Smok i Jerzy 8 - Smok w Liones.rtf

(1170 KB) Pobierz

GORDON R. DICKSON

SMOK

W LIONES

Przełożył Zbigniew A. Królicki

GTW

DOM WYDAWNICZY REBIS


POZNAŃ 2000

Tytuł oryginału

The Dragon in Lyonesse

 

Copyright © 1999 by Gordon R. Dickson

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition

by REBIS Publishing House Ltd.

Poznań 2000

 

Redaktor

Anna Poniedziałek

 

Opracowanie graficzne okładki

Jacek Piętrzyński

 

Ilustracja na okładce

Keith Parkinson

Wydanie I

ISBN 83-7120-957-6

 

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74

e-mail: rebis@pol.pl

www.rebis.com.pl

 

Książkę tę dedykuję Joemu i Gay Haldemanom


Rozdział 1

 

„Moi cni prziaciele" - pisał sir John Chandos do pana i pani zamku Malencontri drobnym, pajęczym pismem, lecz przynajmniej w zrozumiałej angielszczyźnie i bez zawijasów, jakimi zazwyczaj skrybowie ozdabiali takie listy, zmieniając je w istne łamigłówki, które lord Malencontri, baron sir James Eckert, z trudem rozwiązywał. „Kreślę te słowa w sekrecie i własnoręcznie, znać wam daiąc, iakoż królewski nakaz pojmania za zdradę was oraz bliskich wam osób w końcu cichaczem zniesion zostaie. Takoż znaiąc to, wjęcei niepokoić się nie musicie. Niechai Bóg mądrością was darzi. Jon Chandos, rycerz".

- Na końcu trochę się pogubiłem - rzekł sir James. Oddał list lady Angeli Eckert i ponownie przeczytał go, zerkając jej przez ramię. - Mimo to sens jest jasny. Chociaż earl Cumberland zdołał w jakiś sposób uzyskać podpis króla, teraz nakaz został wymazany z rejestrów - albo coś w tym stylu. Jak myślisz? No, powiedz coś, Angie!

Angie, czyli lady Angela, podeszła trochę bliżej okna w słonecznym pokoju na szczycie zamkowej wieży, tak by światło pogodnego jesiennego poranka padło na rozwinięty rulonik grubego, szarawego papieru.

- Bardzo dobrze napisane jak na kogoś z czternastego wieku, piszącego osobiście - orzekła. - Jimie, czy poznajesz charakter pisma Chandosa?

- Hm, nie - odparł Jim. - Jednak jeszcze nigdy nie otrzymałem od niego wiadomości, której nie napisałby skryba. Jeśli chwilę zastanowić się nad tym, czym on się zajmuje, będąc kimś w rodzaju nieoficjalnego szefa królewskiej służby wywiadowczej, to staje się oczywiste, że musi mieć wprawę we własnoręcznym pisaniu listów. Ponadto któż poza nim napisałby w czternastym wieku list, aby uśmierzyć nasze obawy, a nawet kto by pomyślał, że możemy się niepokoić? Nie sądzę, żeby przyszło to do głowy Brianowi, chociaż dobry z niego przyjaciel. Lepiej spalmy ten list, dla dobra Chandosa.

- Jeszcze nie - powiedziała Angie, ostrożnie zwijając pergamin i chowając go do jednej z cienkich drewnianych szkatułek przymocowanych do stolika, przy którym prowadziła rachunki. Zamkowy cieśla nie był w stanie zrobić niczego, co bardziej przypominałoby biurko. - Przechowam go w bezpiecznym miejscu, a jeśli mowa o sir Brianie Neville'u-Smythe, ostatnio ma dość własnych zmartwień z powodu ojca Geronde.

Jim musiał przyznać jej rację. Brian - czyli pan małego i zrujnowanego zamku Smythe - rycerz i mistrz turniejów, był zaręczony z lady Geronde Isabel de Chaney z dobrze utrzymanego Malvern, od czasów kiedy oboje byli jeszcze dziećmi. Pomimo to nie mogli wziąć ślubu bez oficjalnego przyzwolenia jej ojca. Z tego powodu Jim i Brian na początku roku wyruszyli do wschodnich krain, dokąd przed laty udał się w poszukiwaniu przygód ojciec Geronde, zdołali go odnaleźć i sprowadzić do domu.

Ich powrót powinien być początkiem szczęśliwych chwil, ale tak się nie stało. Okazało się, że Geronde w żadnej sprawie nie zgadza się z ojcem, a on z nią - tak samo jak wówczas, kiedy miała jedenaście lat.

- No cóż - rzekł Jim - miło usłyszeć z rana dobre wieści. To ważne. Sądzę, że ten dzień będzie przyjemny. Dlaczego nie zapomnimy o całym świecie i nie pójdziemy na przechadzkę po lesie? W końcu to nasz las.

- Zawsze to proponujesz i nigdy tego nie robimy - zauważyła Angie. - Ponadto nie jest to świat, na którym należy kusić los, przepowiadając przyszłość.

- To do ciebie niepodobne, żeby przeceniać rolę tutejszej magii - rzekł Jim.

- Przemawia przeze mnie zdrowy rozsądek, to wszystko.

- Zdrowy lub nie. Staniemy się równie przesądni jak wszyscy tutaj, a oboje wiemy, że to zwyczajna ignorancja. Wszystko, nawet magia, ma logiczne i racjonalne przyczyny. Ponadto ja tylko powiedziałem...

Usłyszeli ciche skrobanie do drzwi przestronnej komnaty, jaką był ich słoneczny pokój. Początkowo zajmował cały szczyt zwieńczonej blankami wieży zamku Malencontri, ale później przedzielili go przepierzeniem, tworząc oddzielne pomieszczenie dla dziecka, Roberta Falona, nad którym obecnie sprawowali opiekę.

Spojrzeli po sobie.

- Wejść! - zawołał Jim.

Wszedł John Steward, wyprostowany, trochę osowiały i jak zwykle nieco pompatyczny, ale z dziwnie niepewną miną.

- Milordzie, milady - rzekł sztywno - mistrz łucznictwa Dafydd ap Hywel czeka w wielkiej sali i pragnie z tobą porozmawiać, milordzie.

- Sali? Jakiej sali? - powtórzył Jim, chociaż była tylko jedna, jeśli nie liczyć dużego pomieszczenia ukrytego na parterze wśród kwater służby i zbrojnych, którzy tam jadali posiłki, spędzali wolny czas i wiedli życie towarzyskie. - Od jak dawna tam jest? Kiedy przybył?

Na szerokim, bladym, ale starannie ogolonym obliczu Johna Stewarda natychmiast pojawił się lęk i zmieszanie.

- Nikt nie wie, milordzie. Siedział przy stole, strugając łuk, kiedy podkuchenna Mary przyszła rozpalić ogień na kominku.

- Dlaczego nikt go o to nie zapytał?

- Nikomu nie przyszło to do głowy, milordzie. Oczywiście, było to kłamstwo. Albo spytali Dafydda, ale nie chcieli ujawniać odpowiedzi, albo z jakiegoś powodu bali się go indagować. Nie było sensu przyciskać Johna. Zapewne znów jakieś przesądy, pomyślał Jim.

- Od jak dawna tu jest? Dowiedzieli się?

- Nie, milordzie.

- A jak dostał się do zamku?

John zrobił tylko bezradną minę.

Nie było sposobu na bezradnego majordomusa. W przypadku mniej ważnego sługi można było zwrócić się do jego przełożonego i powiedzieć: „Może ty zdołasz znaleźć jakąś sensowną odpowiedź", po czym odejść. Jim nigdy tego nie robił, jedynie w nadzwyczajnych sytuacjach, gdyż następujące po tym przesłuchanie mniej ważnego sługi bywało przykre dla delikwenta.

- Magia - orzekła Angie. - Mogę się założyć.

- Na pewno nie! - zaprzeczył Jim. - Dafydd nie jest magiem, a poza tym po co miałby używać magii, aby się tu dostać, skoro wystarczyłoby mu zakrzyknąć na strażnika przy głównej bramie? Wszyscy go tu znają.

- W tym świecie magia zapewne ma z tym coś wspólnego - stwierdziła ponuro Angie. - Gdybyś się nią nie zajmował...

- Zrobiłem to tylko dlatego, żeby uwolnić cię z wieży Loathly, pamiętasz?

- Racja - przyznała Angie. - Przepraszam, Jim. Wybacz mi. Przed śniadaniem często mam zły humor. Zejdźmy na dół i zjedzmy coś. Sami dowiemy się wszystkiego od Dafydda.

Wzięła go pod rękę i razem ruszyli do drzwi. John Steward otworzył je im i usunął się na bok.

- Zdaje się, że miał wziąć udział w turnieju łuczniczym gdzieś na północy - powiedział Jim, gdy wchodzili do sali, a John dostojnie stąpał pięć kroków za nimi.

Honorowy stół, ustawiony na podium końcu sali, nakryto obrusem i zastawiono półmiskami. Dafydd już nie zajmował się łukiem, tylko jadł, ale na widok wchodzących Jima i Angie uprzejmie przerwał i podniósł się, jak przystało zwykłemu łucznikowi.

- Dafyddzie! - zawołał Jim. - Jak ci poszło na tym turnieju na północy?

Angie ucałowała gościa, korzystając z ówcześnie przyjętego zwyczaju, nie zważając na to, że formalnie ona była damą, a on tylko łucznikiem - choć niezwykle biegłym. Zgodnie z tym zwyczajem, szlachetnie urodzeni panowie mogli całować szynkarki i służące - co też często robili - lecz damy wcale nie musiały się do tego zniżać.

Jim natomiast powstrzymał się od całowania. Dafydd był jego przyjacielem, niemal równie bliskim w tym czternastowiecznym świecie jak Brian, który od czasu bitwy pod wieżą Loathly był mu jak brat. Dafydd, oczywiście, też tam wtedy był. Co więcej, jako gościa należało go serdeczne obcałować. Jednak Brian nie uważał, by Dafydd - czy jakiś inny łucznik - oczekiwał takiej kurtuazji, a ponadto Jim nie mógł się przyzwyczaić do tej formy powitania. Odchrząknął i usiadł za stołem.

Angie i Dafydd również siedli.

- Było tam wielu dobrych łuczników, James - rzekł Dafydd. - Widziałem kilku godnych podziwu.

Co oznaczało, oczywiście, że Dafydd wygrał wszystko, co było do wygrania. Nigdy nie krytykował kolegów po fachu, a w tych rzadkich przypadkach, kiedy któryś z nich go pokonał (nigdy więcej niż raz), męczyło go to, dopóki o tym nie opowiedział. Mimo rozwlekłego, niemal ospałego sposobu mówienia, nie mógł znieść myśli, że ktoś mógłby uznać, że boi się przyznać do porażki.

- Moi słudzy - zaczął Jim, chcąc zmienić temat, ale przerwał mu jeden z nich, nalewając wino do jego kubka i na chwilę zasłaniając Dafydda - zdziwili się, zastając cię tutaj, w sali.

- Istotnie, tak było - przytaknął Dafydd - lecz przybyłem tu po cichu nie bez powodu. Zamierzałem sprawdzić, jak dobrze jesteście strzeżeni.

- Przecież główna brama w murze była zamknięta i zaryglowana.

- Owszem - rzekł Dafydd. - Do świtu. Jednak o wschodzie słońca otworzyli ją zaspani wartownicy, którzy najpierw uchylili jedno, a potem drugie skrzydło. W ten sposób człowiek nawykły do lasów i gór, taki jak ja, bez trudu mógł się niepostrzeżenie wślizgnąć do zamku. A potem pozostało mi tylko minąć kolejnych sennych wartowników i przejść kilka kroków do tej sali i stołu. To nie było trudne. Nie należę do tych, którzy mówią innym, jak powinni żyć, ale chyba przydałoby się upewnić, że pod twoją nieobecność zbrojni będą lepiej pełnić służbę.

- Teraz, kiedy to powiedziałeś, na pewno się tym zajmę - odrzekł Jim. - Tylko dlaczego nagle zainteresowało cię to, jak jest strzeżona nasza brama?

- A więc nie słyszeliście? - zapytał Dafydd. - W całej Anglii powiadają, że Cumberland zbiera najemną armię, przyjmując pod swoje skrzydła wszystkich zbójów, banitów i łobuzów, którzy ciągną do niego wiedzieni żądzą zysku. Podobno ma już dwie lub trzy setki. Nie zdziwiłbym się, gdyby mając takie siły, spróbował wyrównać stare porachunki. A on nie należy do twoich przyjaciół.

- Można tak powiedzieć - zgodził się Jim. - Nienawidzi nas jak... chciałem powiedzieć, że masz rację. Nie znosi mnie i Angie, a jego popleczniczka, Agatha Falon, jeszcze bardziej... Nienawidzi nas wszystkich, włącznie z tobą, Brianem i wszystkimi waszymi krewnymi. Jeśli jednak myślisz, że z tak licznym wojskiem pociągnie na Malencontri,..

- Widzisz, wcale nie musi ich być tylu. Jeden człowiek, który wślizgnie się do zamku, tak jak zrobiłem to ja, może zakłuć wartownika i wpuścić tuzin innych, którzy wejdą po sznurze lub przez boczną furtkę. Ten tuzin mógłby opanować bramę, otworzyć ją i wprowadzić do uśpionego zamku nie więcej niż trzydziestu ludzi, którzy zabiliby większość obrońców, zanim ci zdążyliby się obudzić. Potem wszyscy zniknęliby jak dym i nikt by nie wiedział, kto jest odpowiedzialny za zamordowanie lub porwanie ciebie i lady Angeli.

- Ha! - mimowolnie zawołał Jim i zobaczył, że zarówno Dafydd, jak i Angie szeroko otworzyli oczy ze zdziwienia, słysząc w jego ustach ten średniowieczny, powszechnie używany okrzyk. Spojrzał na Angie.

- Tak przypuszczałem, że to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, kiedy ktoś taki jak Chandos zadaje sobie trud pisania do nas prywatnego listu z wieścią, że unieważniono nakaz naszego aresztowania.

Angie w zadumie pokiwała głową.

- Masz rację - rzekła. - On musiał wiedzieć, że usłyszymy wieści, które przekazał nam Dafydd, i powiążemy je z tym, co nam napisał.

Łucznik obserwował ich z miną wyrażającą umiarkowane zainteresowanie tym, co mówili, ale oboje wiedzieli, że ta maska skrywa głębokie zaciekawienie.

- Widzisz, Dafyddzie - wyjaśnił Jim - dziś rano dostaliśmy list...

- Pozwól, że ja to powiem - przerwała mu Angie. - Będzie szybciej.

Było.

- Widzisz, Dafyddzie - rzekł Jim, kiedy Angie, zgodnie z obietnicą, poinformowała gościa o wszystkim, używając dwa razy mniej słów, niż potrzebowałby jej małżonek - jaki sprytny jest Chandos? W tym liście nic nie ma, ani słowa, które mogłoby go narazić na przykrości, ale on dobrze wiedział, że wieści, które właśnie przyniosłeś, dotrą do nas prędzej czy później, a wtedy stanie się jasne, co chciał nam powiedzieć.

- Wybacz mi moją niewiedzę, James - mruknął Dafydd - ale o czym ty mówisz?

- No cóż, jest oczywiste, że jedynym człowiekiem mogącym bezkarnie zebrać tak liczny oddział zbrojnych będzie przyrodni brat króla, lord Cumberland. Ponadto król nie tylko o tym wie, ale przyzwala na to - a może mieć po temu tylko jeden powód. Jeżeli naprawdę planuje inwazję na Francję, działania Cumberlanda są pierwszym, cichym krokiem w kierunku zebrania potrzebnej armii.

- Przecież wasz król Edward jest w zbyt podeszłym wieku, żeby walczyć w polu - przypomniał Dafydd.

- Właśnie! Dlatego Cumberland ma go zastąpić. Jednak w tym liście od Chandosa jest coś więcej niż wiadomość o inwazji. On nas ostrzega - mnie, ciebie i Briana - przed pochopnym podjęciem walki z siłami, którymi dowodzi Cumberland.

- Ja niczego takiego nie zamierzam - rzekł Dafydd. - Mam wcześniejsze zobowiązania. Wynikające z obowiązków wobec tych, których kocham, i niebezpieczeństwa, jakie grozi ich ziemi - zatopionej krainie moich przodków. Właśnie to mnie tu sprowadza, gdyż rzecz dotyczy magii.

- Magii? - powtórzył Jim. Nagle podejrzliwie zerknął na Angie. Żona pytająco uniosła brwi.

- Magii? - zadziwiła się.

- Powiedziałabym, że to magia im zagraża - odparł łucznik - a jak wiecie, ja nie mam o niej pojęcia.

Spojrzeli na niego.

- Magia? -jeszcze raz powtórzył Jim, starając się wymawiać to słowo tak, jak wszyscy tutaj. - Czyja?

- Tych. którzy władali wieżą Loathly i stworami, które tam napotkaliśmy.

- Ciemne Moce?

- Czy można bezpiecznie wymawiać tę nazwę? Bardzo dobrze, mówię o Ciemnych Mocach. Sądzę, że polecisz mi poradzić się w tej sprawie Carolinusa, ale jak wszyscy wiemy, jeszcze nie doszedł do siebie po niewoli u poprzedniego króla sękatych. Pomyślałem, że najpierw porozmawiam z tobą, milordzie.

- Daj spokój z tym „milordem", Dafyddzie - rzekł Jim. - Nikogo tu nie ma, a my jesteśmy przyjaciółmi i wiemy, że gdybyś przeniósł się do krainy twoich przodków, na dno oceanu, byłbyś tam królem.

- Ty też o tym wiesz - dodała Angie.

Łucznik uśmiechnął się do nich ze smutkiem.

- Nie zapomniałem o tym - odparł. - Jednak choć postanowiłem zostać zwykłym łucznikiem, musicie pamiętać, że odebrałem staranne wychowanie.

- No dobrze - powiedział Jim. - Tylko skąd to wzburzenie kolejną ingerencją Ciemnych Mocy w ludzkie sprawy? Carolinus twierdzi, że one robią to przez cały czas, usiłując wpłynąć na przypadek albo historię, żeby wywołać powszechny chaos lub stagnację.

- Cokolwiek to oznacza - odparł Dafydd - Moce nigdy nie robiły niczego takiego od czasu potyczki przy wieży Loathly i najstarsi ludzie nie pamiętają, by kiedykolwiek podjęły równie groźne działania. Jak już powiedziałem, może powinien się tym zająć Carolinus.

- Nie znajdziesz go - powiedział Jim. - KinetetE trzyma go u siebie i pewnie tak jest najlepiej. Carolinus potrzebuje opieki maga równie potężnego jak on sam, aby dojść do siebie po tym, co przeszedł - i co przecierpiał.

- Może zatem minąć wiele czasu, zanim w pełni wróci do sił - rzekł Dafydd - a KinetetE ma nie tylko moc, ale i magiczną mądrość.

- Słuszna uwaga - przytaknęła Angie.

- Mimo to potrzebuję pomocy.

- Wiem - rzekł Jim. - Nie mogę zabrać cię do niej, nie zapytawszy ją najpierw o zgodę. Jednak mogę spróbować porozmawiać z nią o tym. Może będzie ci trochę trudno skontaktować się z nią... Co miałeś na myśli, mówiąc, że Ciemne Moce „nigdy nie robiły niczego takiego" i „najstarsi ludzie nie pamiętają"?

Słysząc te słowa, Jim natychmiast się jeżył. Nazbyt często słyszał je z ust dzierżawców i zamkowej służby, kiedy jakieś jego polecenie budziło ich sprzeciw. Każde z tych stwierdzeń było powszechnie uważane za ostateczny i miażdżący argument dowodzący absurdalności jego żądań. Coś, czego nigdy nie robiono, nie mogło być zrobione, i nie było sensu o tym rozmawiać.

- Namyśliłem się - dodał pospiesznie, gdyż te słowa zabrzmiały nieco zbyt szorstko nawet w jego własnych uszach. - Dajmy temu spokój. Zastanawiałem się tylko, dlaczego to nas dotyczy.

- To nie dotyczy was - odparł Dafydd, kładąc lekki nacisk na ostatnie słowo - a jedynie mnie i mojego ludu, Jamesie. Przybywam tu prosić o twoją łaskawą radę i pomoc.

- Wcale nie musisz prosić! Zrobię wszystko... - Angie dawała mu rozpaczliwe znaki, ule Jim zignorował je. - Słuchaj, może po prostu wszystko nam opowiesz, zanim znów zacznę snuć błędne domysły?

- Z miłą chęcią - odparł Dafydd. - No cóż, dwa tygodnie temu nadeszły wieści z zatopionej krainy. Zawiadomiono mnie, iż mój król, którego kiedyś poznałeś, pilnie chce się ze mną spotkać. Tak więc zszedłem pod fale i porozmawialiśmy na osobności. Musisz wiedzieć, że ci spośród nas, którzy pochodzą z Dawnej Krwi, wyczuwają rzeczy, jakich nie zauważają inni. I nie tylko on wyczuł jakąś dziwną obecność - jeszcze nie w samej zatopionej krainie, ale rzucające na nią cień niczym burzowa chmura, zanim przesłoni słońce.

- Czy ty też to czułeś, kiedy zszedłeś na dół? - zapytała Angie. Dafydd posłał jej zaskoczone spojrzenie.

- Tak - odparł - w tej samej chwili, gdy stanąłem na tej pradawnej ziemi. Od tego czasu ten cień mnie nie opuścił. Towarzyszy mi nawet tutaj, w twoim domu.

Zamilkł, spoglądając na nich.

Jim i Angie bezmyślnie patrzyli na siebie. Jeszcze przed chwilą Jim mógłby przysiąc, że nie wyczuwa wokół żadnej zmiany. Teraz jednak było inaczej, I on, i Angie wiedzieli, że coś się stało.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin