Judith Arnold - Hotel Marchand 01 - Bal przy świecach.rtf

(426 KB) Pobierz

 

 

Mój najdroższy Remy!

Wiem, że niektórzy uznaliby mnie za głupią, gdyby się dowiedzieli, że piszę do Ciebie, ale do kogo mam się zwrócić? Mijają cztery lata, jak odszedłeś, jednak każdego dnia czuję, że jesteś przy mnie. Posłuchaj, naszemu ukochanemu hotelowi grozi poważne niebez­pieczeństwo. Zaczyna się karnawał, a my toniemy w długach. Huragan wyrządził poważne szkody, lecz jeszcze przedtem ... Nie, nie ma sensu oglądać się za siebie.

Przyszłość powinna być pomyślna. Kilka miesięcy temu, z powodu mojej drobnej niedyspozycji, nasze córki - Charlotte, Renee, Sylvie, nawet Melanie - zje­chały do domu i pracują w hotelu, tak jak to sobie wymarzyliśmy. Byłbyś z nich bardzo dumny.

Niestety, wiadomości o naszej złej kondycji finan­sowej musiały przedostać się na zewnątrz, ponieważ otrzymaliśmy propozycję sprzedaży. Odrzuciłam ją, oczywiście. Straciłam Ciebie, lecz przyrzekam, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby ocalić Hotel Marchand dla naszych wnuków. Obiecuję ci to, mój kochany.

Ton amour,

Anne

 

PROLOG

 

Julie Sullivan go zniszczyła. Zasługuje na to, by i ją zniszczyć. Nikt nie może spędzić ośmiu lat w więzieniu i pozostać sobą. Zanim Julie zaczęła mówić i zepsuła wszystko, był wyjątkowy. Był człowiekiem sukcesu. Przy­stojnym, szlachetnym i wspaniałomyślnym.

Sprawiał, że marzenia się spełniały. Piękne dziewczęta z całego kraju zjeżdżały do Nowego Jorku, a on robił z nich modelki. Jeśli chciały zmienić fryzurę czy makijaż, znajdował wizażystę. Miały problemy z nadwagą? I tym się zajął. Kłopoty finansowe? Służył dobrą radą. Potrze­bowały ramienia, na którym mogły się wesprzeć, mentora, któremu mogły zaufać, kogoś, kto pomógłby im poradzić sobie ze stresami? Glenn Perry był na każde zawołanie.

Był dobry. Naprawdę zależało mu na każdej dziewczy­nie - no, może na jednych trochę bardziej niż na innych - ale serce miał otwarte dla wszystkich. Niektóre darzył szczerym uczuciem. Był dobrym człowiekiem, łagodnym, kochającym. Dopóki Julie Sullivan go nie wydała.

Teraz, po ośmiu długich latach, nareszcie wrócił do Nowego Jorku, do starego domu, do starych kątów. Świat może się przez ten czas aż tak nie zmienił, natomiast Glenn bardzo. W sercu nosi blizny, w duszy głębokie urazy.

Julie musi mu za to zapłacić.

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

On znów ją obserwuje. Zanim zdążyła obrócić się z fotelem w stronę drzwi, już go nie było. Do­strzegła tylko doganiający go cień, tak bezszelestny jak on sam.

Gerard, poprzedni szef ochrony, miał chód głośny, ciężki. Julie i Charlotte zawsze żartowały, że dudniące kroki są tajemnicą jego sukcesu, bo niepożądani goś­cie z daleka słyszeli, iż nadchodzi, i zawsze zdążyli uciec. Niestety Gerard odszedł zaraz po Święcie Dziękczynienia, a jego następca, Mac Jensen, miał inny styl pracy. Julie podejrzewała, że wolał łapać przestępców, niż ich odstraszać. Poruszał się ze zwin­nością pantery polującej na zdobycz.

Zazwyczaj wyczuwała jego bliskość, nie widząc go ani nie słysząc. Wystarczył jej jego zapach, a wów­czas, jeśli zareagowała wystarczająco szybko, udawa­ło jej się dostrzec jego znikający cień. Tylko niezmier­nie rzadko widywała jego samego. A gdy do tego dochodziło, zazwyczaj przyłapywała go na tym, że ją obserwuje.

W stała od biurka, podeszła do otwartych drzwi i wyjrzała na korytarz. Maca już dawno nie było, lecz jego zapach wciąż unosił się w powietrzu, mroczny, leśny, wyjątkowo męski, którego pewnie nikt poza nią nie wyczuwał. Julie była wyjątkowo wrażliwa na za­pachy. I na Maca Jensena.

Z westchnieniem usiadła z powrotem przy biurku.

Nie miała czasu na zawracanie sobie głowy nowym szefem ochrony Hotelu Marchand. Od czasu, gdy An­ne Marchand przekazała ster rządów w ręce córki, Charlotte, jej asystentce Julie przybyło obowiązków ważniejszych od zastanawiania się, czy przypadkiem Mac nie poświęca jej zbyt duże uwagi. A jeśli nawet, to nie on pierwszy. Julie przywykła do tego, że ludzie się jej przyglądają.

Na ekranie monitora widniało menu proponowa­ne przez szefa kuchni na bal w święto Trzech Króli. Robert LeSoeur był mistrzem nad mistrzami i Julie nie ośmieliłaby się sprzeciwić mu w kwestii przystawek czy deserów. Niemniej przed przekazaniem menu Charlotte do akceptacji musiała przejrzeć przedsta­wiony przez niego kosztorys. Młodsza siostra Char­lotte, Melanie, współpracowała z Robertem w restau­racji Chez Remy, lecz bardziej dbała o jakość potraw niż o ich cenę. A gdyby zostawić Robertowi pełną swobodę, serwowałby dania przyrządzone z takich składników, że hotel poszedłby z torbami.

- Julie? - Charlotte zawołała ze swojego gabinetu. Oba pokoje miały osobne wejścia z korytarza, lecz były też połączone wewnętrznymi drzwiami, które Ju­lie zawsze trzymała otwarte. Zresztą drzwi na korytarz także nie zamykała - lubiła, by wszyscy mieli do niej dostęp, lubiła także, by staroświecka atmosfera hotelu przenikała jej miejsce pracy. Gabinet Julie znajdował się na piętrze, nad eleganckim holem. Miał wysoki sufit ozdobiony sztukaterią i złocistożółte ściany na­wiązujące kolorem do klasycznej architektury Dziel­nicy Francuskiej. Urządzony był jednak funkcjonalnie i minimalistycznie: na podłodze trwała wykładzina dywanowa, biurko w kształcie litery L, biurowe szafy na dokumenty i ultranowoczesny sprzęt komputerowy. Ponieważ całe wyposażenie techniczne znajdowało się u jej asystentki, Charlotte mogła zapełnić swój pokój bibelotami i bukietami świeżych kwiatów, na podło­dze położyć puszysty dywan oraz wstawić antyczną komodę, na której w ramkach stały fotografie jej blis­kich: trzech sióstr, siostrzenicy, babki, matki i zmar­łego przed czterema laty ojca, którego opiekuńczy duch, niczym anioł stróż, krążył po hotelu. Na szczęś­cie ani hotel, ani cenne drobiazgi Charlotte nie padły ofiarą huraganu Katrina, który półtora roku temu spus­toszył miasto.

Na dźwięk swojego imienia Julie natychmiast udała się do szefowej.

- Dzień dobry. Co nowego?

 

Julie podziwiała Charlotte, która zatrudniła świeżo przybyłą do Nowego Orleanu absolwentkę uniwersy­tetu McGiU w Montrealu, nie bacząc na to, że oprócz dyplomu nie ma ani referencji, ani doświadczenia.

 

- Znowu kłopoty z tym gościem z pokoju 307, Alvinem Grote'em. Tym razem skarży się na ... -Char­lotte urwała i wzięła do ręki plik różowych karteczek - na kształt kostek lodu. Nie lubi sześcianów. Chce walce z dziurką w środku.

Julie wzniosła oczy ku górze i wyciągnęła rękę po karteczki.

- Kostki w kształcie walca szybciej się rozpusz­czają i rozwadniają drinki - odpowiedziała.

 

- Nie jestem ekspertem od fizycznych właściwości kostek lodu - przyznała Charlotte i westchnęła. - Pan Grote zostanie u nas cały tydzień i następny weekend, więc musimy się przygotować na więcej tego typu reklamacji. Już zakwestionował temperaturę chardon­nay podawanego w barze. Według niego powinna być trzy stopnie niższa.

- Trzy?

- Dokładnie. Leo twierdzi, że wyraził się bardzo precyzyjnie.

- Może powinien wrzucić kostkę lodu do kieliszka - mruknęła Julie. - Temperatura by natychmiast spadła.

- Poznałaś go?

Julie miała tę wątpliwą przyjemność.

 

- Dziś rano, w holu. Zaciągnął mnie do okna, żeby poskarżyć się na pogodę. "Jest sam początek stycznia, a gdzie śnieg?". Musiałam mu przypomnieć, że znaj­dujemy się w Nowym Orleanie. - Julie urwała i za­śmiała się. - Nosi kitkę, a jest łysy na ciemieniu - dodała.

- Och nie! - jęknęła Charlotte. - Cóż, za apar-

tament płaci nielichą sumę. Może uda nam się znaleźć foremki do kostek takich, jakie lubi? Przecież chcemy, żeby nasi goście byli zadowoleni, prawda?

- Nawet jeśli są łysi, a resztki włosów wiążą w ki­tki?

 

- Zwłaszcza oni. A teraz druga sprawa ... Biorąc pod uwagę, jakie mamy urwanie głowy, wpierw Boże Narodzenie, potem sylwester, teraz już za cztery dni Trzech Króli, sześć tygodni później jeszcze Mardi Gras, zaczęłam się zastanawiać, czy nie warto by zle­cić organizacji imprez profesjonaliście. - Charlotte podeszła do ślicznego biureczka z inkrustowanym bla­tem, stanowiącego zupełne przeciwieństwo funkcjo­nalnego biurka Julie, i wzięła do ręki tekturową teczkę. - Zawsze sami zajmowaliśmy się organizacją naszych balów, lecz pomyślałam, że musimy być otwarci na nowe rozwiązania i przynajmniej rozważyć taką ewen­tualność na przyszłość.

- Z kimś się już kontaktowałaś? Charlotte wymieniła kilka nazwisk. - Jak wysoko cenią swoje usługi?

- Za wysoko. - Charlotte westchnęła. - Zresztą w tej branży nikt nie jest tani.

- W przeszłości organizowaliśmy wspaniałe bale bez uciekania się do niczyjej pomocy - przypomniała Julie. - Mamy cudowny personel, a Luc zatuszuje każ­de potknięcie.

- To prawda. Luc umie oczarować gości. Uwiel­biają go.

W ocenie Julie umiejętność oczarowania hotelo­wych gości była najważniejszym zadaniem animatora wolnego czasu. Luc Carter sprawiał wrażenie odrobinę rozkojarzonego, poza tym miał zwyczaj znikać z hote­lowego holu w najmniej odpowiednich chwilach, lecz swą chłopięcą urodą, wdziękiem i uwodzicielskimi spojrzeniami potrafił każdego udobruchać.

- Z przyjemnością powierzyłabym organizację na­stępnych balów profesjonaliście - ciągnęła Charlotte - lecz te koszty! Zrób, proszę, wstępną kalkulację, żebyśmy mogły się zorientować, czy to w ogóle było­by do przeprowadzenia.

- Oczywiście.

Julie wzięła od Charlotte teczkę.

- Jeśli uznasz, że nie warto, nie trać czasu. Pow­tarzam, wszystkie bale zaplanowane na tegoroczny karnawał organizujemy sami. Uznałam jednak, że na przyszłość powinniśmy rozważyć inną opcję.

Julie przytaknęła skinieniem głowy. Dostatecznie długo pracowała z Charlotte i zwracała uwagę nie tylko na to, co powiedziała, lecz także na to, co prze­milczała. Od września ubiegłego roku, czyli od czasu, gdy nagły atak serca zmusił Anne Marchand do rezyg­nacji z kierowania hotelem i przekazania steru w ręce córki, Charlotte była przepracowana i zdenerwowana. Zlecenie organizacji balów profesjonaliście zdjęłoby z jej barków jeden ciężar.

Koszty tego były jednak spore. A mimo prestiżu, mimo wysokiej pozycji wśród nowoorleańskich hoteli, mimo idealnej wprost lokalizacji po wschodniej stro­nie Jackson Square, w samym sercu Dzielnicy Fran­cuskiej, mimo wyśmienitej kuchni i wytwornego wy­stroju, z Hotelu Marchand pieniądze wyciekały jak ropa z dziurawego tankowca. Nie aż tak, by zanieczyś­cić całą Zatokę Meksykańską, lecz wystarczająco sil­nie, by właścicielom spędzać sen ż powiek.

- Masz do mnie coś jeszcze? - spytała Julie.

- Kiedy tu weszłaś, miałaś taki dziwny wyraz twarzy - rzekła Charlotte. - Czy coś się stało?

- Masz na myśli coś wykraczającego poza normę?

Normą były kłopoty związane z kondycją finan­sową hotelu, rozłąką z siostrą mieszkającą w Nowym Jorku, dziwnymi piskami, jakie wydawały hamulce w jej samochodzie. Julie miała też i inne zmartwie­nia, o których z nikim nie chciała rozmawiać, nawet z Charlotte. Do tej pory wydawało jej się, że potrafi dobrze się maskować.

- Zawsze, kiedy w pobliżu znajduje się Mac Jensen, na twojej twarzy pojawia się ten wyraz ...

- Jaki wyraz?

- Nie wiem ... Dziwny.

- Teraz też? Czy Mac jest gdzieś tutaj?

- Kilka minut temu był.

- Co go sprowadziło?

- Przyniósł raport z wczorajszego dnia. Któryś z gości przysięga, że słyszał ducha chodzącego po drugim piętrze, więc ochrona musiała to sprawdzić i sporządzić raport.

- Znowu? Błagam, tylko nie to!

Jeden z domów, które tworzyły kompleks hotelo­wy, podobno należał do kochanki pewnego maryna­rza, który pływał ze słynnym piratem Jeanem Lafit­te' em i zatonął podczas nagłego sztormu w Zatoce Meksykańskiej. Goście często opowiadali, że słyszeli stąpanie ducha nieszczęsnej kobiety, czekającej na powrót ukochanego. Julie była zbyt trzeźwą osobą, by w to wierzyć, lecz jeśli legenda przyciągała gości do hotelu, nie było sensu się spierać.

- Nie wymiguj się od odpowiedzi. Czy masz jakiś problem z Makiem? - drążyła Charlotte.

- A wyraz mojej twarzy świadczy, że tak?

Charlotte uśmiechnęła się.

- Raczej mówi, że chciałabyś mieć.

- Chciałabym?

- Jest przystojny. Te ciemne oczy, mocno zarysowany podbródek. .. Nie zauważyłaś?

- Chyba tak. - Charlotte nie musi wiedzieć, że bardzo dobrze zauważyła i czarne oczy, i podbródek, i brązowe włosy, i umięśnione ciało, i zadziwiająco cichy chód jak na mężczyznę jego wzrostu. Spostrzeg­ła, że szefowa wciąż czeka na odpowiedź. - Czasami... mam wrażenie, że mnie szpieguje.

- Szpieguje?

- Czuję na sobie jego wzrok. Jak gdyby mnie obserwował, ale nie chciał, żebym się zorientowała.

- Julie! Na miłość boską! Połowa facetów w No­wym Orleanie gapi się na ciebie, gdziekolwiek się pOJaWISZ.

Julie poczerwieniała.

- Trochę przesadziłaś.

- Wcale nie. Byłaś modelką. Zwracasz uwagę.

- Byłam znacznie młodsza - zaoponowała Julie. - I szczuplejsza - dodała.

- A teraz jesteś starsza i tu i tam bardziej zaokrąglona. Nie dziwię się, że mężczyźni się za tobą ogląda­ją. Mam tylko nadzieję, że to nie przeszkadza Macowi w wykonywaniu obowiązków. Jeśli w hotelu zaczną się jakieś kłopoty, uciekaj w przeciwną stronę, żeby go nie rozpraszać.

Julie roześmiała się z żartu szefowej, lecz kiedy znalazła się z powrotem u siebie, doszła do wniosku, że Charlotte się myli. Mac nie patrzył na nią pożądliwie, lecz przyglądał się w taki sposób, jak gdyby chciał odkryć jej tajemnicę.

Nie uda mu się, postanowiła, jeśli tylko będzie miała w tej sprawie coś do powiedzenia.

U siadła przy biurku. W prawym dolnym rogu ek­ranu pojawiła się ikona informująca o nadejściu nowej poczty.

Zazwyczaj sprawdzała skrzynkę mail ową trzy razy dziennie: około ósmej rano, potem w porze lunchu i przed wyłączeniem komputera na koniec dnia:. Ale teraz czekała na wiadomość od siostry dotyczącą zdro­wia ojca, który zachorował na grypę, a Marcie wysyła­ła maile w godzinach urzędowania. Przekonały się, że nie są w stanie rozmawiać przez telefon krócej niż godzinę, więc nie dzwoniły do siebie z biura.

Miała nadzieję przeczytać, iż ojciec czuje się coraz lepiej i nie zamęcza biednej matki, która się nim opie­kuje. Tej zimy w Nowym Jorku wybuchła mała epide­mia grypy i chociaż rodzice Julie, mimo że przekro­czyli sześćdziesiątkę, byli w doskonałej formie, trochę się o nich martwiła.

Mail nie został wysłany przez Marcie. W rubryce "Od" wpisano ,,4Julie", a na treść składał się rysunek pięciolinii z jedną nutą przechodzącą w zawijas wzno­szący się do góry - glissando, oraz słowa: KONIEC PIEŚNI.

Julie musiała zmobilizować całą siłę woli, by nie zacząć krzyczeć.

 

Mac często otrzymywał zlecenia polegające na ob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin