Coulter Catherine - Czar 01 - Czar letniej nocy.rtf

(890 KB) Pobierz
CATHERINE COULTER

Catherine Coulter

CZAR LETNIEJ NOCY

przełożyła

Anna Iwińska

Warszawa 2004

ROZDZIAŁ 1

Małżeństwo to przeznaczenie Szubienica także

JOHN HEYWOOD

 

Anglia rok 1810

Philip Evelyn Desborough Hawksbury, hrabia Rothermere, wszedł do obszernego holu posiadłości Chandos Chase, rękawiczki i pelerynę podał kamerdy­nerowi Shippe, rzucił okiem na lokajów kręcących się przy wejściu i cicho zapytał: - Jak się miewa ojciec?

Shippe, równie wysoki jak jego pan, ale posiadający znacznie większe poczucie własnej wartości, dostrzegł cień niepokoju w oczach panicza, wyprostował się i od­rzekł: - Jego lordowską mość odpoczywa, panie, ale wiem, że chciał cię widzieć, jak tylko przyjedziesz.

Hrabia Hawksbury, powszechnie znany jako Hawk, pokiwał głową, przyglądając się przez moment kamerdynerowi tego wielkiego domu, w któ­rym panowała teraz grobowa cisza. Nawet lokaje w liberiach wyglądali jak posągi. Zdawać się mogło, że to miejsce naprawdę jest grobem. Hrabia natychmiast odrzucił tę makabryczną myśl i rzucił do Shippe'a: - Moje walizy są w powozie.

- Natychmiast się tym zajmę, panie.

- Zadbaj też, by Grunyon, mój służący, został na­karmiony. Po tak ekscytującej podróży może być nieco zmęczony i drażliwy. - W oczach hrabiego zami­gotał lekki uśmiech.

- Oczywiście, panie.

Hawk odwrócił się i głośno stukając obcasami o posadzkę z czarnego włoskiego marmuru, ener­gicznie pomaszerował niekończącymi się koryta­rzami w kierunku sypialni ojca. Dębowe schody pokonał, przeskakując po dwa stopnie naraz; przy­pomniało mu to dziecięce lata, kiedy po z tych sa­mych schodach biegał w górę i w dół, a raz nawet spadł i złamał sobie rękę. Jego starszy brat Nevil, który go wcześniej gonił, stał wówczas na szczycie schodów i śmiał się. Hawk aż potrząsnął głową, starając się odrzucić od siebie to wspomnienie. Nie było już Nevila do wspólnego śmiania się, ani w ogóle do robienia czegokolwiek innego. Nevil nie żył.

Jest tak cicho, Hawk pomyślał po raz kolejny, a je­go wzrok przebiegł po kilkudziesięciu portretach wi­szących wzdłuż schodów. Wszystkie przedstawiały przodków rodziny Hawksbury, wszyscy oni mieszka­li kiedyś w Chandos Chase, rezydencji marki­za Chandos od ponad trzystu lat. On sam nie był w domu od ponad pięciu miesięcy, a teraz jego ojciec chorował i możliwe było, że wkrótce umrze. Ze stra­chu serce zaczęło walić mu jak młotem.

Gdy dotarł na górę, skierował się ku wschodnie­mu skrzydłu i szybko przemierzywszy ogromny, po­kryty dywanami korytarz, stanął przed wielkimi, podwójnymi drzwiami prowadzącymi do sypialni ojca. Uniósł rękę, by zapukać, ale po chwili zrezy­gnował i cicho wszedł do środka. Sypialnia ojca by­ła obszerna i ciepła. Zaczynał się wieczór; pokój, do którego wpadały resztki słonecznych promieni, cały wypełniały posępne cienie, rzucane przez znajdujące się wewnątrz przedmioty. Złote, broka­towe zasłony były zaciągnięte i w pierwszej chwili Hawk poczuł się jak w klatce. Jego oddech na mo­ment przyspieszył, a wzrok powędrował w kierun­ku bogato zdobionego łoża, umieszczonego na nie­wielkim podeście. Mógł dostrzec zarys leżącej po­staci, ale przyćmione światło świec rzucało cień na twarz leżącego.

- Cieszę się, panie, że już przybyłeś - dotarł do niego przytłumiony głos Trevora Conyona, od lat osobistego sekretarza ojca. Trevor Conyon był, w przeciwieństwie do swojego pana, człowiekiem słusznej postury. Był również człowiekiem dobrego serca i równie wspaniałego rozumu. Jego łysina, po­kryta kropelkami potu, połyskiwała w blasku świec. Hawk już dawno dostrzegł całkowitą lojalność, jaką Trevor Conyon darzył swojego pana, wyczuwał jego niechęć w stosunku do Nevila i zastanawiał się, co Trevor Conyon myślał o nim samym. Przeszło mu przez myśl, że wciąż uważa go za wielką niewiadomą, mimo że Nevil nie żył już od prawie piętnastu mie­sięcy, i to on, Hawk, był jedynym spadkobiercą.

- Co z moim ojcem? - zapytał.

- Nie jest dobrze, panie. Hawk uniósł czarne brwi, a Trevor Conyon, ledwo zauważalnie skinąwszy głową w kierunku łóżka, nie odezwał się.

- Ojcze - powiedział Hawk, robiąc krok w kierun­ku łóżka. Wszedł na podest i nachylił się ku leżącej na niej postaci. - Jestem tutaj.

Charles Linley Beresford Hawksbury, markiz Chandos, wysunął szczupłą, wręcz chudą rękę spod brokatowej narzuty i uścisnął dłoń syna.

- Już najwyższy czas, mój synu - powiedział. - Najwyższy czas.

Patrząc na bladą twarz ojca, na której najbardziej rzucał się w oczy szpiczasty, haczykowaty nos, pomy­ślał, że to właśnie jego ojca powinno nazywać się Hawk*[1]. Przyglądając się ojcu, napotkał spojrzenie jego intensywnie zielonych oczu, padające spod lek­ko przymkniętych powiek, oczu o odcień ciemniej­szych niż jego własne. Delikatnie, samymi opuszka­mi placów dotknął gęstych, siwych włosów ojca i od­sunął mu je z czoła.

- Przybyłem tak szybko, jak to tylko było możliwe. Dopiero wczoraj wieczorem otrzymałem wiadomość od Conyona. Jak się czujesz, ojcze? - zapytał.

- Myślę, że mój czas już nadszedł - rzekł markiz słabym głosem, znacznie słabszym niż zazwyczaj. - Zresztą to nie ma żadnego znaczenia. Moje życie nie było puste. Mam syna, z którego mogę być dumny i który może kontynuować to, co ja zacząłem.

Na te słowa Hawk wzdrygnął się nieco i poczuł ogarniające go poczucie winy. Nie jest łatwo być drugim w kolejności. Tym, o którym się myśli, że tylko czeka na śmierć rodzica, by otrzymać spadek.

- Ojcze, ty nie umrzesz. Gdzie jest lekarz?

- W kuchni, zapewne napycha się teraz szynką: przygotowaną przez Alberta - odparł markiz, a potem odwrócił głowę do poduszki i zakasłał.

Kaszel był suchy i ostry. Hawk poczuł, że ze strachu zimny pot występuje mu na czoło, a napływające łzy ściskają gardło. Kurczowo trzymał dłoń ojca, jakby chciał oddać mu swoje zdrowie i swoje siły.

- Co powiedział Trengagel?

Markiz powoli poprawił się na poduszkach; na moment przymykając oczy. Gdy je otworzył, spojrzał na syna z taką intensywnością, jakby chciał palą­cym wzrokiem zajrzeć do jego wnętrza.

- Daje mi jeszcze dwa, może trzy tygodnie. To przez krwawienie w płucach. Ten głupiec chce z krwią wyciągnąć ze mnie resztki życia, ale ja mu na to nie pozwolę.

- Masz rację, ojcze. Widziałem, jak ludzie wykrwa­wiali się na śmierć, gdy zaraz po bitwie próbowano ich ratować, przykładając te cholerne pijawki. - Markiz wyczuł głęboki ból w słowach syna i od - rzekł miękko: - Widziałeś zbyt wiele, mój chłopcze. Ale jesteś silny, dlatego potrafiłeś przejść przez to wszystko. Z czasem zapomnisz, zobaczysz. A teraz muszę ci coś powiedzieć, mój synu. - Jesteś zmęczony, ojcze.

- Nie. - Głos markiza był stanowczy. - Posłuchaj mnie. Żyję tylko po to, by zobaczyć twoją żonę. By patrzeć, jak bierzesz sobie żonę. Tak jak obiecałeś.

Na dźwięk tych słów Hawk zesztywniał. Choler­na obietnica! Zapomniał o niej. A może tylko chciał o niej zapomnieć.

Powoli usiadł na brzegu łóżka. Nadszedł ten mo­ment i nie było już żadnej drogi ucieczki, wiedział o tym. Przez ponad rok udawało mu się uciekać przed tym, co nieuniknione; przebywając w Londy­nie, rzucał się w dziki i nieprzerwany wir zabawy - hazard, bijatyki, alkohol. Dziwek się wystrzegał, ale tylko dlatego, że obawiał się syfilisu. Widział zbyt wielu żołnierzy, których zarażone syfilisem ciała rozkładały się żywcem. Pomyślał o Amelii, swojej namiętnej i uwielbiającej dobrą zabawę kochance, i na moment przymknął oczy. Żona. Nie chciał żadnej cholernej żony. Nie teraz. Ale nie miał wyjścia.

- Jedź do Szkocji, synu, wybierz sobie żonę i przywieź ją do mnie.

Me chcę żenić się z jakąś dzikuską ze Szkocji, przy­wiązywać się do kobiety, której nigdy na oczy nie wi­działem! Nie zamierzam tego robić tylko dlatego, że kiedyś złożyłeś jakąś bezsensowną przysięgę! Ja przecież miałem wtedy dziewięć lat! Przeklęty honor!

Takie właśnie myśli kłębiły się w głowie Hawka, ale nie wyjawił, co naprawdę o tym sądzi; powiedział jedynie: - Oczywiście, ojcze, wyjadę niezwłocznie. Niemniej wydaje mi się, że dobrze będzie, jeśli wyślę któregoś służącego do hrabiego Ruthvena i powia­domię go o moim przyjeździe.

- Conyon już się tym zajął. Dwa dni temu wysłał służącego z wiadomością. Możesz wyjechać rankiem.

- No to wpadłem - powiedział Hawk, bardziej jed­nak do siebie niż do ojca. Honor, pomyślał, jest nie­raz rzeczą godną potępienia. Pamiętał, że coś takie­go powiedział rok temu, kiedy ojciec przypominając mu o przysiędze powiedział, że teraz on, Hawk, jest odpowiedzialny za jej wypełnienie. Co więcej, pa­miętał, jak wrzeszczał wtedy na ojca, że jeśli chce, to sam może poślubić jedną z dziewcząt: - To ty zawdzięczasz życie markizowi Ruthven, nie ja! Dlaczego więc sam nie wyniesiesz do wyższych sfer jednej z jego zasmarkanych córek? Czemu nie uczynisz jej swoją żoną, a nie moją? Dlaczego to właśnie mnie chcesz do jednej z nich przywiązać? Ja nic nie zrobi­łem, jestem tylko twoim cholernym synem! Dlaczego nie zmusiłeś Nevila, żeby zrobił brudną robotę za ciebie, co?

I wtedy też jego ojciec bardzo cicho odpowiedział: - Nigdy nie zmusiłbym Nevila do ślubu.

- Przecież nie kupujesz kota w worku, synu - powiedział teraz markiz, jednocześnie obserwując spod przymkniętych powiek, jak po twarzy jego syna prze­myka niezliczona ilość grymasów i min, odzwierciedlających różnorakie kłębiące się w nim uczucia. - Masz do wyboru trzy młode damy. Jedna z nich mu­si ci się spodobać. Alexander Kilbracken jest przy­stojnym mężczyzną, nie mógłby spłodzić maszkary. Masz szczęście, że żadna z jego córek jeszcze nie wy­szła za mąż.

- Powtarzałeś to już wielokrotnie - Hawk wes­tchnął głęboko.

- Synu, masz już prawie dwadzieścia siedem lat. Czas na nowo zagospodarować twój dziecinny pokój i zapewnić sobie następcę. - Kaszel ponownie wstrząsnął ramionami starego markiza.

- Obiecuję, ojcze - szybko zapewnił Hawk. Pa­trzenie na cierpienia ojca sprawiło, że natychmiast zapomniał o gniewie i urazie. Pomyślał też o lady Constance, córce hrabiego Lumley, posażnej i pięknej, wciąż mającej nadzieję na jego oświad­czyny, do których nigdy nie dojdzie ani nie doszło­by do nich w żadnym razie. Przeklęty honor, pomy­ślał po raz kolejny. Nie mógł uwierzyć, że miał poślubić takie nic - bez włości, bez bogactwa, bez ko­neksji, tylko dlatego, że Alexander Kilbracken, - markiz Ruthven, zubożały właściciel ziemski, siedemnaście lat temu gdzieś w Szkocji uratował jego ojcu życie.

A ja mam być nagrodą, pomyślał. Cholerny Nevil i ta jego śmierć! Gdyby tylko ożenił się z jedną z có­rek Kilbrackena, zanim utonął! Hawk aż potrząsnął głową, starając się pozbyć swych niegodziwych myśli. Wiedział, że ojciec wybrał właśnie jego, by dopełnił złożonych ślubów, i to wcale nie dlatego, że był jego drugim synem. Co takiego zrobił Nevil, że ojciec ży­wił do niego taką niechęć? Hawk nie wiedział, zresztą ostatni raz widział brata trzy lata przed jego śmiercią.

- Życie jest pełne niespodzianek - powiedział głośno.

- To prawda - głos markiza był głośny i nieco mrukliwy. - Jesteś zmęczony, mój chłopcze, mu­sisz odpocząć przed podróżą. Pożegnasz się ze mną rano.

- Ojcze... - zaczął Hawk, a markiz już wiedział, iż jego ukochany syn obawia się, że ojciec nie dożyje poranka.

- Wszystko będzie dobrze, Hawk. Przynajmniej przez kilka tygodni. Żyję i będę żył tak długo, by móc zobaczyć twoją żonę. Obiecuję.

Hawk poczuł, jak łzy ściskają mu gardło. Potrzą­snął głową.

- A ja zawsze dotrzymuję obietnic. Zawsze. I tak też będzie tym razem. A teraz idź już, mój chłopcze. Życzę ci powodzenia w zalotach.

To był koniec rozmowy. Hawk wstał tak szybko, jakby wciąż był małym chłopcem starającym się wy­konywać polecenia ojca, nim ten zdążył je wypowie­dzieć. Spojrzał w kierunku Conyona, który w milcze­niu stał w nogach łóżka i wycierał chustką łysinę, ale Conyon spuścił wzrok.

- Wrócę z narzeczoną tak szybko, jak to tylko bę­dzie możliwe - powiedział Hawk, odwrócił się, a po­tem na moment jeszcze się zatrzymał. - Wszystko będzie dobrze, ojcze - dodał.

- Będę czekał - odrzekł markiz. - Hawk...

Hawk nie spuszczał wzroku z twarzy ojca, jedno­cześnie starając się powstrzymać cisnące mu się do oczu łzy.

- Jestem z ciebie dumny. Hawk mógł tylko skinąć głową. Odwrócił się i wyszedł z komnaty sypialnej ojca.

Gdy następnego dnia o siódmej rano przyszedł się pożegnać, poczuł ulgę, że ojciec nie wygląda na słabszego niż poprzedniego dnia. Hawk miał przed sobą długą podróż. Siwe konie wolno ciągnę­ły powóz wzdłuż wyjazdowej drogi, okolonej pozba­wionymi teraz liści wiązami. Pięć dni do północ­nych krańców Loch Lomond, gdzie w zamku Kilbracken mieszkał markiz Ruthven, potem tydzień, by wybrać jedną z córek, potem znów kilka kolej­nych, by mogła się ona przygotować do podróży i małżeństwa, następnie znów pięć dni w drodze powrotnej. Nie, pomyślał Hawk, gdybym wracał z da­mą, zajęłoby to znacznie więcej czasu. Przeklęte słabe kobiety. Przeklęta sytuacja bez wyjścia. Za­klął pod nosem.

- Jedziemy do Szkocji. - Grunyon po jakichś dwu­dziestu milach jazdy w milczeniu powiedział coś oczywistego.

- Tak - odparł Hawk przez zaciśnięte zęby - żeby wziąć ślub.

- Szczęściara z niej - odparł Grunyon beznamięt­nym głosem. A potem, zobaczywszy w zielonych oczach Hawka mieszaninę wściekłości i głębokiej troski o ojca, dodał: - Jego lordowską mość jest sil­niejszy niż stary sierżant Hodges. Przetrzyma choro­bę, sam zobaczysz, panie.

- Stary sierżant Hodges zmarł w swoim własnym łóżku, słyszałem o tym w zeszłym miesiącu.

Cóż za nieodpowiedni przykład, pomyślał Gruny­on, starając się wyobrazić sobie zrzędliwego jedno­nogiego żołnierza, który podszedłby za majorem Hawkiem w ogień. I to właśnie on zmarł w łóżku! Nie do pomyślenia!

Grunyon westchnął głęboko. Szczerze wątpił, by najbliższą przyszłość można było określić mianem przyjemnej.

*

Frances Kilbracken stała na północno - wschod­nim brzegu jeziora Loch Lomond i wpatrywała się w jego spokojną toń. Chmury zasłoniły słońce, a marcowe powietrze ochłodziło się gwałtownie. Owinęła ramiona szalem, wiążąc go w supeł na wy­sokości piersi. Panowała zupełna cisza; drzewa wciąż jeszcze stały nagie, pozbawione liści, nie sły­chać więc było najmniejszego szelestu. Nawet ptaki tego dnia przycichły. A Frances, zamiast spokoju, który zazwyczaj ją przepełniał, gdy przychodziła nad jezioro sama, z daleka od rodziny, z daleka od wszystkich, czuła teraz dziwne wewnętrzne roze­drganie. Było to uczucie, które często towarzyszyło jej siostrze Violi. Kiedy Frances kazała jej przestać zachowywać się jak ostatnia oferma, Viola powoli przesuwała na nią omdlewające spojrzenie i głosem nietolerującym sprzeciwu stwierdzała: - Ależ Fran­ces, czytałam, że wszystkie damy, wszystkie prawdzi­we damy, są bardzo wrażliwe.

Frances uśmiechnęła się i przymknęła oczy. Na­reszcie dotarł do niej delikatny dźwięk wody, ude­rzającej o urwisty skalny brzeg nieopodal jej stóp. Zawinąwszy wełnianą spódnicę wokół nóg, usiadła powoli i objęła się za kolana. Wpatrywała się w nie­regularną linię wysokich szczytów: Ben Lomond i Ben Vorlich. Po drugiej stronie jeziora widziała dzi­kie górskie potoki, ostre granie i gęste lasy sosnowe. Prawdziwy wąwóz szkockich gór, pomyślała, niepo­skromiony, dziewiczy, nietknięty przez cywilizację - jej ukochane miejsce na świecie. Nie wyjedzie stąd. Nigdy! Gdy przypomniała sobie ojca i tę niesamowi­tą scenę, która odegrała się w jej domu niespełna go­dzinę temu, poczuła napływający niepokój. Jed­na z sióstr musi wyjechać. Nie chciała i jednocześnie nie mogła przestać o tym myśleć.

Frances i jej dwie siostry, starsza Clare i siedemna­stoletnia Viola, siedziały w salonie, pokoju o suro­wym wystroju, wyposażonym w niezbędne tylko sprzęty. Ojciec, z dwu stron otoczony kobietami, zdecydowanie wkroczył do pokoju. Towarzyszyła mu Sophia, ich macocha, i Adelajda, guwernantka, a ostatnio także nieoficjalna nauczycielka małego Alexandra, jedynego syna hrabiego Alexander Kilbracken, hrabia Ruthven, mężczy­zna przystojny, mężczyzna onieśmielający, wysoki i barczysty, wciąż cieszący się gęstą fryzurą kasztano­wych włosów, zatrzymał się przed córkami i każdą z nich obrzucił krytycznym spojrzeniem.

- Papo, co to ma oznaczać? - Viola kręciła się nie­spokojnie na swoim krześle. - Kenard ma przybyć z wizytą, muszę zająć się toaletą.

- Myślę - zaczęła Frances, wpatrując się w twarz ojca i dostrzegając w jego tak samo jak jej szarych oczach z trudem ukrywane podniecenie - że zaraz zobaczymy rodzinną scenę, niczym w teatrze.

Na dźwięk ironicznego głosu córki na ustach hra­biego Ruthven pokazał się ledwo widoczny uśmiech. - Masz i ty coś do dodania, Clare? - beznamiętnym głosem zapytał najstarszą córkę.

- Nie - odparła spokojnym, starannie wyważo­nym głosem. - Może tylko to, że stracę poranne światło.

- Możesz pobawić się w to swoje malarstwo innym razem - ostrym głosem wtrąciła się Sophia.

Clare wzruszyła ramionami i zapadła cisza. Frances miała rację, pomyślała Clare po chwili. Coś się wydarzy. Nie była jednak zbyt zainteresowana.

Ruthven lekkim krokiem podszedł do kominka, nachylił się i oparł o gzyms.

- Mam trzy urocze córki - oświadczył. - Ty, mo­ja droga Clare, masz już dwadzieścia jeden lat i jesteś gotowa, by zostać żoną i matką. Mimo chwil słabości, w których to popadasz w artystyczny na­strój i mimo twej próżności, jesteś dobrym człowiekiem. - Usłyszawszy ten co najmniej dwuznaczny komplement, Clare wpatrywała się w ojca zaskoczona, ale ten przeniósł już swoje zainteresowania na Violę. - A ty, moje dziecko, mimo swoich zaled­wie siedemnastu lat, jesteś już dorosłą kobietą. Jesteś bystra, pełna życia, próżna i najprawdopodobniej także, na swoje nieszczęście, zbyt ładna. Oraz zepsuta i rozpuszczona.

- Ależ papo!

- Moja panno, to przecież prawda i ty doskonale o tym wiesz. Mimo wszystko i ty nie byłabyś najgor­szą żoną, gdyby tylko twojemu mężowi udało się wy­bić ci z głowy głupstwa.

- Teraz moja kolej. Jestem gotowa - powiedziała Frances uśmiechając się i krzyżując ręce na piersi w pozycji męczennicy. - Wytocz najcięższe działo.

- Ty, Francesco Regino - Ruthven niewzruszony ciągnął dalej - jesteś małym urwisem, swawolnym i zbyt niezależnym. Usta ci się nie zamykają, ale je­steś cholernie dobra w leczeniu zwierząt. Gdybyś to ty została wybrana, byłabyś tą, której naszym lu­dziom najbardziej by brakowało.

Ruthven nie dodał, że jest także tą, za którą on sam tęskniłby najbardziej. Nie musiał. Ona to wie­działa.

- Wybrana do czego? - zapytała Viola. - Papo, proszę! Kenard zaraz tu będzie, a ja muszę...

- Do małżeństwa - powiedział Ruthven, przery­wając Violi. - Jedna z was wkrótce wyjdzie za mąż.

W pokoju zapadła głucha cisza, a potem nastąpiła salwa pytań.

- Co masz na myśli, ojcze? - Clare była niespokojna.

- O Boże, co mam na siebie włożyć - jęknęła Viola, robiąc w myślach szybki przegląd garderoby.

- Wszystko to jakaś niedorzeczna farsa! - powie­działa Frances, rozumiejąc nagle sedno sprawy.

- Mężczyzna, który będzie dokonywał wyboru, to angielski arystokrata. Hrabia Rothermere, ściśle mówiąc. Przybędzie tu wkrótce.

Po raz wtóry w pokoju zapadła cisza, wywoła­na szokującymi wiadomościami. A potem Frances zaczęła się śmiać. - Papo, cóż za nonsens! Dlaczego jakiś zadufany w sobie Anglik chce mieć z nami do czynienia? Chodźcie, mam ochotę pojeździć kon­no. Papo, kończ te żarty i chodź z nami.

- Frances - głos hrabiego Ruthven był spokojny i zarazem straszny - zamknij buzię. A teraz wszystkie słuchajcie uważnie. Widziałyście służącego, który do nas przybył, prawda?

- Podobała mi się jego liberia - odpowiedziała Clare, znów popadając w swoją zwyczajową arty­styczną zadumę. - Złoto i czerwień robiły wrażenie. Chyba miałabym ochotę go namalować. Był napraw­dę interesujący.

- Ten człowiek był nieludzko zmęczony, a nie inte­resujący! - Ruthven tracił cierpliwość.

Przyszło mu do głowy, że Frances miała rację i za­czął w myślach przedrzeźniać samego siebie. Od czasu do czasu lubił rodzinne sceny niczym żywcem przeniesione z teatru, ale tym razem to Clare pozbawiła jego kwestię patosu, żartując sobie z niej. Namalować służącego w liberii! Na miłość boską, co za pomysły! Odchrząknął, próbując skupić na sobie uwagę córek.

- Nie będzie przebywał tu na tyle długo, byś zdą­żyła go namalować - wtrąciła się Sophia, przez nieuwagę psując szyki mężowi i skupiając na sobie uwa­gę obecnych.

Ruthven chrząknął po raz drugi. - Ten człowiek to sługa lorda Chandos, markiza Chandos, ściśle mówiąc.

- Tak więc mamy już dwóch dżentelmenów, ściśle mówiąc - zauważyła Frances.

- Kim on jest, papo? - zapytała Viola, lekko przekrzywiając głowę. Tę pozycję Viola już od dawna ćwiczyła przed lustrem; wiedziała, że wtedy jej gęste włosy opadają na prawe ramię, ukazując smukłą szyję. Zamierzała wykorzystać tę pozę w jakiejś szcze­gólnej sytuacji.

- Czy jest on jakimś dalekim członkiem rodziny, o którym nic nam nie wiadomo? To byłoby bardzo dziwne.

- Nie, w zasadzie nie, ale wkrótce stanie się on członkiem rodziny - odpowiedział Violi Ruthven w ogóle nie zauważając babskich sztuczek córki.

Frances rozsiadła się wygodnie na krześle. - Opo­wiedz nam o nim - poprosiła, ale w jej głosie dało się wyczuć gwałtowne napięcie. Frances wiedziała, kie­dy ojciec mówił poważnie, a kiedy nie. Teraz powie­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin