny dobrobyt.

Na to, że ten szeroko przyjęty pogląd jest mitem - nazwijmy go mitem nieuchronności - wskazuje chociażby fakt, że wśród byłych komunistycznych krajów Słowenia, zamiast prywatyzacyjnego wynarodowienia, wybrała wariant narodowej prywatyzacji. Choć zwolennicy masowej wyprzedaży majątku za granicę bardzo krzywią się na porównania z Chinami, przykład budujących kapitalizm Chin również dowodzi, że, choćby teoretycznie, istniał jeszcze inny wybór.

Jedyny współczesny model budowy kapitalizmu, który się naprawdę sprawdził wśród średnio rozwiniętych krajów przyjęła dotąd Azja Wschodnia. W żadnym zaś razie Ameryka Łacińska, którą prześladują niepowodzenia. To, że w Azji Wschodniej kapitał pozostał własny a w Ameryce Łacińskiej właśnie trwa jego radykalna wyprzedaż na rzecz zagranicy, może sugerować, że przyjmując "latynoski" wariant, Polska zeszła być może na prawdziwe gospodarcze bezdroża.

Ta "latynoska" ścieżka reform nie może być dla Polski optymalna, nawet gdyby przyjąć, że to jest przejściowa faza, w której społeczeństwo ma się nauczyć kapitalizmu od obcych. Trudno jest bowiem zrozumieć jak ma się ono nauczyć być kapitalistami bez własnego kapitału, czy to nie jest jak lekcja pływania bez wody. Wygląda, więc na to, że nie chodzi o jakąś fazę przejściową, ale raczej o bardzo trwałą sytuację. I jako taką trzeba też ją chyba dzisiaj oceniać.

ROZDZIAŁ DRUGI

SPRZENIEWIERZONY MAJĄTEK

Wielu ekonomistów nalegało, aby majątek państwa rozdać równo obywatelom, którzy go stworzyli, ale zamiast tego, niejako w imieniu obywateli, państwo w istocie rozdało cały ten majątek cudzoziemcom.

Skoro zagranicy sprzedawany jest wspólnie wytworzony majątek, jego wycena powinna być znana publicznie, ale nie jest. Ciągle mało, kogo ten fakt oburza, gdyż przyjął się pogląd, że komunizm zostawił złom. Cena nie jest ważna, ważne jest to, by mało warte fabryki i banki oddać w dobre ręce. Bez względu na to, jaka jest prawda, należy jednak zbadać jak wyceniono narodowy majątek. Ponieważ chodzi o zbiorowe wywłaszczenie, kalkulację tę nazywam "rachunkiem wywłaszczenia".

Szok cenowy

Proponuję zacząć od zapoznania się z przychodem za sprzedany majątek państwa, bo takie dane są łatwo dostępne z budżetu państwa. Za cały okres 1990-1999, gdy sprzedano mniej więcej połowę sektora przemysłowo-bankowego, wpłynęło około 9-11,5 miliardów dolarów. Należy, więc przyjąć, że w momencie zakończenia procesu prywatyzacji, powiedzmy w roku 2004, przychód z prywatyzacji w najlepszym razie ulegnie podwojeniu do łącznej sumy równej 18-23 miliardów dolarów.

Można by powiększyć stronę wpływów, gdyż zagraniczni inwestorzy pozyskują kapitał nie tylko od państwa, ale też z zakupów giełdowych, czy z zamiany długów. Należałoby wtedy jednak odjąć koncesje państwa na rzecz obcych nabywców (np. ulgi podatkowe, czy wyłączenia celne). Nikt nigdy nie zadał sobie trudu, żeby wyszacować wartość tych zachęt finansowych, choć nie można wykluczyć, że mogą one z u...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin