Ellis Peters - Cadfael 1 - Tajemnica świętych relikwii.rtf

(575 KB) Pobierz

Ellis Peters

 

Kroniki brata Cadfaela

 

Tajemnica świętych relikwii

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Pewnego jasnego, rześkiego poranka gdzieś na początku maja, gdy nic nie zapowiadało jeszcze nadejścia sensacyjnych i tajemniczych wydarzeń, brat Cadfael na długo przed prymą był już na nogach. Chciał okopać grządki kapusty, zanim do ogrodu wtargną ostre promienie wschodzącego słońca. Myśli mnicha błądziły wokół narodzin, wzrostu, urodzaju i wszelkiego bogactwa natury. Rozważania o grobach, relikwiarzach, nagłych i tajemniczych śmierciach, o świętych i grzesznikach, o marności i ułomności ludzkiego żywota - wszystkie te sprawy nie zaprzątały pogodnego umysłu Cadfaela. Jedyną rzeczą, która mąciła jego spokój, była konieczność pójścia do kościoła na mszę i następujące po niej półgodzinne czytania, zwykle przeciągające się o jakieś dziesięć minut Cały ten czas, z dala od o tyle dlań cenniejszej pracy wśród warzyw w ogrodzie, uważał za zmarnowany, lecz nie było sposobu, by uniknąć przyjętych na siebie obowiązków. W końcu świadomie i z własnej woli wybrał przecież życie klasztorne, nie mógł wiec teraz odrzucić tego, co w zakonie zdało mu się mało interesującym, zwłaszcza, że cała reszta znakomicie mu odpowiadała. Wyprostował pochylone nad grządkami plecy i, rozglądając się wokół, poczuł, że rozpiera go duma.

Wątpił, by w całym królestwie choćby jeden klasztor benedyktynów posiadał równie piękny ogród, by w jakimkolwiek innym herbarium rosło takie bogactwo przypraw i ziół o właściwościach leczniczych. Główne sady i pola opactwa św. św. Piotra i Pawła w Shrewsbury rozciągały się na północ od szerokiego traktu, z dala od zabudowań. Lecz tutaj, w tym otoczonym murami ogrodzie, w bliskości stawów rybnych opata i młyna turkoczącego nad bystrym strumieniem, brat Cadfael panował niepodzielnie. Szczególną jego chlubę stanowiło herbarium, którego stworzeniu poświęcił piętnaście lat wytrwałej pracy. Początkowo maleńki, zielnik rozrastał się, w miarę jak mnich znosił do niego coraz to nowe, egzotyczne rośliny, osobiście przezeń wyhodowane. Nasiona do tej hodowli zbierał przez całą swoją burzliwą młodość, kiedy to los rzucał go w miejsca tak odległe jak Wenecja, Cypr czy nawet Ziemia Święta. Albowiem brat Cadfael, niczym okręt, który wiele już  przebywszy morskich szlaków, na koniec osiada w zacisznej przystani, dosyć późno rozpoczął swoje spokojne, zakonne życie. Nie było zatem dziwnym, iż przez pierwsze lata służba zakonna i nowicjusze pokazywali go sobie palcami, szeptem opowiadając pełne grozy historie o jego dotychczasowym życiu.

- Widzisz tego brata pracującego w ogrodzie?—mówili. - Tego przysadzistego jegomościa, który chodzi kołysząc się, niczym żeglarz? Czy to do pomyślenia, przedstaw sobie, że człowiek ten za swych młodych lat brał udział w wyprawach krzyżowych? Ponoć walczył u boku Gotfryda de Bouillon, kiedy Saraceni oblegali Antiochię. Później zaś, kiedy król Jerozolimy zapanował nad całym wybrzeżem, ruszył na morskie szlaki i jako kapitan służył chrześcijanom, walcząc przez dziesięć lat z grasującymi tam korsarzami. Ech, aż trudno dać wiarę!

Sam brat Cadfael w swojej burzliwej karierze nie znajdował niczego osobliwego. O niczym nie chciał zapomnieć, niczego nie żałował. Nie widział żadnej sprzeczności między radością, jakiej dostarczały mu niegdyś bitwy i przygody, a przyjemnym zadowoleniem, które dawało mu teraz życie w spokoju i ciszy. To prawda -lubił mocne przeżyciu, rozmiłował się w nich niemal tak samo, jak w pikantnych potrawach, jednakże nie miał nic przeciwko leniwie płynącemu życiu w klasztorze. Tak właśnie jak okręt, który dzielnie znosi każdą nawałnicę, lecz z radością wita lekki, spokojny plusk fal rozbijających się o portowe nabrzeża.

Zapewne niejeden z przyglądających mu się z taką ciekawością młodzieńców przebąkiwał i o tym, że w tak bogatej przeszłości nie mogło zabraknąć miejsca dla niewiast I jakże na takich doświadczeniach budować cnotliwe życie zakonnika?!

Mieli rację ci, którzy szeptali o kobietach. Niegdyś, pośród czułych pożegnań i zapewnień o wiernym oczekiwaniu, rozstawał się z Richildis, kiedy jednak po dziesięciu latach tułaczki powrócił do niej, okazało się, że wybranka niezbyt była gorliwa w wypełnianiu dawnych obietnic. Porzucił ją zatem i poślubiwszy solidną szlachciankę wraz ze sporym, rokującym duże nadzieje hrabstwem-postanowił już nigdy nie uciekać na wojenną tułaczkę. Pamiętał jednak spotykane w wielu krainach damy; spędzane z nimi chwile pozostawiły w nim radosne, pełne niezliczonych rozkoszy wspomnienia nie skażone żadną raną, żadnym bólem. Bianca, czerpiąca wodę z kamiennej studni w Wenecji. Arianna, grecka córa morza. Ma-riam, Saracenka, która zaledwie kilka tygodni wcześniej została wdową i w ramionach Cadfaela znalazła pocieszenie po stracie męża. Krótkie, przelotne miłostki i związki poważne, pełne głębokich uczuć. Myśląc o nich, Cadfael nie przypominał sobie ani jednej przykrej chwili. Były dla niego spełnieniem i uważał je za część owej harmonijnej równowagi, która sprawiała, że mógł teraz czerpać zadowolenie z kontemplacyjnego życia w klasztorze, że z cierpliwością i zrozumieniem podchodził do prostych duszek braci benedyktynów. Dla każdego z nich przywdzianie zakonnego habitu było decyzją na całe życie, podczas gdy dla niego stanowiło chwilowy odpoczynek. Pielęgnowanie i doskonalenie herbarium może być zajęciem miłym i dającym wiele satysfakcji komuś, kto zakosztował już wszystkich innych radości i trudów tego świata. Jednak nie oznacza to bynajmniej, że brat Cadfael postanowił już nigdy nie opuszczać klasztornych murów.

Jeszcze pięć minut i trzeba pójść obmyć dłonie przed mającą się wkrótce rozpocząć mszą. Chcąc odroczyć chociaż trochę ten moment, mnich wybrał ścieżkę biegnącą wzdłuż jego własnego, pełnego bladego kwiecia królestwa. Po drodze minął dwóch młodych braci - Jana i Columbanusa - którzy zaledwie przed rokiem przyjęci zostali do społeczności klasztornej. Pochyleni nad grządkami, pracowicie pełli chwasty i przycinali drobne gałązki. Zewsząd otaczały ich rośliny o najrozmaitszych liściach - grubych i wiotkich, lśniących i matowych, pokrytych delikatnym puchem; parada wszystkich odcieni zieloności. Kwiatki miały raczej drobne, jakby nieśmiałe i zalęknione, o subtelnych, pastelowych barwach: blado-fioletowych i błękitnych - zamglonych i nieco szarawych, kremowożółtych. W końcu maleńkie te płatki stanowiły najmniej ważną część rośliny, służącą jedynie temu, by kiedyś zwiędnąć i wydać nasiona. Ruta i macierzanka, rozmaryn i szałwia, imbir i goździki, mięta, tymianek, zioła zwane „zielem łaski", gorczyca, kminek i bazylia - rosły tu niemal wszystkie gatunki ziół. Był też koper i wrotycz zwyczajny, i trybulka, i pietruszka, i wiele jeszcze innych. Brat Cadfael uczył swoich pomocników, jak stosować nawet te z nich, które były człowiekowi nieprzyjazne, ale zawsze mówił też o płynących stąd niebezpieczeństwach. „Błogosławiona moc ziół - powiadał - kryje się w tym, iż używamy ich we właściwych  proporcjach, zaś skutki podania ich w zbyt dużych dawkach mogą być gorsze niż sama choroba".

Zioła w jego herbarium, małe, nieśmiałe, o skromnych kolorach i kształtach, zdawały się być teraz niemal niedostrzegalne. Dopiero, gdy ogrzane promieniami słońca zaczynały roztaczać wokół siebie przedziwnie słodką woń, przyciągały uwagę przechodnia. Zaś tuż za ich wąskimi rzędami dumnie i wysoko wznosiły swoje głowy peonie, których nasion używano jako przyprawy, wyniosłe maki o bladych liściach, zwiniętych jeszcze w pąki, lecz już skrywających w swym wnętrzu maleńkie główki czekające, by urosnąć i wypełnić' się białymi lub purpurowo-czamymi ziarenkami. Ich prosto stojące łodygi wzrostem dorównywały niskiemu mężczyźnie. Ojczyzną tych roślin była Azja i stamtąd brat Cadfael wiele lat temu przywiózł ich poprzedników - maleńkie nasionka, które zasiał w swoim ogrodzie. Pielęgnował je starannie, szczepił i krzyżował, aż wyhodował odmianę, z której otrzymać mógł lekarstwo uśmierzające ból, ów największy z wrogów człowieka. Specyfik ten sprowadzał także sen, który wszak jest najlepszym remedium na każdą chorobę.

Dwaj młodsi mnisi w zakasanych do kolan habitach podnosili się właśnie znad grządek, prostowali zgięte plecy i otrzepywali piasek z dłoni. Podobnie jak Cadfael spieszyli się, aby zdążyć do kościoła. Brat Columbanus za nic w świecie nie opuściłby ani cząstki należących doń obowiązków, nie zniósłby też takiego zaniedbania u któregokolwiek ze swoich współbraci. Młodzieniec ów, przystojny, dobrze ułożony, uczciwy i odpowiedzialny, odznaczał się potężną, arystokratyczną głową Normandczyka, pochodził bowiem z potężnej, arystokratycznej rodziny normandzkiej. Przysłano go tutaj, aby wiódł życie w murach klasztornych, gdyż był młodszym z synów i nie jemu przypadało pierwszeństwo dziedziczenia dóbr rodzinnych. Młodą twarz o niebieskich, głębokich oczach otaczały mocne, płowe, starannie uczesane włosy. Zachowanie młodzieńca było tak skromne, a oblicze tak niezwykle blade, że nikt prawie nie dostrzegł, jak silne i muskularne jest jego ciało. Brat Columbanus nie był łatwym towarzyszem; mimo potężnej sylwetki miewał często chwile, kiedy istniejąca w nim delikatna, obdarzona niezwykłą wprost wrażliwością psychika odsłaniała się przed światem, czyniąc go zupełnie bezbronnym w trudnych,  pełnych napięcia sytuacjach. Czasami zdawał się balansować między obłędem a świadomością, głosząc apokaliptyczne wizje, które jakby wymykały się zupełnie spod kontroli jego umysłu. Lecz był wszak jeszcze młody, pełen ideałów i wiele miał czasu, by przerwać ten krąg samoudręczenia. Brat Cadfael pracował z nim od paru miesięcy i pokładał w swym pomocniku wielkie nadzieje. Columbanus był bardzo energiczny, żwawy, zawsze skory do pomocy, niemal zbyt gorliwy, by prosić go o cokolwiek. Zapewne czuł wciąż tuż nad sobą potęgę swej arystokratycznej familii i obawiał się, by jakieś jego zaniedbanie czy potknięcie nie przyniosło ujmy rodowi.

Szlachetnie urodzony człowiek, w którego żyłach płynie krew Normana, nie może bowiem nie być doskonałym! Brat Cadfael współczuł każdej istocie, która znalazła się w podobnej pułapce i rozumiał ją.

On sam pochodził ze starożytnego, walijskiego rodu, którego antenaci pretendowali niemal do roli bogów. Starał się zatem traktować Columbanusa jak równego sobie, zaś jego zdarzające się niekiedy wybryki przyjmował z filozoficzną zadumą. Zresztą wyciąg z maku nieraz już okazał się środkiem zdolnym szybko uspokoić młodzieńca, gdy jego religijny zapał zaczynał przeistaczać się w szaleństwo.

Natomiast, czego by nie powiedzieć o drugim z mnichów, z pewnością nie było w nim ani krzty obłędu. Brat Jan był równie prosty i praktyczny jak jego imię. Uczciwa, szczera twarz z zadartym nosem tonęła w poskręcanych w loki, mocnych jak druty włosach o rdzawym odcieniu, nigdy nie uczesanych porządnie i chyba niemożliwych do opanowania. Był wiecznie głodny; spośród wszystkich hodowanych w ogrodzie roślin najbardziej interesowały go te, które nadawały się do jedzenia i miały w miarę znośny smak. Było więcej niż pewne, iż z nastaniem jesieni znajdzie jakiś sposób, by wkręcić się pomiędzy braci wyznaczonych do pracy przy zbieraniu owoców w sadach. Póki co jednak, z ochotą pomagał bratu Cadfaelowi w rozsadzaniu młodej sałaty i czekał na pierwsze, delikatne owoce lata. Brat Jan był człowiekiem przystojnym, krzepkim, a zarazem dobrodusznym. Zdawało się, że przez jakąś niepojętą pomyłkę ktoś rzucił go pomiędzy klasztorne mury, on zaś nie zdążył sobie jeszcze uświadomić, iż trafił w niewłaściwe miej sce. Brat Cadfael odczuwał te niewłaściwość niemal jak osobistą krzywdę, mimo to jednak nigdy dotąd nie starał się kierować myśli chłopca ku pokusom szerokiego świata. Z pełną zaufania pewnością oczekiwał dnia, kiedy ten szczególny ptak o ognistych piórach uleci w przestworza. Tymczasem brat Jan umilał sobie zakonne życie, starając się odkrywać w nim jakieś zabawne strony i znajdował je czasem w najmniej oczekiwanych miejscach.

- Nie mogę się spóźnić - rzekł, opuszczając podkasany habit i starannie wycierając ręce o siedzenie. - W tym tygodniu ja jestem lektorem!

Istotnie tak było, przypominał sobie Cadfael, i musiał przyznać, że ów lektor miał szczególną koncepcję czytania Pisma. Choć wybierano dla niego najbardziej nudne fragmenty, choć kazano mu prowadzić nabożeństwa ku czci najmniej znaczących świętych i męczenników, brat Jan, mając duszę artystyczną i wrażliwą, potrafił uczynić z nich prawdziwe arcydzieła dramatu. Zapewne, gdyby pozwolić mu celebrować męczeńską śmierć Jana Chrzciciela, zdołałby swoim pełnym tragizmu głosem wzruszyć nawet potężne, kamienne fundamenty kościoła.

- Czytając Pismo, czynisz to na chwałę Boga i świętych pańskich - upominał go Columbanus pokornie, acz z nutką łagodnej przygany - nie zaś dla własnej sławy, bracie.

- Pamięć o tym zawsze towarzyszy moim myślom — odrzekł brat Jan tonem, w którym brzmiał szczery zapał. Jednak za plecami młodzieńca rzucił Cadfaelowi roześmiane spojrzenie i znacząco mrugnął okiem. Potem z entuzjastycznym okrzykiem przeskoczył żywopłot dzielący go od bramy opactwa i żwawo podążył w stronę głównego dziedzińca. Za nim, spokojniej i bardziej statecznie ruszyli dwaj pozostali: przystojny, smukły i gibki młodzieniec oraz niewysoki, liczący sobie lat pięćdziesiąt siedem brat Cadfael o tęgim tułowiu osadzonym na chudych i krzywych nogach. Idąc wciąż jeszcze silnym, rozkołysanym, marynarskim krokiem i patrząc na zwinnego, szczupłego Columbanusa, zastanawiał się i pytał sam siebie:, Jakże to możliwe, że i ja kiedyś miałem tak niewiele lat, że byłem tak samo gorliwy i pełen powagi?" Przyglądał się tej młodzieńczej, pobożnej i pełnej pokory twarzy i z trudem zdołał sobie uświadomić, że Columbanus był już mężczyzną dwudziestopięcioletnim i że pochodził z potężnego rodu o niemałych ambicjach. Z rodu, którego członkowie nigdy nie omieszkali podkreślić swej przynależności do „wielkiego świata" i którego fortuna z pewnością nie była owocem jakiejś szczególnej pobożności.

Msza, na którą spieszyli, trzecia z kolei w porządku dziennym, była nabożeństwem zamkniętym i krótszym od pozostałych. Zgodnie z regułą opactwa benedyktynów w Shrewsbury, po odśpiewaniu pieśni na wejście bracia ustawiali się w szereg i ruszali procesją ku lektorium, gdzie zajmowali miejsca w salach zgodnie z ustaloną hierarchią. Procesję prowadził opat Heribert. Był to człowiek stary, o łagodnym usposobieniu, obdarzony rzadką umiejętnością - życia w zgodzie ze wszystkimi. Ów siwowłosy, szlachetny mnich o wyglądzie ascety nade wszystko pragnął wokół siebie spokoju i harmonii. W całej jego postaci, niepozornej i nie rzucającej się w oczy, jedna wszakże rzecz zwracała szczególną uwagę — było to oblicze mnicha, pełne niezwykłej słodyczy. Nowicjusze i uczniowie szkoły zakonnej w obecności opata czuli się swobodnie i bezpiecznie. Starali się też jak najczęściej przebywać blisko niego, co jednak okazywało się nader trudne, bowiem zawsze gdzieś w pobliżu wyłaniał się jak spod ziemi groźny i surowy przeor klasztoru, Robert Pennan. Mąż ów, pół-Anglik, pół-Walijczyk, miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, lecz przy tym był mężczyzną raczej wątłym, choć nader przystojnym. Włosy, zupełnie już siwe mimo dopiero co ukończonych pięćdziesięciu lat, otaczały jego bladą, pociągłą twarz o pięknych, arystokratycznych rysach i opadały na wysokie, gładkie niczym marmur czoło. Wyniosły i władczy w swych bogato zdobionych szatach dostojnika Kościoła, wyglądał z pewnością wspanialej niż ktokolwiek we wszystkich okolicznych hrabstwach. Ale też w całej Anglii nie było człowieka, który lepiej niż on sam zdawałby sobie sprawę ze swej wysokiej pozycji i związanego z nią splendoru. Podkreślał to zresztą przy każdej nadarzającej się okazji. Kiedy kroczył dumnie przez lektorium, by zająć swoje miejsce w stallach, każdy jego ruch, każda poza były starannie wystudiowane, demonstrując autorytet i władzę niemal tej miary co papieskie.

Tuż za Robertem postępował brat Ryszard, jego prawa ręka i w hierarchii klasztoru - bezpośredni zastępca. Był całkowitym przeciwieństwem przeora: potężny i niezgrabny, przy tym sympatyczny i życzliwy. Natura obdarzyła go dość bystrym umysłem, był jednak wyjątkowo leniwy i przez to sprawiał często wrażenie człowieka bezmyślnego. Wątpiono nawet, by mógł zajad miejsce przeora, gdy Robert osiągnie już kres swych dni. Było wszak wokół wielu młodszych mnichów, ambitnych i pracowitych, którzy z nadzieją wypatrywali możliwości awansu i gotowi byli pokonać wiele trudów, by ten cel osiągnąć.

Po Ryszardzie do lektorium wchodzili pozostali bracia, ustawieni według zajmowanych pozycji: brat Benedykt — zakrystian, brat Anzelm, który prowadził chór w opactwie, brat Mateusz pełniący obowiązki piwnicznego, brat Dennis zajmujący się szpitalem i jego pomocnik, sanitariusz brat Edmund oraz brat Oswald, dbający o środki na utrzymanie lecznicy. Potem brat Jeremiasz, pisarz opata i brat Paweł, przełożony nowicjuszy. Za nimi malowniczą, bezwładną grupą weszli do lektorium pozostali zakonnicy. Brat Cadfael znajdował się niemal na samym końcu tej grupy i gdy tylko wsunął się do środka, szybko dotarł do upatrzonego od dawna kąta, odległego i słabo oświetlonego, ukrytego za jedną z kamiennych kolumn podtrzymujących strop. Miejsce to znakomicie odpowiadało jego potrzebom. W czasie, kiedy nie jemu przypadała uciążliwa funkcja lektora, kiedy komu innemu wręczano co dzień kłopotliwy pergamin, mało było prawdopodobne, by ktoś zwrócił się doń z jakimkolwiek poleceniem. Kiedy zatem czytania wydawały się Cadfaelowi nudne i niegodne uwagi, miał zwyczaj wykorzystywać czas spędzony w lektorium na miłą drzemkę. Dzięki wieloletniej praktyce potrafił spać na siedząco, wyprostowany jak inni bracia, że zaś w jego kącie panował cień, Cadfael mógł być pewien, że nikt nie naruszy jego spokoju. Posiadał zresztą szósty zmysł, który w razie potrzeby alarmował go i sprawiał, że mnich budził się w jednej chwili, natychmiast odzyskując właściwą mu trzeźwość myślenia. Zdarzało się nawet, że kiedy zadane przez kogoś pytanie zastawało go pogrążonego we śnie, potrafił - nie budząc się nawet — udzielić na nie stosownej odpowiedzi.

Owego szczególnego poranka Cadfael przynajmniej na początku czytania starał się czuwać, by móc nacieszyć się niezwykłym głosem brata Jana. Tematem czytań były wprawdzie nudne sceny z życia jakiegoś pospolitego świętego, lecz młodzieniec uczynił z nich prawdziwą, pełną dramatyzmu sztukę. Lecz kiedy później  brat piwniczny zaczaj objaśniać jakieś skomplikowane kwestie materialne, związane po części z ołtarzem Najświętszej Panny, po części zaś z infirmerią, brat Cadfael uznał, że czas uciąć sobie drzemkę. Wszak zdawał sobie sprawę, że większość pozostałego czasu, jeśli nie liczyć paru pośledniejszych nudziarzy, zajmie przeor Robert ze swoim ględzeniem o potrzebie zdobycia dla klasztoru relikwii i opieki jakiegoś potężnego świętego — patrona opactwa. Od kilku miesięcy nie poruszano niemal żadnych innych tematów. W istocie, przeora mocno dręczył ten problem, zwłaszcza od czasu, gdy w domu kongregacji kluniackiej w Wenlock odkryto grób jego założycielki, świętej Milburgi. Z wielką dumą i radością odkopano jej trumnę, zaś kości złożono we wspaniałym relikwiarzu i umieszczono z należną czcią w centrum ołtarza. I oto odosobniony, oddalony ledwie o parę mil klasztor posiadał już swoją własną, słynącą z wielu cudów świętą, podczas gdy wielki dom zakonu benedyktynów w Shrewsbury miał nie więcej relikwii, niż znajdziesz w ogołoconym skarbcu! Czegoś takiego nie mogła znieść duma przeora Roberta. Minął już rok, od kiedy nieszczęsny przeor przeszukiwał okoliczne krainy w poszukiwaniu jakiegoś zbywającego świętego. Z nadzieją spoglądał ku Walii, było bowiem powszechnie wiadome i iż w przeszłości żyło tam tak wiele świętych ł mężów i niewiast, ile rośnie grzybów po jesiennych deszczach, ale też nie większym niż grzyby cieszyli się oni poważaniemm. Brat Cadfael nie miał jednak już zamiaru wysłuchiwać po raz kolejny tych nie kończących się utyskiwań. Zasnął.

Oślepiające słońce oświetlało ostre załamania jasnych, niemal białych ścian. Gorące promienie ogrzewały twarz mnicha, unoszący się w powietrzu pył palił gardło. Z ukrytego miejsca, w którym skulił się pomiędzy swymi towarzyszami, mógł widzieć zwieńczenia długich murów, wieże strzelnicze i metalowe, lśniące w jaskrawym blasku hełmy strażników. Widok ten, malowany przez słońce wszystkimi odcieniami czerwieni, żłobiony głębokimi cieniami, gdzieniegdzie urywający się pionową ścianą, wyglądał jak wyrzeźbiony w ogniu. Ani jeden zielony liść nie łagodził surowości tego obrazu. Oto przed oczyma Cadfaela rysował się cel jego drugiego wędrowania, święte miasto Jeruzalem, otoczone potężnymi murami, z koroną smukłych wież i okrągłych kopuł. Tumany bitewnego pyłu wypełniały powietrze, kładły się mrocznym cieniem na wyraźnie wcześniej strzelnice i bramy. Do uszu Cadfaela dochodziły ochrypłe krzyki walczących i metaliczny szczęk broni. Czekał na dźwięk trąbki mającej obwieścić ostateczny szturm, tymczasem jednak pozostał w ukryciu, bowiem nauczył się już szacunku dla krótkich, zakrzywionych łuków, z których Saraceni potrafili wypuszczać strzały nigdy nie chybiące celu. Ze swojej kryjówki widział posuwające się naprzód, falujące w rozpalonym powietrzu sztandary. Nagle dostrzegł błysk wznoszonej trąbki i zamarł, nasłuchując wyczekiwanego sygnału.

Odgłos, który wyrwał go z drzemki i w jednej chwili otrzeźwił, rozległ się - i owszem - donośnie i przenikliwie, nie był to wszak metaliczny dźwięk, jakiego się spodziewał, ani też krzyk triumfu chrześcijańskich rycerzy, pokonujących szturmem mury Jeruzalem. Cadfael znajdował się ponownie w lektorium, w swoim mrocznym kącie. Otaczający go mnisi, podobnie jak on zaalarmowani nagłym wrzaskiem, zerwali się na równe nogi i spoglądali po sobie z pełną trwogi konsternacją. Dziwny odgłos powtarzał się jeszcze, lecz już coraz ciszej. Przez chwilę słychać było jeszcze słabe pojękiwanie, z rzadka tylko przerywane głośniejszym krzykiem czy to ogromnego bólu, czy też najwyższej ekstazy. Na samym środku lektorium, na pustej kamiennej podłodze leżał zwrócony twarzą ku ziemi brat Columbanus. Całe jego ciało wiło się i rzucało niczym ryba wyjęta z wody, czoło i dłonie uderzały o twardą posadzkę, długie, blade, powykręcane i obnażone do kolan nogi gwałtownymi ruchami kopały powietrze. Wciąż jeszcze z ust młodzieńca dawały się słyszeć niezwykłe wrzaski, zdające się wskazywać, że coś wprawiło go w nader silne podniecenie. Najbliżej stojący mnisi otoczyli go nieruchomym kręgiem, zbyt wstrząśnięci, by zdobyć się na jakakolwiek pomoc, zaś ponad nimi, wzniósłszy do góry obie dłonie, przeor Robert wykrzykiwał nerwowo słowa napomnienia i przygany.

Cadfael i brat Edmund jednocześnie dotarli na środek lektorium, uklękli po obu stronach nieszczęsnego zakonnika i starali się go jakoś unieruchomić, by nie pogruchotał sobie kości i nie roztrzaskał czaszki o kamienną posadzkę.

—Padaczka! - stwierdził krótko i stanowczo Edmund, po czym odwiązał opasujący go graby sznur i wepchnął go pomiędzy wargi szczekającego zębami Columbanusa, by ten nie przegryzł sobie języka.

Diagnoza, z taką pewnością postawiona przez Edmunda, jakoś  nie przekonywała brata Cadfaela. Jęki Columbanusa nie były wszak typowym dla ataków epilepsji bezradnym charczeniem, przypominały raczej krzyki kobiety w napadzie histerii czy szału. Nie mniej jednak doraźna pomoc okazała się skuteczna i młody mnich powoli uspokajał się - ustały głośne wrzaski, nawet łagodniały wstrząsające nim konwulsje, lecz gdy tylko dwaj zakonnicy zwolnili uścisk, nasiliły się znowu.

- Nieszczęsny młodzieniec! - W głosie stojącego nieco z tyłu opata Heriberta brzmiał oczywisty niepokój. - Tak nagła, tak okrutna boleść! Unieście go, tylko delikatnie! I zanieście do naszej lecznicy. Módlmy się bracia o rychłe jego ozdrowienie!

W lektorium zapanował rozgardiasz. Brat Jan i ci nieliczni, którzy nawet w trudnej sytuacji zachowali właściwą im trzeźwość i rozwagę, zajęli się Columbanusem, starając się mu zapewnić wygodę i przede wszystkim — bezpieczeństwo. Związali mu zatem nogi i ramiona, tak by nie mógł uczynić sobie żadnej krzywdy. Uzna-wszy, że fałdy materiału wepchnięte między zęby chorego mogłyby zacząć go dusić, zastąpili je drewnianym kołkiem. Przygotowawszy tak nieszczęśnika do transportu, umieścili go na noszach naprędce skleconych z desek i ponieśli do klasztornego łoża. Dla pewności przytwierdzili doń Columbanusa szerokimi bandażami. Chory wciąż jeszcze jęczał i dyszał ciężko, lecz z każdą chwilą uspokajał się. Kiedy zaś zdołali wlać w jego ściśnięte gardło łyżkę makowej mikstury brata Cadfaela, głośne jęki ustały i przeszły w cichnące, niezrozumiałe mamrotanie. Ciało młodzieńca z wolna odprężało się i nieruchomiało.

- Otoczcie go należną opieką - rzekł przeor Robert. Na jego obliczu malował się wyraz niepokoju. - Trzeba, aby ktoś czuwał przy nim w razie, gdyby ataki miały się powtórzyć. Jednakże brat szpitalnik ma przecież pod opieką innych jeszcze chorych, nie może ich zaniedbać, siedząc dzień i noc przy łóżku tego oto jednego. Zatem, bracie Jeremiaszu, tobie powierzę obowiązek doglądania młodzieńca i dopóki będziesz tu potrzebny, zwalniam cię z wszelkich innych powinności.

- Pozostanę przy nim z prawdziwą ochotą - odparł wskazany -i będę modlił się żarliwie o jego zdrowie.

Jeremiasz był najbliższym towarzyszem przeora i zarazem jego najwierniejszym zausznikiem. Ilekroć pojawiła się jakaś sprawa,  w której Robert wymagał szczegółowych raportów i bezwzględnego posłuszeństwa, wyznaczał do niej swego ulubieńca. Uległość1 Jeremiasza była tak bezgraniczna, że wprawdzie wśród braci zakonnych mogło się to wydać uzasadnione, lecz poza murami klasztoru zapewne stałoby się przyczyną plotek i pomówień.

— Szczególnie nocą zwróć nań baczną uwagę - rzekł przeor -gdyż nocą ludzka kondycja słabnie i złe moce, które dręczyły jego ciało, mogą do niego powrócić. Jeśli będzie spał spokojnie i ty możesz nieco wypocząć, pozostań jednak w pobliżu; chory może potrzebować twojej pomocy.

- Przez najbliższą godzinę pozostanie odurzony - wtrącił Cad-fael, pewny działania swojego leku - i być może uśnie potem naturalnym snem, który oby trwał do świtu.

W głębi duszy uważał jednak, że choroba Columbanusa niekoniecznie została nań zesłana przez Boga. Młody mnich, którego zalety ciała i umysłu nie były dotąd wśród braci specjalnie wyróżnione, mógł po prostu, może nawet nie w pełni świadomie, pragnąć zwrócić na siebie uwagę. W istocie, nie brakło mu teraz zbytków, opieki i powszechnego współczucia. Takie to myśli błądziły w głowie Cadfaela, był jednak wystarczająco rozważny, by zachować swoje wątpliwości dla siebie. Jakąż zresztą mógł mieć pewność - nie znając dostatecznie dobrze żadnego ze swych przybranych braci - że osąd jego jest właściwy? No, może nie wahałby się w przypadku Jana - tak, zapewne. Lecz czy to w obrębie klasztornych murów, czy też poza nimi, takich pogodnych, szczerych braci Janów było z pewnością niewielu.

Następnego ranka brat Jeremiasz pojawił się wcześnie w lektorium. Na jego obliczu malował się szczery zachwyt Był wręcz rozpalony, jakby chciał natychmiast podzielić się jakąś wiadomością o niezwykłym dlań znaczeniu. Usłyszawszy od opata Heriberta łagodną wymówkę, iż bez pozwolenia opuścił swego podopiecznego, Jeremiasz ze skruchą złożył dłonie i pokornie spuścił głowę, nie stracił jednak poprzedniego uniesienia i pewności siebie.

—Ojcze, przybywam tu z posłannictwem, które zdało mi się być pilniejsze niż moje obowiązki. Pozostawiłem Columbanusa pogrążonego we śnie, choć był niespokojny, gdyż z pozoru nawet sen jest  dlań udręką. Czuwa jednak przy rum dwóch młodych braci. Jeślim źle uczynił, z pokorą przyjmę naznaczoną przez ciebie karę.

- Czyż nasz drogi brat wciąż jeszcze nie odzyskał zdrowia? — zapytał z niepokojem opat - Ciągle jeszcze dręczy go głęboka niemoc, gdy zaś budzi się -majaczy. Lecz właśnie w tej sprawie przybywam, Ojcze! To rzecz pewna, że Columbanus wyzdrowieje! Tej nocy miałem cudowne widzenie. Oto nawiedziła mnie święta istota i okazała mi łaskę, teraz zaś przychodzę, aby powtórzyć wam jej polecenia. O, Ojcze, siedząc przy łożu cierpiącego Columbanusa, zasnąłem na chwilę i miałem tak cudownie słodki sen!

Teraz już wszyscy słuchali go z najwyższą uwagą, nawet Cad-fael rozbudził się już zupełnie.

- Cóż to, następny? - usłyszał tuż przy uchu bluźnierczy szept brata Jana. - Widać zaraza zatacza coraz szersze kręgi!

- Ojcze, zdało mi się nagle, że ściana pokoju rozsuwa się i rozjaśnia przedziwnie jasnym światłem, po chwili zaś w tym oślepiającym blasku dojrzałem niewiastę, młodą dziewicę niezwykłej piękności. Istota owa, wszedłszy do izby, stanęła przy łożu naszego brata i poczęła przemawiać do mnie. Rzekła, że imię jej brzmi Wi-nifreda. W Walii, w miejscu naznaczonym jej męczeńską śmiercią, znajduje się teraz święte źródło. Otóż szlachetna dziewica pouczyła mnie, iż trzeba, by Columbanus zażył kąpieli w tej cudownej wodzie, a z pewnością zostanie uzdrowiony i natychmiast odzyska zmysły. Następnie pobłogosławiła nasz dom i zniknęła wraz z otaczającym ją blaskiem, ja zaś zbudziłem się.

Ponad pomruk podekscytowanych szeptów wypełniających salę lektorium, wzniósł się mocny głos przeora Roberta - pełen szacunku, lecz triumfujący:

— Wielebny opacie, ojcze, błogosławiona pani chce nam być drogowskazem i pomocą! Tak długo szukaliśmy świętego patrona i oto los skierował ku nam ten znak łaski jako dowód, że słuszne były nasze starania!

- Winifreda! -rzekł cicho opat, pełen wątpliwości. -Wyznam, iż nie pomnę dokładnie historii tej właśnie świętej i męczennicy. W Walii było ich tak wiele! Z pewnością trzeba nam jednak wysłać brata Columbanusa do jej cudownego jffiSd^ niewdzięcznością byłoby zlekceważenie tak oczywistej wróżby. Lecz gdzie właściwie znajduje się to miejsce?

Przeor Robert spojrzał po otaczających go braciach w poszukiwaniu tych kilku, którzy pochodzili z Walii. Z jakimś szczególnym pośpiechem minął wzrokiem brata Cadfaela. Mnich ten nigdy nie należał do ulubieńców przeora, czego przyczyną mogła być równie dobrze osławiona światowa przeszłość Cadfaela, jak i pewna szczególna iskierka, zapalająca się niekiedy w jego oczach. Zadowolona twarz przeora zwróciła się zatem nie ku niemu, lecz ku innemu Walijczykowi, sędziwemu mnichowi o imieniu Rhys. Wprawdzie starość! poczyniła już duże spustoszenie w umyśle Rhysa, znacznie nadwerężyła też jego pamięć, lecz przynajmniej tutaj Robert mógł nie obawiać się żadnych doktrynalnych niespodzianek.

- Bracie, czy mógłbyś narn opowiedzieć historię tej świętej, a także, jak odnaleźć jej źródło?

Starzec powoli uświadomił sobie, że stał się nagle ośrodkiem zainteresowania całej wspólnoty. Był pomarszczony jak jabłko, zgarbiony niczym ogromny ptak, bezzębny i przywykł, że w klasztorze nikt prawie nie pamiętał o jego obecności. W nowej dlań sytuacji czuł się niepewnie, lecz że wszystkie oczy były na niego zwrócone, przemógł się i zaczął mówić:

- Święta Winifreda, rzekłeś, ojcze? Każdy zna świętą Winifre-dę. Miejsce, którego szukacie, nazywa się tak właśnie: Święte Źródło, od cudownej strugi, która się tam znajduje. To niezbyt daleko od Chester. Lecz ona sama tam nie spoczywa. Nie znajdziecie jej grobu w Świętym Źródle.

- Zatem opowiadaj nam o niej - prosił przeor, tak niecierpliwy, że aż służalczy wobec starca. — Mów nam wszystko, co ci o niej wiadomo!

- Święta Winifreda - rozpoczął Rhys, który uświadomił już sobie, że oto nieoczekiwanie nadeszła dlań godzina sławy i uradował się tyra niezmiernie - była jedynym dzieckiem rycerza zwanego Tevyth, zamieszkującego tamte strony w czasach, gdy panowali jeszcze pogańscy książęta. Lecz ten właśnie rycerz i wszyscy jego domownicy zostali nawróceni przez świętego Beunona; dano mu wiec mieszkanie w siedzibie Tevytha i zbudowano kościół, który nazwano jego imieniem. Młoda Winifreda była bardziej jeszcze świętobliwa niż jej rodzice i postanowiła wieść cnotliwy żywot dziewicy i poświęcić się służbie Panu. Każdego ranka zaczynała  dzień od wysłuchania mszy świętej. Lecz oto zdarzyło się pewnej niedzieli, iż spadła na nią choroba i dziewczę musiało pozostać w domu, podczas gdy inni domownicy udali się do kościoła. W tym właśnie czasie u wrót rycerskiej siedziby stanął Cradoc, syn króla i książę władający tamtymi stronami. Młodzian ów od dawna już darzył miłością córkę Tevytha. Trzeba bowiem zaznaczyć, iż była to istota bardzo piękna. Jej uroda była wprost niezwykła! -Przy słowach tych głos brata Rhysa zabrzmiał niemal pożądliwie; starzec zamilkł na chwilę i głośno oblizał wargi. Przeor Robert, acz wyraźnie poruszony nieprzystojnym zachowaniem mnicha, nie chciał jednak przerywać opowieści, toteż powstrzymał się od wymówek.

- Chcąc wytłumaczyć swą wizytę, Cradoc rzekł dziewczynie, iż wraca właśnie z długiego polowania - kontynuował Rhys tonem, w którym czaiła się groźba - i błagał o kielich wody dla zwilżeniu wyschniętego gardła. Przejęta współczuciem, Winifreda pozwoliła mu wejść i dała pić. Wkrótce - tu głos starca osiągnął piskliwe tony, zaś ciało w obszernym habicie gięło się i prężyło z stłą, jakiej nikt z obecnych nie spodziewałby się po sędziwym mnichu ^książę przestał udawać spragnionego myśliwego i począł przymiląiE się do pięknej panny, schwycił ją nawet w ramiona, lecz ona szamotała się i walczyła. Tak właśnie! -Tu stary mnich urwał ponownie i przez moment zdawało się, iż długa wypowiedź była dlań próbą ponad siły. Przeor spojrzał na niego z niepokojem, lecz Rhys po chwili podjął opowieść:

- Świętobliwa dziewica zwróciła się do księcia łagodnymi słowy i odwróciwszy na moment jego uwagę, uciekła do sąsiedniej komnaty. Tam wspięła się na parapet okna i skoczyła w dół, chcąc schronić się w kościele. Lecz Cradoc, spostrzegłszy, że dziewczyna zwiodła go, zbiegł czym prędzej na dziedziniec, dosiadł swego wierzchowca i ruszył w pogoń. Dopędził pannę, gdy ta był już niemal przy bramie kościoła, że zaś obawiał się, by Winifreda nie zdradziła jego haniebnych poczynań, dobył miecza i zamachnąwszy się z całej siły, jednym uderzeniem odrąbał jej głowę.

W ciszy, jaka po tych słowach nastała, dało się słyszeć w całym lektorium zduszone okrzyki przerażenia, litości i oburzenia. Sędziwy Rhys stał z rękoma wzniesionymi jak do modlitwy i wodził wzrokiem po otaczających go twarzach.

— A zatem, tym oto nieszczęsnym sposobem, Winifreda zakoń-

i    V         j czyła cnotliwy żywot i osiągnęła wieczne błogosławieństwo! -wykrzyknął entuzjastycznie brat Jeremiasz.

- Nie całkiem tak rzecz się miała - odparł Rhys uszczypliwym tonem, jako że nigdy nie darzył sympatią brata Jeremiasza. - Święty Beuno i ci, którzy wraz z nim zebrali się w kościele, wyszli ze świątyni i ujrzeli, co się wydarzyło. Mordercę od razu spotkała zasłużona kara: święty rzucił nań straszliwą klątwę i ledwie przebrzmiały jego słowa, książę stoczywszy się z konia upadł na ziemię. Ciało jego poczęło topić się niczym wosk w ogniu i nie minęło wiele czasu, a zniknęło całkiem z oczu patrzących, spływając gdzieś pomiędzy wysokie trawy. Dokonawszy tego dzieła, święty Beuno zajął się martwą dziewicą. Ujął w dłonie jej głowę i osadził na powrót na szyi, tak że ciało zrosło się bez śladu, ona zaś wyrwana z objęć śmierci, stanęła żywa pośród zgromadzonych. Owo źródło, którego woda posiada cudowną moc, tryska z ziemi w tymże miejscu, gdzie Winifreda powstała z martwych.

Mnisi milczeli jak zaczarowani, gdy Rhys przestał mówić. Starca zaś jakby przestała zajmować opowiadana przezeń historia. Ciszę przerwał przeor Robert:

- A później? - zapytał. - Cóż uczyniła święta, odzyskawszy życie?

- Udała się z pielgrzymką do Rzymu - odrzekł obojętnie Rhys - i przyłączyła się do wielkiego synodu świętych z całego świata. Wówczas ustanowiono ją przeoryszą zgromadzenia sióstr-dziewic ;-w Gwytherin, nieopodal Llanwrst. Mieszkała wśród nich przez wiele, wiele lat i do końca życia czyniła wiele cudów. Choć może nie powinno się mówić: „do końca życia"? Wszak raz już zakończyła życie. Kiedy umarła po raz drugi, stało się to właśnie tam, w Gwytherin - zakończył Rhys z niedbałym wzruszeniem ramion. Ta część życia świętej nie czyniła na nim żadnego wrażenia. Skoro dziewczyna, mająca widoki na doskonałą przyszłość u boku księcia Cradoca, pozwoliła takiej okazji wymknąć się, oczywistym było, iż natura nakazywała jej wybrać inny los - choćby życie przeoryszy wspólnoty dziewic - i cóż więcej można było o niej mówić?

Lecz przeor uparcie wypytywał dalej:

- Czy pochowano ją w Gwytherin? I czy także po śmierci czyniła cuda jak za życia?

- Tak mi powiadano - odparł stary mnich. - Lecz upłynęło już dużo czasu, odkąd po raz ostatni ktoś wspomniał przy mnie o świę- tej Winifredzie. A więcej jeszcze lat, od kiedy ja sam bywałem w tamtych stronach.

Pomiędzy wspierającymi sklepienie lektorium kolumnami promienie słońca wpadały do sali, tworząc na podłodze świetlisty krąg. Stojący w jego centrum wyprostowany, imponujący wzrostem przeor Robert zwrócił rozpromienioną twarz o przywykłych do rozkazywania oczach w stronę opata Heriberta.

- Czy nie sądzisz i ty, ojcze, iż pokorne poszukiwania nasze patrona wielkiej świętości i mocy są w cudowny sposób prowadzone ku Gwytherin. Owa szlachetna, święta pani sama we własnej osobie, poprzez brata Jeremiasza, nawiedziła nasz dom i wyciągnęła ku nam dłoń, byśmy przyprowadzili do niej naszego złożonego niemocą brata i obiecała uzdrowić go. Czy zatem nie możemy żywić nadziei, że wskaże nam także następny krok? Jeśli w istocie wysłucha modlitw, które wszyscy zanosimy do niej, i przywróci bratu Columbanusowi zdrowe ciało i umysł, czyż nie powinniśmy nabrać odwagi i pokornie oczekiwać, by zechciała przybyć do naszego domu i zamieszkać pośród nas? Czyż nie moglibyśmy zwrócić się do Kościoła Świętego z błaganiem, by zezwolił nam zabrać błogosławione relikwie Winifredy i umieścić je z należną czcią tutaj, w Shrewsbury? Przydałoby to wielkiej chwały świetności całemu opactwu!

-1 przeorowi Robertowi! - wyszeptał brat Jan do ucha Cadfaela.

- Istotnie - wydaje się, że święta okazuje nam swą szczególną łaskę - przyznał opat Heribert - A zatem, ojcze, mam twoje pozwolenie na wysłanie brata Co-lumbanusa i kilku niezbędnych do opieki nad nim mnichów do Świętego Źródła? Jeszcze dziś?

- Uczyń tak - odparł opat - Nasze modlitwy będą warn towarzyszyć. Oby brat Columbanus powrócił od świętej Winifredy jako jej własny wysłannik - silny, zdrowy i pełen wdzięczności.

Obłąkany młodzieniec, którego umysł wciąż jeszcze błądził po bezdrożach nieświadomości, dotąd poruszał ustami w bełkotli-wyrOj^niezrozumiałym majaczeniu. Z niebywałym pośpiechem za-raiyśtPpftłucfiiiowym posiłku wyruszono wraz z nim do Świętego Źródła. ChcąeJąpewnić mu nieco wygody i uchronić przed upad-s -tiem,: posadzono>go. na mule w wysokim, zamkniętym niczym koO   "'•:,;/  ?j                                        łyska siodle. Tym sposobem można było nie obawiać się o jego bezpieczeństwo, gdyby ciało jego znów aległo gwałtownym paro-ksyzmom choroby. Z dwóch stron nad chorym czuwali wyznaczeni mu do pomocy opiekunowie: brat Jeremiasz i jeden z braci świeckich, człek miody i krzepkiej budowy. Columbanus rozglądał się wokół, lecz jego szeroko otwarte, wzruszające niczym u dziecka oczy zdawały się nie poznawać" nikogo. Ufnie i pokornie poddawał się jednak wszystkim zabiegom, które czyniono wokół jego osoby.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin