Harper Madeline - Miłosny zew.pdf

(524 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Madeline Harper
Miłosny Zew
133398566.002.png
Prolog
Jake Forrester leniwym krokiem wkroczył do klimatyzowanego wnętrza Klubu
Ranczerów. Wręczył szatniarce szerokoskrzydły kowbojski kapelusz i niespiesznie
się rozejrzał. Bez trudu dostrzegł urzędującego już w barku Freda Gilmera. Fred
przeszedł jak zwykle od razu do rzeczy, nie tracąc czasu na powitania, kiedy tylko
Jake dosiadł się do niego.
– Na starej farmie Farrella pojawiła się pewna dama – rzucił niedbale. – Wiesz,
typ naukowca, pewnie jakaś pani docent. Chociaż podobno niebrzydka.
Jake uniósł brwi i czekał na dalszy ciąg.
– Pomyślałem sobie, że warto by się o niej czegoś dowiedzieć, a któż zrobiłby
to lepiej niż nasz przystojny szeryf?
Jake przeczesał palcami przygniecione przez kapelusz włosy.
– Czy właśnie dlatego zaprosiłeś mnie na obiad?
– Można to i tak ująć. – Gilmer odchylił się niedbale na oparcie krzesła,
wyciągnął cygaro i z wolna zaczął obracać je w palcach. Ten potężny mężczyzna,
starszy od Jake’a o kilka lat, miał czerstwą cerę i władczy wygląd kogoś, kto
posiadał najgrubszy portfel w całym hrabstwie Pierson w stanie Nowy Meksyk.
– Pogadamy teraz czy po lunchu? – zapytał Jake.
– Teraz, ale nie o suchym gardle. Linda, dziecinko, pozwól no tutaj... – Fred
skinął na kelnerkę.
Frędzle krótkiej kowbojskiej spódniczki dziewczyny zawirowały, gdy
natychmiast rzuciła się ku stolikowi.
– Słucham, panie Gilmer, co podać?
– Dla mnie whisky z lodem. A dla ciebie, Jake?
– Woda sodowa z kroplą cytryny, jak zwykle.
Obaj z aprobatą odprowadzali wzrokiem kelnerkę. Wreszcie Gilmer spod oka
zerknął na szeryfa.
– Ciągle zamawiasz to samo. Nie znudziło ci się jeszcze?
– Znudziło? Skąd, za każdym razem cudownie mi smakuje. I nawet nie tęsknię
już za czymś mocniejszym. No, może czasem za kuflem zimnego piwa.
– Muszę powiedzieć, że cię podziwiam, stary.
– Fred, każdy dzień jest zwycięstwem. Innej drogi już nie ma.
W tym momencie pojawiła się Linda z napojami.
– Za dawne czasy! – Fred wzniósł szklankę, a Jake stuknął się z nim.
133398566.003.png
– Dobra, a teraz mów, o co, do licha, chodzi? – zapytał Jake niecierpliwie.
– Pozwól, że najpierw zadam ci pytanie: co wiesz o wykupieniu ziem Farrella?
– Zdaje się, że przejął je uniwersytet. Chodzi o program badawczy związany z
ochroną dzikich zwierząt.
Fred uśmiechnął się.
– Widzę, że nie zaniedbujesz swoich obowiązków.
– Wiesz, w końcu niewiele się tu dzieje. Więc o co chodzi?
– Z moich informacji wynika, że tymi badaniami kieruje owa panienka.
Obawiam się, że może narobić szkody naszym ranczerom. Dlatego dobrze by było,
gdybyś się koło niej pokręcił i sprawdził, czy obawy Związku Hodowców Bydła są
uzasadnione.
Jake czujnie nastawił uszu. Jeśli związek, grupujący najbardziej wpływowych
obywateli w okolicy, zainteresował się farmą Farrella, sprawa musiała być
poważna.
– Ciekawe – rzucił niedbale.
– Jake, powiem ci w zaufaniu – Fred konfidencjonalnie pochylił się ku niemu –
że to, co dzieje się na starym ranczu, może wpędzić nas któregoś dnia w cholerne
tarapaty.
133398566.004.png
Rozdział 1
Julia Shelton stała w oknie starego domu z palonej meksykańskiej cegły. Polną
drogą, wzniecając tumany kurzu, nadjeżdżał samochód. Ryk silnika zakłócił sielską
ciszę popołudnia.
Wyszła na ganek i czekała, osłoniwszy oczy przed palącymi promieniami
słońca. W oddali lśniła rozgrzana upałem pustynia, nad którą rozciągała się
błękitna czasza nieba.
Biało-czarny dżip zahamował ostro na podjeździe, na moment znikając w
obłoku kurzu. Po chwili oczom Julii ukazała się wysoka postać w mundurze koloru
khaki, kapeluszu typu Stetson i ciemnych okularach. Mężczyzna zbliżał się
niedbałym, a jednocześnie stanowczym krokiem, pewnie stawiając na pylistej
ziemi nogi w wysokich czarnych butach.
Zatrzymał się przed nią i zsunął kapelusz z czoła. Odbite w szkłach promienie
słońca oślepiły ją na moment.
– Witam szanowną panią. Jestem Jake Forrester, szeryf hrabstwa Pierson.
Julia o mało nie wybuchnęła śmiechem, słysząc to ceremonialne pozdrowienie.
Cała scena przypominała jej kadr z podrzędnego westernu. Odruchowo wyciągnęła
rękę.
– Witam, szeryfie. Jestem Julia Shelton. Czyżbym coś przeskrobała? – zapytała
żartobliwym tonem, choć w głębi duszy żywiła pewne obawy. Co prawda
eksperyment znajdował się dopiero w początkowej fazie; za wcześnie, by mogły
wyniknąć jakieś problemy. Sprzęt został już sprowadzony na farmę, ale jej asystent
dopiero pojechał na pustynię, by przygotować się do wypuszczenia wilków.
– Ależ skąd, proszę pani, wszystko w porządku – odparł, ledwo dostrzegalnie
przeciągając samogłoski.
Julia stłumiła westchnienie ulgi. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Cały
zespół badawczy opracowywał program dostosowania stada meksykańskich
płowych wilków do życia w warunkach naturalnych. Na niej spoczywała
odpowiedzialność za powodzenie tego planu.
Nagle zorientowała się, że szeryf nadal więzi jej rękę w uścisku swojej twardej,
silnej dłoni. Cofnęła siei podniosła wzrok, by wreszcie dokładnie mu się przyjrzeć.
Musiała przyznać, że miał w sobie coś z prawdziwego kowboja. Górował nad
nią swą wysoką, silną postacią.
Dobiegał czterdziestki. Z opalonej twarzy bystro patrzyły inteligentne zielone
133398566.005.png
oczy, a zmarszczki śmiechu zaznaczały się w kącikach zmysłowych ust.
– Wszystko w porządku – powtórzył z powolnym, południowym akcentem,
ogarniając ją pełnym aprobaty spojrzeniem. Uśmiech mężczyzny stanowił
fascynującą mieszaninę młodzieńczej żywości i męskiego doświadczenia. Całości
dopełniał nieskazitelny mundur i wypolerowane cholewy wysokich butów,
połyskujące nawet pod warstwą pyłu. Julia nabrała pewności, iż jest doskonale
świadomy swego uroku.
Gdy poczuła delikatny zapach wody po goleniu, nagle zdała sobie sprawę z
własnego wyglądu: włosy od rana nie widziały grzebienia, zakurzona przy
sprzątaniu bawełniana koszulka i twarz bez makijażu.
Zakłopotanym ruchem odgarnęła niesforny lok z czoła.
– Rozumiem, że zostałam zaszczycona oficjalną wizytą przedstawiciela władzy
– zaczęła i, nie czekając na odpowiedź, szybko dodała: – Proszę jednak, by mówił
mi pan po imieniu. Jestem Julia.
– Bardzo mi miło, Julio. – Jake uparcie nie rezygnował z formalnego tonu.
Wszedł na ganek i powiódł wzrokiem ku ciągnącym się w oddali pustynnym
wzgórzom. Nieliczne krzewy dopiero zaczynały się zielenić.
– Nie czujesz się tutaj samotnie?
– Lubię być sama – odparła szczerze. Była z zawodu biologiem i kochała
naturę. Wiele godzin spędziła na samotnych obserwacjach w głuszy, przedkładając
te momenty nad zgiełk uniwersyteckich sal. Dzikie okolice Nowego Meksyku
znakomicie nadawały się do zaplanowanych badań, stanowiących najtrudniejsze
wyzwanie w jej dotychczasowej karierze naukowej.
– Tak tu spokojnie – dodała zamyślona – i tak pięknie teraz, kiedy pustynia
zaczyna kwitnąć.
– Poczekaj lepiej, aż pobędziesz tu dłużej. Może zmienisz zdanie – trzeźwo
zauważył Jake.
– Zawsze staram się dostrzegać lepsze strony życia – odparła, samej sobie
dodając odwagi. Ogarnęła spojrzeniem stare farmerskie domostwo, które przez cały
rok miało jej służyć zarazem jako mieszkanie i biuro. – A skoro już tu jesteś,
zapraszam do środka. Mam nadzieję, że orientujesz się już, co mam zamiar robić.
– Raczej słabo – przyznał.
– Och, przecież nie byłbyś szeryfem, gdybyś nie wiedział, co dzieje się w
okolicy. Założę się, że zawdzięczam tę wizytę chęci bliższego przyjrzenia się mnie
i moim podopiecznym. Proszę. – Gestem zaprosiła go do wnętrza.
Jej podopiecznym... – Jake stłumił uśmiech. Doktor Julia Shelton miała twardy
133398566.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin