Legendy.doc

(51 KB) Pobierz
Zatopiony pałac

Zatopiony pałac

Poleć znajomemu

 


Na wzgórzu zwanym niegdyś Scholtenberg na Wielkiej Żuławie, wznosił się w przeszłości prześwietny zamek. Mieszkał w nim pewien bogaty książę. Miłował się on w przepychu i wszelkim splendorze, sale jego posiadłości wypełnione były przez dworzan i sługi. U brzegu jeziora, na wodzie, kołysały się szykowne, ozdobione barwnymi żaglami łodzie.
Przewoziły one gości zarówno z pobliskiej okolicy, jak i z daleka, na urządzane przez księcia dzień w dzień uczty. Bez umiaru trwonił on swój majątek. Nawet, gdy przebywając wraz ze swymi przyjaciółmi, przemierzał konno okoliczne wsie, rzucał złoto na gościniec. Nie jego zamiarem było jednakże, aby tym to sposobem pomóc swoim biednym chłopom. Chciał tylko przez to bardziej zabłysnąć bogactwem przed gośćmi. Podwładnych zaś uciskał tym bardziej, że po organizowanych z takim rozmachem zabawach, skarbiec jego zazwyczaj świecił pustkami.
W owym czasie mieszkał w głębokim lesie pewien samotny mędrzec. W dawnych czasach owego pustelnika i ojca rozrzutnego księcia łączyła głęboka przyjaźń. To właśnie jego mądrym radom ród książęcy zawdzięczał wszelkie bogactwa. Jednakże powszechnie sądzono, iż oprócz mądrości, pustelnik obdarzony był także jakimiś tajemnymi siłami i parał się czarodziejstwem. Patrzał ów mędrzec na gorszące wybryki księcia, szukając sposobu na jego skuteczne upomnienie. Kiedy jednak zdał sobie sprawę, że jego rady, które starał się przekazywać księciu, jednym uchem wpadały, drugim zaś ulatywały, zrezygnowany zaszył się na powrót w leśnej samotni.
Książę wciąż kontynuował rozrzutne życie, aż do czasu, kiedy ostatni talar zniknął z jego skarbca. Niedługo trzeba było czekać, aby w ziemi książęcej zapanowało ubóstwo i ogólna żałość, lud cierpiał coraz bardziej pod ciężarem nakładanych podatków. Nad zamkiem panowała jednak głucha cisza. Nie dochodziły już z niego odgłosy wystawnych uczt, pokoje zaś nie gościły już w swych wnętrzach dostojnych gości i książęcych przyjaciół, gdyż ci dawno je opuścili. Młody książę w coraz to bardziej ponurym nastroju błąkał się po pustych komnatach, nie przestając głowić się nad sposobem, jak na powrót zdobyć bogactwo. I wtem, przypomniał sobie o osobie, o której przez długie te lata już dawno zapomniał - o starym, mądrym pustelniku. Wskoczył zatem na swego narowistego wierzchowca i popędził przez lasy, prosto ku chatce starca. Tam jego pięść donośnie zahuczała na drzwiach małej chałupiny.
- Wyczaruj dla mnie złoto, starcze! – Krzyknął u wejścia. Ten otworzył drzwi i spojrzał surowym, lecz pełnym troski wzrokiem na księcia.
- Młody człowieku, dlaczegóż to nie chciały uszy twoje słuchać dobrych rad? Jeżeli w odpowiednim czasie porzuciłbyś owy wszeteczny tryb życia, nie stał byś dziś tutaj! - Książę, przyzwyczajony do pustych pochlebstw obłudnych dworaków nie mógł znieść wyrzutów starca, nawet jeśli płynęły one z głębi poruszonego szczerością serca. Krew w nim zawrzała, niepohamowana złość zwarła w kamień dłoń, która w okrutnym porywie powaliła starego pustelnika. Ten zakrwawiony, bezwładnie osunął się z jękiem na ziemię.
Przepełniony szaleństwem książę obrócił nazad konia i popędził w dal. Nikt go już nigdy tam nie widział. Ciche leśne jeziora, milczące, nieprzebyte, głębokie bagna trzymały w tajemnicy pamięć o zaszłej tu niegdyś zbrodni. Jednakże w chwili, gdy książę dopuścił się przestępstwa, wzniesiony na wyspie zamek zapadł się pod ziemię. Mówią jednak, że jakiś niespokojny duch często pojawia się nocą w pobliżu wzgórza, na którym niegdyś stała warownia. Podobno to ów książę pokutuje.

 

Zła dziewczyna z grodu znad jeziora Silm

Poleć znajomemu

 


Znana jest pewna opowieść dotycząca miejsca, zwanego niegdyś Kesselberg lub Poganka. Znajduje się ono na sporym półwyspie wrzynającym się w wody jeziora Silm. Przed setkami lat stać miał w miejscu wysokiego wzgórza piękny dwór. Żył w nim otoczony liczną świtą pewien bogaty rycerz.
Jego władzy podlegały wszystkie okoliczne krainy. Miał on córkę: prześliczną, niebieskooką, z kędzierzawymi blond włosami, a przy tym wiotką jak wierzbowa gałązka. Z tego też względu była ona przez wszystkich bez wyjątku rozpieszczana, a każda jej, choćby najbardziej niedorzeczna zachcianka, była spełniana.
Wielka żądza władzy kwitła w sercu młodej panny. Wszystko musiało być podległe jej myśli i biada temu, kto uczynił cokolwiek wbrew jej woli. Dręczyła ona okrutnie zarówno ludzi jak i zwierzęta. Zdarzyło się, że w złości wybatożyła nawet swoją wierną, poczciwą służącą. Wyrwała jej włosy i podrapała twarz. Dosiadając narowistych rumaków, pędziła poprzez lasy, kłując je ostrogami, do czasu aż wykończone zwierzęta padały bez ducha. Gdy zaś jakaś ptaszyna odważyła się swym słodkim śpiewem przeszkodzić pannie w drzemce, zrazu świszcząca strzała przeszywała jej gardło.
Jesienią, w dzień Świętego Marcina, rozległe piwnice i magazyny dworskie napełniały się obfitymi zbiorami, które okoliczni wieśniacy znosili rycerzowi jako coroczny czynsz. Przychodzili wówczas z okolicznych wsi starzy i biedni ludzie, składali swoje dobra, pan zaś był dla każdego z nich uprzejmy i dobry, przejmując ten obyczaj już od swoich przodków. Panna natomiast przyglądała się gniewnym wzrokiem, robiąc dobrotliwemu ojcu gorzkie wyrzuty.
Każdego kolejnego roku, gdy stawiali się pokornie na dworze okoliczni chłopi, nieczuła panna pędziła na parskającym rumaku przez dworską bramę w okolice zapuszczonych gospodarstw, by, jak to mówiła, nie patrzeć na ową „wynędzniałą hołotę”. Dopiero wieczorem wracała do domu. Pewnego razu, kiedy wjeżdżała po moście, ujrzała, że wszyscy załatwili już wszelkie ważne sprawy, tylko przy bramie stała jakaś stara, dygocząca kobiecina.
- Cóż za leniwy motłoch! – Krzyknęła dziewczyna i trzasnęła staruszkę batem w twarz, ta bezwładnie osunęła się na ziemię. Wtenczas kary koń, na którym siedziała wściekła amazonka, stanął dęba i zrzucił ją z siodła, stara kobieta zaś podnosząc się z ziemi, stanęła naprzeciw jej. Wyciągając kościstą rękę ku niebu, donośnie zawołała:
- Ponieważ jesteś tak okrutnym dzieckiem ludzkim, nie nosisz w swoim sercu miłości, dłonie twoje potrafią czynić tylko zło - nie powinnaś zaznać tu, na ziemi, spokoju! Niech więc spętane zostaną na wieki twe nieprzydatne ręce! Przeklęte niech będą pola, które cię karmią! Przeklęta niech będzie warownia, która cię chroni!
Zaledwie przebrzmiały owe przejmujące grozą słowa, dwór zapadł się wewnątrz góry, na której stał, zaś opadająca stopniowo ziemia pozostawiła w środku wzniesienia obniżenie w kształcie kociołka. W tym samym też czasie, zielona dzicz lasu zakryła urodzajne pola.
Jeszcze i teraz, nie mogąc zaznać spokoju, błądzi owa zła panna w godzinę duchów wokół wzgórza. Jej jasne loki świecą w blasku księżyca, postać jej nadal jest młoda i smukła, a tylko płonące oczy przepełniają grozą. Oczy duszy szukającej od wieków spokoju, pozbawione są nadziei na to, by go znaleźć. Czasem, gdy nad lasem wieje silny wiatr, nie widać panny, ale usłyszeć można jej donośny lament. Może ona zbliżyć się do ludzi tylko raz w roku, a mianowicie 11 listopada, czyli w dzień Świętego Marcina. Siada ona na kamieniu przydrożnym i w błagającym geście, wyciąga w kierunku przechodzących skrzyżowane ręce. Nikt nie zdaje sobie sprawy, czegóż ona pragnie. Kiedy ujrzysz ową pannę i rozpętasz jej ręce, uwolnisz wówczas pokutującą duszę.

 

 

Opowieść o królu ryb

Poleć znajomemu

 


   Najwcześniej zamieszkaną częścią w Iławie była podobno dawna ulica Rybacka, późniejsza ulica Duboisa. Mieszkała tu pewna starsza kobieta, która znała wiele starych opowieści. Jej przodkowie zamieszkiwali w tym samym miejscu. Wieczorem siadywałem często na ławce za domem, zaraz w pobliżu płynącej tędy rzeki Iławki. Pewnego razu zapytałem staruszkę, czy wie coś na temat żyjącego w rzece króla ryb.

- Znam taką opowieść – powiedziała cicho – jednakże lepiej, kiedy się o tym nie opowiada. To bardzo smutny rozdział w historii naszego miasta i żadnej chwały Iławie nie przynosi. Poza tym to tylko legenda. Nie wie się nigdy do końca, gdzie kończy się bajka, a gdzie zaczyna prawda.
Nie chciała ona zbytnio rozpocząć opowieści, być może obawiała się, że może wyda się ona śmieszna. Potem milczała przez chwilę, zamyślona, patrząc na rzekę, którą otulały wieczorne mgły. Jednakże po kilku tygodniach zaczęła nagle opowieść, jakby przez cały ten czas jej myśli skupiały się właśnie wokół tego, co chciała powiedzieć. Była to opowieść o mieszkającym niegdyś w rzece królu ryb, a którą usłyszała jeszcze od swojej babki.
- Król ów miał w głębinach swój własny zamek, stał on na dnie rzeki, w miejscu nieopodal dawnej gazowni, gdzie Iławka jest najgłębsza i najbardziej rozległa. Zamek nie był wzniesiony z marmuru, ani też z górskiego kryształu, nie miał on też pysznego skarbca wyłożonego drogocennymi perłami. Ot był to skromny zamek, godny skromnego króla. Gdzież mu tam było się równać z bogatymi siedzibami królów takich rzek jak choćby Drwęca, czy Wisła. Tylko trzy, może cztery rusałki, tworzące królewską świtę, opiekowały się i wypełniały polecenia starego pana rzeki.
Zaciekawiony zapytałem, czy jeżeli ktoś z iławian miałby okazję zobaczyć króla ryb, to czy byłby on już stary, z siwą brodą i koroną na głowie?
- Oj tak! Ma on z tysiąc albo i więcej lat. Był on już tu, kiedy przybyli Krzyżacy. Wielu też go widywało. On sam zresztą wcale nie czynił ze swojej obecności jakiejś tajemnicy. Twarz jego miała wyraźnie ludzkie rysy, uprzejme i prostoduszne. Czy miał białą brodę? Nie. A czy koronę? Niejeden upierał się, jakoby widział, iż zdobiła jego głowę korona ze srebrzystych łusek.
Zapytałem jednak – Cóż król ryb, tu w Iławce rezydujący, mógłby wielkiego uczynić, jak ona przecież zaledwie strumykiem dla wielu innych rzek była.
- On miał zawsze ręce pełne roboty! Najpierw młyn miejski. Król zawsze zaopatrywał go w wodę, a podczas suchych miesięcy wcale nie było to łatwe. Gnał on przez rzekę wysokimi falami wodę. Kiedy inne młyny wtenczas już nie pracowały, tu zawsze kręciło się młyńskie koło. Z daleka chłopi przynosili tu swoje zboże. Młynarz miał dzięki niemu pełne sakwy pieniędzy. A co dopiero rybacy! Ci ledwie zdążyli zarzucić swe sieci, król wpędzał tam całe mrowie ryb, często może nawet i cetnar. A i flisacy - ci dzięki niemu mieli lżej z długimi żerdziami i mogli je spławiać w ogromnych ilościach ku zadowoleniu stałych klientów. Król pomagał im z całych sił pchając drzewo do tartaku. Ratował wielu przed niechybnym utonięciem w nurcie Iławki. Zaiste był to wyjątkowo dobry okres dla naszego miasta.
Kobieta przez chwile milczała, zatapiając się we własnych myślach. - Dlaczego zatem dziś już nie jest tak jak dawniej? – Zapytałem.
- Właśnie się nad ty zastanawiam. W życiu, powodzenie nie przychodzi nigdy samotnie, zawsze przynosi ono ze sobą kilku zepsutych towarzyszy. Zazwyczaj są to lenistwo i pycha. Zaprawdę, leniwi stali się iławianie, tak paskudnie gnuśni, że zlituj się Panie Boże! Wiele razy, z czystego lenistwa wyrzucali oni odpadki na dawne przemieście lubawskie, tuż poza bramę miejską. Wrzucali śmieci też prosto do rzeki, pozwalali, aby wpływały do niej ścieki. Kogo zatem mogło zdziwić, że woda w rzece ostatecznie została skażona i tysiące rybek zmarło. Mówię panu, cóż to było za narzekanie. Naturalnie wszystko to strasznie zmartwiło króla, gdyż ryby te były jego poddanymi. Oczywiście sami mieszkańcy Iławy widzieli również, że coś niedobrego dzieje się z rzeką. Jednakże zamiast uchwycić problem u źródła i dbać po prostu o porządek i czystość otoczenia, za ciężkie pieniądze sprowadzali fachowców, którzy mieli wyjaśnić przyczynę umierania ryb. Woda z rzeki została przebadana, przefiltrowana, jednakże nic ostatecznie nie osiągnięto. A sami iławianie nadal popadali w coraz większą gnuśność. Ich główną rozrywką były festyny strzeleckie, każde chrzciny, każde wesele świętowano nie jeden dzień, ale cały tydzień. Kobiety stawały się rozpustne, mężczyźni zaś popadali w coraz większe pijaństwo. Wszelkich wszeteczności dopuszczali się oni na tyłach stojącej niedaleko Iławki karczmy. I tak pędzili swój żywot na piciu. Kiedy zaś popiła się ta gawiedź złożona zarówno z mężczyzn, jak i niewychowanych wyrostków, poczynała zrazu wyć i krzyczeć niczym dzikie zwierzęta.
- Można się tylko domyśleć, jak bardzo przeszkadzało to królowi Ryb.
- To właśnie mam na myśli. – Odrzekła staruszka. - Nocami nie mógł on spać, a był już stary.
- Teraz – stwierdziłem z oburzeniem - powinien on zrobić porządek na swój sposób z mieszkańcami, zaś samą karczmę – owe gniazdo rozpusty – zatopić.
- Pan niewystarczająco dobrze zna króla ryb! – Odpowiedziała mi kobieta, kręcąc głową. – Zawsze był dobroduszny, nigdy nie sprawiłby czegokolwiek, co mogło by stać się dla innych powodem do żalu. Jednak finał przyszedł wkrótce. Grupa prostaków popłynęła łodzią na rzekę, dokładnie w miejsce, gdzie król ryb mieszkał, cisnęli w toń wielki kamień, uszkadzając dach jego domu, o mały włos dosięgliby także jego samego. – Bez trudu dało się zauważyć, jak bardzo jeszcze wzburzona była ona ową niegodziwością.
- Tak, w taki to też sposób dotarło do niego, że nie ma już tu miejsca do życia. Jeszcze tej samej nocy spakował swoje tobołki i popłynął w dół Iławki, do Drwęcy, a potem aż do Wisły. Gdy tak pozostawiał swoją rzekę, odprowadzały go zalane łzami rusałki. Król Wisły powinien przyjąć go uprzejmie. Pewności jednak nie miał żadnej.
- I jak teraz iławianie radzili sobie? – Zapytałem.
- Nie ma tu dużo do opowiedzenia. Oni sami wiedzieli, że życie jest przewrotne i pełne niespodziewanych wydarzeń. Przed stu laty miasto strawiło płomienie, ocalał jedynie kościół. Potem przyszła wielka zaraza. – Pomyślała przez chwilę.
- Teraz zdaje się, że wiele idzie ku lepszemu. Jednak kto wie, na jak długo?
- Powoli twarz kobiety zaczęła się rozpromieniać. Z grzecznym uśmiechem dodała – To wszystko to jednak tylko stare bajki.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin