Quick_Amanda_-_Klamstwa_w_blasku_ksiezyca.doc

(1208 KB) Pobierz
Rozdział 1

- Prawie już dotarłyśmy do podnóża - zapewniła swą podopieczną Con­cordia Glade.

- Czuję dym! - oznajmiła szesnastoletnia Theodora Cooper. Jej siostra bliźniaczka, Edwina, jęknęła:

- Może i to skrzydło już płonie?

Słaby lecz łatwy do rozpoznania zapach dymu dotarł już do sekretnych schodów. Concordia poczuła nagły dreszcz trwogi. Z najwyższym wysiłkiem opanowała się i przemówiła pewnym siebie, nauczycielskim tonem.

- W tej części zamku jesteśmy całkiem bezpieczne. Czujemy dym, bo wiatr wieje w naszym kierunku. Nawet strzępki mgły przenikają tu szparą pod drzwiami.

- Może lepiej zawrócić, panno Glade? -jęknęła Edwina.

- Nie bądź głupia! - ofuknęła ją Phoebe. - Dobrze wiesz, że o powrocie nie ma mowy! Chyba że chcesz koniecznie wpaść w łapy tych łotrów!

Edwina zamilkła. Nikt inny się nie odezwał.

Concordia spojrzała przez ramię na Phoebe i uśmiechnęła się do niej. Dziewczynka - podobnie jak ona - nosiła okulary. Zza nich niebieskie, inte­ligentne oczy spoglądały na nauczycielkę z determinacją rzadko spotykaną u piętnastolatki.

W ciągu miesiąca, który Concordia spędziła w Aldwick Castle, zetknęła się kilkakrotnie z podobną reakcją uczennic, świadczącą o niezwykłej w tak młodym wieku znajomości świata i rządzących nim praw. W mgnieniu oka naiwny entuzjazm, z jakim przyjmowały nieznane im dotąd, niewinne przy­jemności wieku dojrzewania, ustępował miejsca trwodze czy melancholii. Z dziecinnej twarzy uchodził blask młodości, z oczu znikało radosne ocze­kiwanie.

Ustawiczny niepokój dziewcząt powierzonych pieczy Concordii nie był bezpodstawny. Każda z nich w ciągu kilku ostatnich miesięcy straciła rodzi­ców, a potem wegetowała, zdana tylko na siebie, nie mając oparcia w rodzi­nie ani żadnego zabezpieczenia finansowego. Każda doznała niepowetowanych

 

strat, każdą ogarniał paniczny strach na myśl o niepewnej przyszłości. Nieustanny ból i lęk osłabiały siłę ducha i pozbawiały dziewczęta właściwej dla młodego wieku energii.

Concordia dobrze znała te problemy. Kiedy miała szesnaście lat, zmarli jej rodzice i rozpadł się cały świat młodziutkiej Concordii. Od tamtej pory mi­nęło dziesięć lat, ale przejmujący ból i trwoga powracały nadal w sennych koszmarach.

- Może i w stajni już się pali? - zaniepokoiła się Edwina.

- Stajnia leży po przeciwnej stronie dziedzińca - przypomniała jej Con­cordia. - Pożar nie mógł się tam jeszcze rozprzestrzenić. Wątpię, czy w ogóle tam dotrze.

- Panna Glade ma absolutną rację! - W głosie Theodory znów brzmiał entuzjazm. - Pamiętasz chyba, jak starannie rozmieszczałyśmy lonty, by staj­nie nie zajęły się na samym początku.

- Kości zostały rzucone, nie ma już odwrotu - stwierdziła z patosem Hannah. - Jesteśmy zdane na łaskę przeznaczenia.

Ilekroć nie dręczył jej niepokój - a powodów do obaw nie brakowało -Hannah zdradzała niepośledni talent dramatyczny. Była najmłodsza z całej czwórki, zaczynała dopiero piętnasty rok życia. Często jednak zadziwiała Concordię swoją niezwykłą intuicją, dzięki której wczuwała się w różne role lub znakomicie naśladowała czyjąś minę, postawę, charakterystyczne gesty.

- Nie jesteśmy wcale zdane na łaskę losu - sprzeciwiła się żywo nauczy­cielka. - Mamy przecież plan działania. Musimy tylko wiernie się go trzy­mać. I tak właśnie postępujemy!

Słowa nauczycielki, wypowiedziane z taką pewnością siebie, dodały sił czterem uczennicom. Od wielu dni Concordia wbijała dziewczętom do gło­wy, jak ważną rolę odgrywa plan działania. Sama wzmianka o nim w chwili zwątpienia miała moc zaklęcia. Dokładnie tak jak Concordia przewidywała. Dawno temu przekonała się, że ten, kto starannie opracuje plan działania, zdoła pokonać największe przeszkody.

- Tak, panno Glade. - W głosie Hannah dało się słyszeć nutę optymizmu. Jej ciemne oczy nadal rozszerzał strach, ale nabrała nieco pewności siebie. -Znamy plan na pamięć, ze wszystkimi szczegółami.

- Przekonacie się, jak bardzo nam to pomoże. - Nauczycielka dotarła już do podnóża schodów i odwróciła się znów do dziewcząt. - Pierwszy punkt naszego planu został należycie zrealizowany. Pora przystąpić do punktu dru­giego. Otworzę drzwi i sprawdzę, czy droga wolna. Mam nadzieję, że wszyst­kie wiecie, co teraz trzeba zrobić?

 

- Wyruszymy razem w kierunku stajni. Przemkniemy się chyłkiem pod osłoną starych magazynów, przylegających do południowej ściany  wyre­cytowała z przejęciem Phoebe.

Pozostałe dziewczęta kiwnęły potakująco głowami. Kaptury peleryn opadły im na plecy, odsłaniając wzruszająco młode twarze - poważne, pełne niepo­koju i determinacji.

- Czy każda pilnuje swojego tobołka? - spytała Concordia.

- Tak, panno Glade - odpowiedziała w imieniu wszystkich Phoebe. Obie­ma rękami obejmowała niewielką płócienną torbę; sądząc z kilku podejrza­nych wybrzuszeń, dziewczynka ukryła w niej część sprzętu laboratoryjne­go, niezbędnego do przeprowadzania doświadczeń naukowych.

Ów sprzęt, podobnie jak skromny księgozbiór oraz inne pomoce naukowe przywiozła miesiąc temu do Aldwick Castle panna Concordia Glade.

Jeszcze dziś po południu, po raz ostatni przed zaplanowaną ucieczką, Con­cordia wbijała swym podopiecznym do głowy, że mają zabrać ze sobą tylko to, co jest im niezbędne. Dobrze jednak wiedziała, że u tak młodych osób pojęcie „rzeczy niezbędne" jest bardzo wieloznaczne.

Pakunek Hannah Radburn wydał się nauczycielce stanowczo za ciężki. Concordia podejrzewała, że jego właścicielka, wbrew ścisłym instrukcjom, przemyciła między przedmiotami naprawdę niezbędnymi jedną ze swych ukochanych powieści.

Theodora z pewnością ukryła w swoim tobołku przybory do malowania, choć nauczycielka wyraźnie jej tego zabroniła.

W torbie Edwiny na pewno znalazła się jedna z modnych sukien, które przysłano z Londynu na początku tygodnia.

Właśnie owa zaskakująca przesyłka uzmysłowiła Concordii całą powagę chwili.

- Pamiętajcie, dziewczęta - powiedziała łagodnym tonem - że jeśli sytua­cja stanie się niebezpieczna, dam sygnał alarmowy. A wówczas każda z was musi... musi, rozumiecie? porzucić bagaż i biec do stajni najszybciej, jak zdoła. Wyrażam się jasno?

Dziewczęta przycisnęły do siebie tobołki.

Rozległo się ciche potakiwanie, ale... Concordii zamarło serce. W kry­tycznym momencie trudno będzie skłonić dziewczęta, aby porzuciły swoje skarby. Kiedy ktoś jest sam na świecie, czepia się kurczowo przedmiotów, które mają dla niego wartość emocjonalną.

Concordia czuła zresztą, że nie powinna osądzać dziewcząt. Zawartość jej torby także nie ograniczała się do rzeczy absolutnie niezbędnych. I nie

 

porzuciłaby tych pamiątek, choćby sam Belzebub próbował ją ich pozba­wić. W torbie znajdował się medalion z fotografią zmarłych rodziców i ostat­nie dzieło filozoficzne ojca, wydane tuż przed śmiercią.

Nauczycielka przygasiła latarnię. Hannah wydała cichutki bolesny pisk, gdy schody pogrążyły się znów w mroku.

- Uspokój się, moja droga - szepnęła Concordia. - Zaraz stąd wyjdziemy. Wymacała solidną zasuwę na drzwiach i szarpnęła z całej siły. Otwieranie

starych dębowych drzwi wymagało więcej wysiłku, niż sądziła. Gdy uchyli­ła je, w szparze zabłysła łuna pożaru. Wtargnęło też do środka zimne powie­trze i zapach dymu. Słychać było całkiem wyraźnie okrzyki ludzi walczą­cych z żywiołem. Concordia nie dostrzegła jednak nikogo ani za drzwiami, ani w pobliżu pierwszego ze starych składów.

- Droga wolna - oznajmiła. - Biegiem, dziewczęta!

Chwyciła przygaszoną latarnię i ruszyła przodem. Dziewczęta pospieszy­ły za nią jak stadko gęsi.

Scena, jaka ukazała się ich oczom, była oświetlona jaskrawo żółtym bla­skiem, który kojarzył się z ogniem piekielnym. Na obszernym dziedzińcu panował chaos. Concordia dostrzegła mnóstwo drobnych czarnych postaci. biegających we wszystkie strony i wykrzykujących rozkazy, których nikt nie zamierzał spełnić. Dwaj mężczyźni pracowicie taszczyli wiadra z wodą z po­bliskiej studni. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nieliczna zamkowa służ­ba nie była przygotowana do walki z żywiołem, zwłaszcza że pożar przybrał ogromne rozmiary.

Concordia osłupiała na widok straszliwych zniszczeń, jakich żywioł zdą­żył już dokonać. Języki ognia, które przed kilkoma minutami wysuwały się nieśmiało z pozbawionych szyb otworów okiennych, w stosunkowo krót­kim czasie, kiedy to uciekinierki schodziły po sekretnych schodach, prze­kształciły się w istne piekło, z szalonym tempem niszczące całe nowe skrzy­dło budowli.

- O Boże! - szepnęła Theodora. - Oni z pewnością nie zdołają tego uga­sić! Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby spłonął cały zamek!

- Kto by przypuszczał, że uda się nam wzniecić aż taki pożar? - zdumiała się Phoebe.

- Tym lepiej, bo w tym zamieszaniu nikt nie zwróci na nas uwagi - stwier­dziła Concordia. - Pospieszcie się, panienki! Nie ma czasu do stracenia!

Ruszyła szybkim krokiem, czując ciążące jej suknię i pelerynę. Nie cho­dziło tylko o to, że długa spódnica z grubego materiału przeszkadzała jej w biegu. W ciągu ostatnich kilku tygodni w sporządzonych naprędce niewidocznych kieszonkach nauczycielka zdążyła ukryć i zaszyć wiele wartościo­wych drobiazgów, które będzie można spieniężyć lub zastawić w lombar­dzie. Miała nadzieję, że dzięki tym drobnym kradzieżom zapewni swoim podopiecznym pożywienie i bezpieczną kryjówkę. W tej chwili jednak po-zaszywane skarby ciążyły jej jak ołów.

Dziewczęta mogły poruszać się swobodnie w przeszytych pośrodku spód­nicach, które przekształciły się w luźne szarawary.

Przebiegły gęsiego obok kilku walących się zabudowań gospodarczych, które pełniły niegdyś rolę zamkowych spichlerzy i składów żywności.

Wkrótce dotarły do starej kuźni. Z mroku wyłoniły się zarysy stajni.

Concordia skoncentrowała uwagę na następnym punkcie ich planu, gdy potężnie zbudowany mężczyzna wyłonił się zza starego wiatraka i zagrodził jej drogę.

W jaskrawym blasku ognia i srebrnej poświacie księżyca widziała wyraź­nie jego grube rysy. Rozpoznała Rimptona, jednego z dwóch londyńczyków, którzy rano przybyli do zamku. Jego ubranie było podarte i osmalone ogniem.

W ręku miał pistolet.   

Concordia zastygła w bezruchu. Dziewczęta również, być może instynk­townie wzięły przykład ze swej opiekunki w momencie zagrożenia.

- Niech mnie diabli! Toż to pani nauczycielka i jej śliczne uczennice! -odezwał się Rimpton. - Dokąd wam tak spieszno, moje damy?

Palce Concordii zacisnęły się na uchwycie latarni. 

- Uciekamy przed pożarem, głupcze! Zejdź nam z drogi, nie czas na po­gawędki!

Przyjrzał się jej uważniej.

- Spieszno wam do stajni, co?

- Nic dziwnego. Leży najdalej od ognia - odparła Concordia, nie kryjąc głębokiej pogardy, jaką żywiła do tego brutalnego prostaka.

Znienawidziła Rimptona od pierwszej chwili. Nie miała żadnych wątpli­wości co do jego zamiarów, gdy dostrzegła lubieżne spojrzenia, jakimi ob­rzucał jej dziewczęta.

- Ani chybi coś knujecie! - rzucił oskarżycielskim tonem Rimpton.

- Hannah! - zwróciła się do uczennicy Concordia, nie odrywając oczu od

Rimptona.

- S...słucham, p...panno Glade?

- Bądź tak dobra i zademonstruj nam reakcję Araminty na zdumiewające oświadczenie Lockhearta w Sherwood Crossing.

Na grubo ciosanej twarzy Rimptona pojawił się wyraz niepewności.

 

- Co to ma znaczyć, do wszystkich...?

Ale Hannah już była na scenie. Wcieliła się bez reszty w rolę Araminty, bohaterki sensacyjnej powieści, którą przeczytała w ubiegłym tygodniu

Ze zdławionym okrzykiem bólu i rozpaczy padła na ziemią, tak przekonu­jąco udając omdlenie, że nie powstydziłaby się takiego występu nawet naj­bardziej utalentowana aktorka.

Zbity z tropu Rimpton odwrócił się do zemdlonej i spojrzał na nią podejrz­liwie.

- Co ta dziewczyna sobie myśli?! Mam już dość tych bzdur!

- Jeszcze jedna niespodzianka! - mruknęła pod nosem Concordia.

Z całej siły zamachnęła się latarnią. Jej ciężka obudowa zderzyła się gwał­townie z potylicą Rimptona. Szkło pękło, odłamki posypały się na wszystkie strony.

Ogłuszony Rimpton zwalił się na kolana. O dziwo, nadal trzymał pistolet w garści.

Jest tylko zamroczony, skonstatowała w duchu Concordia, nie stracił przy­tomności! Spoglądała z przerażeniem na usiłującego się podnieść zbira.

W zapamiętaniu podniosła znów latarnię i powtórnie uderzyła nią w gło­wę Rimptona, wkładając w to uderzenie wszystkie siły.

Zbir jęknął jakoś dziwnie i runął na twarz. Nie poruszył się więcej. Pisto­let z łoskotem upadł na bruk. Światła było dość, by ujrzeć sączącą się z rany ciemną ciecz, tworzącą wokół głowy kałużę.

Na sekundę zapadła przeraźliwa cisza. Potem Hannah niezgrabnie wstała i pochwyciła swój tobołek. Podobnie jak reszta dziewcząt spoglądała na po­walonego Rimptona. Po raz pierwszy była świadkiem fizycznej przemocy.

- Idziemy! - powiedziała Concordia, starając się zachować spokój. Ręce jej się okropnie trzęsły, gdy schyliła się po pistolet, który wypadł z ręki Rimp­tona. - Mamy już tylko kilka kroków do stajni. Hannah, to omdlenie na­prawdę ci się udało.

- Dziękuję, panno Glade - odparła automatycznie Hannah. Nadal nie mogła oderwać oczu od powalonego Rimptona.

- Czy on... nie żyje?...

- Wygląda jakby nie żył - szepnęła Phoebe.

- Dobrze mu tak! - oświadczyła Edwina z wyraźną satysfakcją. - To on z tym swoim kompanem Bonnerem uprowadził pannę Bartlett nie wiadomo dokąd! Z pewnością zrobili jej coś złego. Wszyscy gadali, że panna Bartlett wróciła pociągiem do Londynu... ale gdyby tak było, z pewnością nie zosta­wiłaby swoich nowiutkich rękawiczek!

 

- Idziemy, panienki! - wtrąciła się Concordia. Nic wątpiła już w słusz­ność teorii swoich uczennic na temat zagadkowego zniknięcia poprzedniej nauczycielki. - Jedna za drugą, blisko siebie!

Jej rzeczowe instrukcje pomogły dziewczętom otrząsnąć się z szoku i ode­rwać wzrok od nieruchomej postaci. Wszystkie cztery ustawiły się za na­uczycielką.

Concordia ruszyła przez najbardziej mroczne zakamarki ku stajni. Była świa­doma, że najniebezpieczniejszą część planu mają jeszcze przed sobą. Siodła­nie koni po ciemku również nie było łatwe, choć ćwiczyły to wielokrotnie.

Crocker, główny stajenny, wzruszył tylko ramionami i nie okazał zaintere­sowania, gdy tłumaczyła mu, że w programie zajęć dla młodych panienek są przewidziane regularne przejażdżki konne. Nie było prawdziwych damskich siodeł, ale Crocker nieustannie nagabywany przez Concordię wynalazł wresz­cie trzy sfatygowane „farmerskie siodła" i pasującą do nich uprząż.

Jedynymi końmi, które pasły się na dworskich gruntach były krzepkie, cierpliwe szkapy. Podczas wypraw do pobliskiego miasteczka przewożono na nich zapasy żywności.

Na szczęście Edwina i Theodora wychowywały się w bogatym majątku ziemskim. Niemal od urodzenia jeździły konno i były prawdziwymi znaw­czyniami tej sztuki. Okazały się również znakomitymi instruktorkami dla Phoebe, Hannah i Concordii. Jak często się zdarza, u osób w ich wieku, Phoebe i Hannah szybko opanowały podstawy jeździectwa.

Concordia miała z tym znacznie więcej trudności. Wątpiła, czy kiedykol­wiek będzie się czuła swobodnie na końskim grzbiecie.

Znalazłszy się w mrocznym wnętrzu stajni, z ogromną ulgą stwierdziła, że nikt się w pobliżu nie kręci. Jak przypuszczała, wszyscy mężczyźni zbiegli się do gaszenia pożaru.

Wszystkie trzy konie były niespokojne i podniecone. Concordia słyszała jak niecierpliwie tupią kopytami w ciemności. Z boksów dolatywało ciche, trwożliwe parskanie. W łunie pożaru widoczne były trzy końskie łby, od­wracające się niespokojnie w stronę wejścia. Choć budynek znajdował się daleko od płonącego zamku i nikomu nie groziło tu bezpośrednie niebezpie­czeństwo, zwierzęta czuły zapach dymu i słyszały krzyki ludzi.

Concordia otworzyła drzwi wiodące do składu uprzęży, weszła do środka

i zapaliła latarnię.

- Szybko, panienki - ponagliła uczennice. - Nie mamy ani chwili do stra­cenia. Odłóżcie tobołki i weźcie się do siodłania koni.

Dziewczęta rzuciły torby na podłogę i pobiegły po uprzęże.

 

Concordia stwierdziła z ulgą, że powtarzane w nieskończoność ćwiczenia opłaciły się z nawiązką. Siodłanie koni szło szybko i gładko.

Edwina i Theodora ustaliły zawczasu, kto pojedzie na jakim koniu. Posta­nowiły dosiąść najbardziej żwawego z trzech wierzchowców, tłumacząc, że tylko one będą wiedziały, co robić, jeśli się spłoszy lub rozbryka. Phoebe i Hannah przydzieliły dobrodusznego i łagodnego wałacha. Concordii do­stał się drugi grubo kościsty wałach, zwany Pstrokaczem. Edwina i Theodo­ra zachwalały wyjątkową cierpliwość i spokojny charakter zwierzęcia. W nor­malnych warunkach trzeba było wyjątkowej determinacji, by zmusić Pstrokacza do szybszej jazdy; ciągle poruszał się ulubionym truchcikiem. Bliźniaczki uznały, że tę wadę Pstrokacza rekompensuje stoicki spokój ko­nia, który nigdy się nie płoszył. Nie było obawy, że nagle poniesie i zrzuci jeźdźca z grzbietu.

Concordia odłożyła pistolet Rimptona na drewnianą ławę i wzięła do ręki wodze, starając się nie okazać strachu. Pstrokacz uprzejmie nadstawił łepe­tynę i wziął do pyska wędzidło. Wydawało się, że pragnie opuścić to miejsce równie gorąco jak uciekinierki.

- Dziękuję, dobry koniku - szepnęła do niego Concordia, poprawiając uprząż. - Bądź dla mnie wyrozumiały. Wiem, że wolałbyś lepszego jeźdź­ca... ale tak bardzo potrzebuję twojej pomocy! Musimy czym prędzej za­brać dziewczęta z tego przeklętego miejsca!

Wyprowadziła konia z boksu i zabrała leżącą na ławie broń. Cicho szeleś­ciła słoma i poskrzypywały siodła i rzemienie. Z dwóch innych boksów wy­nurzyły się Edwina i Phoebe; każda z nich trzymała konia za uzdę.

Wszystkie trzy wierzchowce były osiodłane. Płócienne torby, przerzucone przez koński zad, zostały starannie przytroczone rzemykami.

- Na koń! - zakomenderowała Concordia.

Zgodnie z planem wykonały następny, po wielekroć przećwiczony, ma­newr: konie po kolei podprowadzano do ułatwiającego wsiadanie słupka. Najpierw dosiadły swej klaczy Edwina i Theodora. Potem Phoebe i Hannah z dodającą ducha zręcznością znalazły się na końskim grzbiecie.

Concordia wstrzymała się z wsiadaniem do ostatniej chwili; przez cały czas wpatrywała się z napięciem w stajenne wrota.

Kiedy wreszcie przyszła kolej na nią, odgarnęła do tyłu fałdy peleryny, wetknęła do kieszeni zdobyczną broń i weszła na słupek do wsiadania.

Dziękuję, Pstrokaczu, za twoją cierpliwość i wyrozumiałość!

Wsunęła czubek buta w strzemię i, podciągnąwszy się w górę, wylądowa­ła na szerokim grzbiecie Pstrokacza. Wałach z niezwykłym pośpiechem ru­szył w stronę wyjścia. Concordia obiema rękami chwyciła wodze.

 

- Nie brykaj, koniku! - zwróciła się do Pstrokacza.  Bardzo cię proszę! Nagle w stajni zamigotało światło.

Potężnie zbudowany mężczyzna stał w drzwiach, oświetlony od tyłu. W mi­gotliwym blasku latarni błysnął rewolwer w jego ręku.

- No, no! Więc nasze śliczne małe panienki zawędrowały aż tu!  ode­zwał się urągliwie. - I burdelmama też, a jakże! Od razu coś mnie tknęło, kiedy zobaczyłem puste pokoje. Ani chybi próbują zwiać - pomyślałem.

I na moje wyszło!

Krew w żyłach Concordii ścięła się lodem. Był to bez wątpienia Bunner, kamrat Rimptona.

- Proszę nam nie przeszkadzać- odparła tonem nieznoszącym sprzeci­wu. - Zabieram moje wychowanki w bezpieczne miejsce.

- Zamknij się, głupia babo! - Skierował na nią lufę swego rewolweru. -Na ciemniaka nie trafiłaś! Gdyby to pożar was wypłoszył z łóżek, przylecia­łybyście w samych koszulach! A tu masz: wszystkie wystrojone jak na para­dę. Dobrze wiem, co się tu święci. Chcesz zwiać razem z nimi, może nie?

- Chcemy przenieść się w bezpieczne miejsce- odparła chłodno. - Te dziewczęta powierzono mojej opiece.

- Zgadłaś, że te panny to chodliwy towar, co? Czymś takim warto się zaopiekować i zgarnąć całą forsę, no nie?

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.

Dyskretnie przerzuciła cugle do lewej ręki, a prawą przycisnęła do niewi­docznej kieszonki, w której ukryła pistolet Rimptona. Nie była jednak w stanie obmyślić nowej strategii i nadal jechała na Pstrokaczu powolutku ku drzwiom, prosto na zbira.

- Tylko ostatni dureń poważyłby się zadrzeć z Larkinem! A ty, głupia babo, chcesz uciec z jego własnością i liczysz, że ci się upiecze! - mówił Bonner z pogardą. - Już po tobie, idiotko! Jesteś już trupem, rozumiesz?

Concordia wsunęła rękę do kieszeni płaszcza, jej palce zacisnęły się na pistolecie.

- A ty, mój panie, mówisz bzdury! Powierzono mi pieczę nad tymi dziew­czętami, chcę je więc zabrać w bezpieczne miejsce, z dala od pożaru. Ogień szybko się rozszerza, nie widzisz, mądralo?

- A jakże! I co na niego spojrzę, to mi przychodzi do głowy, że to czyjaś umyślna robota! - Bonner zorientował się wreszcie, że Pstrokacz sunie pro­sto na niego. - Prrr! Stać, do cholery!

- Zatrzymując nas, narażasz dziewczęta na niebezpieczeństwo. Jeśli są naprawdę tak cenne, ten twój... Larkin, z pewnością ci nie podziękuje, że wystawiłeś je na takie ryzyko.

 

- Jeśli nie zatrzymasz natychmiast tej cholernej szkapy, utłuką cię na miej­scu!

Pstrokacz nieoczekiwanie rzucił się w lewo. Concordia nie miała pojęcia, czy skłoniła go do tego jakimś nieświadomym pociągnięciem za cugle, czy też wałach miał już dość tych nocnych przygód i postanowił pójść własną drogą.

Manewr kona zmusił Concordię do wyjęcia ręki z kieszeni. Do ujarzmie­nia Pstrokacza i utrzymania się w siodle potrzebne jej były obie ręce. Na nieoczekiwane ściągnięcie cugli wałach zareagował obrotem wokół własnej osi i podrzuceniem łba.

- Trzymaj mocno tego bydlaka! - warknął Bonner, pośpiesznie ustępując koniowi z drogi.

Concordia doznała nagłego olśnienia: ten drab wie jeszcze mniej o ko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin