4. Patrzcie jak oni się miłują.doc

(37 KB) Pobierz
Patrzcie, jak oni się miłują
Patrzcie, jak oni się miłują

 

Świat przed Chrystusem był światem bez miłości - pisał pod koniec XIX w. jeden z badaczy dziejów pierwotnego Kościoła (G. Uhlhorn, „Die christliche Liebestatigkeit in der alten Kirche”). Ten sąd, który niejednemu z nas wyda się przesadzony, dobrze oddaje kontrast między tym, co w dziedzinie ludzkiego współżycia działo się wśród pogan, a co pod tym względem miały światu do zaprezentowania pierwsze wspólnoty chrześcijańskie. W ich łonie pojawiła się miłość, do której świat nie był przyzwyczajony, w której możliwość nawet nie wierzył. Zobaczcie, jak oni się miłują - to słynne zawołanie odnotowane w pismach Tertuliana („Apologetyk”) dobrze wyraża zdumie­nie pogan w obliczu tego fenomenu, a zarazem wystarczająco tłumaczy moc przekonywania, jaką wtedy miało chrześcijań­stwo.

Zobaczmy dzisiaj z bliska, na czym polegała i w czym się przejawiała miłość chrześcijan.

Przypomnijmy sobie najpierw z naszej przedostatniej pogadanki, że wspólnoty pierwotnego Kościoła były społecznie i kulturalnie bardzo zróżnicowane. Należeli do nich wolni obywatele rzymscy, niektórzy bardzo bogaci i wykształceni, oraz niewolnicy, byli poganie i byli Żydzi, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. Normalnie w świecie między tymi klasami ludzi istniały i istnieją nieprzebyte, wiekami całymi wznoszone bariery uprzedzeń, obojętności lub wręcz wrogości. Chrześcijaństwo jakby jakiś ogień topiło te góry lodowe przedzielające jednych od drugich. To wszystko nie działo się tylko w teorii. Wspólnoty kościelne były wtedy małe. Świątyń i bazylik w II w. jeszcze nie było, dlatego chrześcijanie musieli się gromadzić po domach prywatnych. To ograniczało liczbę członków wspól­noty do pięćdziesięciu - osiemdziesięciu osób. W tak małym gronie nie można było ukrywać się w anonimowości lub zniknąć w tłumie. Każdy z każdym stykał się na co dzień. Na tym tle lepiej i jaśniej widać cud, jakiego w sercach ludzkich dokonywało chrześcijaństwo. Ci ludzie, którzy do Kościoła przyszli z tak różnych światów, czuli się tam naprawdę równi, uważali się za rodzinę, w której wszyscy są braćmi.

Nie była to oczywiście tylko kwestia uczucia. O miłości i równości pierwszych chrześcijan świadczą czyny. Oto kilka przykładów.

Społeczeństwo starożytne miało na swoich peryferiach lu­dzi, których losem nie zajmowało się żadne prawo; rzadko też znajdowały się jednostki, które chciałyby ulżyć ich położeniu. Były to sieroty i wdowy. Plagą i hańbą tamtych czasów była wielka liczba dzieci porzuconych. O ile nie były to dzieci oby­wateli rzymskich, urodzone na wolności, jedyna szansa prze­życia pojawiała się dla nich wtedy, gdy znalazł się ktoś, kto brał je na wychowanie, by je później sprzedać jako niewolni­ków lub na prostytucję. Co do wdów, ich los jest wesoły tylko w operetkach. W życiu, zwłaszcza w starożytności rzymskiej, nie było im czego zazdrościć. Prawo chroniło dzieci po śmierci ojca, wdowy natomiast były zdane na łaskę swojej dawnej rodziny lub dorosłych dzieci. W praktyce kończyło się często na tym, że wdowy, o ile nie udało im się wejść ponownie w związek małżeński, kończyły swe dni w nędzy. We wspólno­tach chrześcijańskich wdowy i sieroty były niemal uprzywile­jowane. Do nich przede wszystkim należała kasa wspólnoty, która w wielu przypadkach była jedynym źródłem ich utrzy­mania. Sieroty pochodzące z rodzin chrześcijańskich z reguły znajdowały inne rodziny, które je adoptowały, wdowy zaś gromadzono często w małe wspólnoty, którym dawał schro­nienie w swoim domu jakiś bogaty współwyznawca. We wszyst­kich pismach pochodzących z II w. pełno jest napomnień skie­rowanych pod adresem biskupa i wszystkich członków wspól­noty, by przed wdowami i sierotami nie zamykać serca i kieszeni.

Problem wdów i sierot był tylko częścią szerszego prob­lemu, którym była obecność we wspólnotach ludzi ubogich, dotkniętych nieszczęściem lub chorobą. Troska o nich była szczególnym i głównym zadaniem diakonów. Dokumenty koś­cielne z II w. („Didascalia”) nazywają ich uszami, ustami, sercem i duszą biskupa. Ich zadaniem było utrzymywanie osobi­stego kontaktu ze wszystkimi członkami wspólnoty, by nie przeoczyć żadnej potrzeby czy trudnej sytuacji, jaka się we wspólnocie mogła wytworzyć. Oni z ramienia biskupa rozdzielalii potrzebującym pieniądze, spieszyli z pomocą moralną cho­rym lub dotkniętym innym nieszczęściem.

Innym wyrazem konkretnej miłości chrześcijan tamtego okre­su było grzebanie umarłych. Była to w starożytności niezwykle ważna sprawa. W wierzeniach tamtych czasów pochówek zapewniał zmarłym odpoczynek wieczny i był podstawą kultu przodków. Pozostawienie czyichś zwłok bez pochowania było uważane za największe zło, jakie komuś można było wyrzą­dzić. Chrześcijaństwo odrzuciło kult przodków, ale podzielało przekonanie o ważności grzebania zmarłych. Wszyscy ubodzy i przyjezdni goście, w razie śmierci, mieli zapewniony pogrzeb na koszt wspólnoty; każdemu zaś z wiernych wpajano taką zasadę: Ilekroć jakiś biedak zejdzie z tego świata i ktoś ze wspólnoty dowie się o tym, zadba o jego pogrzeb w miarę swoich środków (Arystydes „Apologia”). Trzeba przy tym zaznaczyć, że nie chodziło tu jedynie o zmarłych chrześcijan; obowiązek grzebania obejmował wszystkich. Jedna z reguł diakona mówiła: Jeżeli mieszka on w mieście nadmorskim, niech często obchodzi wybrzeża, by się przekonać, czy nie znajdują się tam zwłoki jakiegoś rozbitka; jeśli tak, niech go ubierze i pochowa („Testament naszego Pana”).

Solidarność chrześcijan uwidoczniała się zwłaszcza w czasie próby. Gdy kogoś z nich aresztowano, pozostali na wolności bracia przeżywali razem z nim niepewność i udręki; przychodzili go odwiedzać, próbowali wykupić. Lucjan z Samosaty, którego nie można posądzać o sympatię dla chrześcijaństwa, opowiada, że sam wielokrotnie widział koło więzień gromady chrześcijan - mężczyzn i kobiety - niosących jedzenie i odzież, gestykulujących żywo ze strażą więzienną i usiłujących ją przekupić, by przynajmniej niektórym z nich pozwolono się widzieć z ich uwięzionym współbratem („Żywot Peregryna”). Gdy kogoś z chrześcijan skazano na śmierć i udało się uzyskać pozwolenie na ostatnie widzenie, bracia w wierze - czytamy w aktach męczeństwa Perpetuy - prześcigali się w wyrazach czułości, by skazańcowi dodać odwagi i umocnić go w nadziei; pod koniec wymieniano z nim - jak w czasie Eucharystii - pocałunek pokoju przypieczętowując tym aktem wzajemną braterską więź. Prawie zawsze sporządzano akta, czyli opis męczeństwa, który przepisywano w wielu kopiach i rozsyłano do innych Kościołów. Czytano je wszędzie chciwie i ze wzru­szeniem, jako że chodziło tu o chlubną kartę historii rodzin­nej.

Obecność i miłość swojej wspólnoty odczuwali także z reguły ci chrześcijanie, których skazywano na pracę w kopal­niach lub w kamieniołomach. Regularnie składali im wizyty bracia z ich wspólnoty lub z innej, terytorialnie najbliższej, której przekazywano adresy skazanych. Odwiedziny takie były dla wszystkich intensywnym momentem łączności braterskiej, umożliwiającej nieobecnym współuczestniczenie w życiu ich Kościoła. Nie należały do rzadkości przypadki, że olbrzymim wysiłkiem finansowym, który dzieliły zazwyczaj wszystkie oko­liczne Kościoły, wykupywano jeńców na wolność.

Przykłady na tę „rodzinność” chrześcijaństwa II w. można by mnożyć w  nieskończoność. Czas nam na to nie pozwala. Wspomnijmy jeszcze tylko o legendarnej gościnności pierw­szych chrześcijan, która zaoszczędzała każdemu znajdującemu się w podróży współbratu kłopotów i niebezpieczeństw noco­wania w zajeździe. Jedyną formalnością, by wejść do zupełnie sobie nieznanego domu, była krótka wymiana zdań: „Jesteś­cie wyznawcami Chrystusa?” - „Ja też!”, a lepiej jeszcze, jeżeli przybysz był w posiadaniu listu polecającego swojej wspólno­ty.

Na wzmiankę bodajże zasługuje także żywa więź między Kościołami uwidoczniająca się w częstych podróżach o charakterze informacyjnym, w częstej wymianie korespondencji oraz w pomocy materialnej, której w razie nadzwyczajnych potrzeb jedne wspólnoty udzielały drugim. Wyróżniał się w tym zwłaszcza Kościół rzymski, który w II w. nazywano przewodniczącą miłości, jak gdyby chciano przez to powiedzieć: „Kościół, który przez swą miłość w pełni zasługuje na pierwsze miejsce w  chrześcijaństwie”. Dionizy z Koryntu pisze do Rzymian takie oto słowa: Od samego początku istnieje u was zwyczaj czynienia dobrze wszystkim i na wszystkie możliwe sposoby. Wiele Kościołów w każdym mieście doznało waszej pomocy. Dzięki wam doznają ulgi i wsparcia bracia skazani na kopalnie.

W tym punkcie rodzi się pytanie: Skąd brano pieniądze na to wszystko? W II w. ich jedynym źródłem była spontaniczna miłość wiernych. Jak świadczą „Didascalia”, każdy dawał dobrowolnie to, co mógł, a niektórzy pozbawiali się w tym celu nawet rzeczy koniecznych. Najubożsi z własnej inicjatywy w niektóre dni pościli, by zaoszczędzone pieniądze dać wspólnocie dla jeszcze bardziej potrzebujących. Chrześcijanie byli świadomi tego, że obecność Ducha Świętego, w którym żyli, przezwyciężyła legalizm Starego Testamentu. Era niewoli we­wnętrznej skończyła się, a jej miejsce zajęła rzeczywistość ludzi nowych, którzy dzielili się swymi dobrami nie dlatego, że tak nakazywało prawo, ale dlatego, bo popychała ich do tego wdzięczność za stokroć większe dobra, które otrzymali. Bo­gacz daleki od wynoszenia się zaczynał rozumieć, że i on jest dłużnikiem, a ubogi i wydziedziczony przekonywali się, że Bóg troszczy się o swoje najsłabsze dzieci. Składka tak rozumiana nie podkreślała różnic; przeciwnie, stawała się spoiwem, które wiązało „żywe kamienie” Kościoła, czyniąc z niego miejsce, w którym Bóg objawiał ludzkości swoją obecność i swoją miłość. 28 lipca 1976 r.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin