Patterson James - Alex Cross.W sieci pająka(1).rtf

(1752 KB) Pobierz

JAMES

PATTERSON

W SIECI    PAJĄKA

Z angielskiego przełożył

      RAFAŁ LISOWSKI

                                        WARSZAWA 2007

Tytuł oryginału: ALONG CAME A SPIDER

Copyright © James Patterson 1993 Ali rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007

Copyright © for the Polish translation by Rafał Lisowski 2007

Redakcja: Dorota Stańczak

Ilustracja na okładce: Getty Images/Flash Press Media

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7359-438-8

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

Wydanie I

Skład: Laguna

Druk: OpolGraf S.A., Opole

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podziękowania

Pragnę podziękować Peterowi Kimowi za pomoc w odkrywa­niu tajemnic prywatnego życia ludzi i wielu tabu, wciąż istnie­jących w Ameryce. Dzięki Anne Pough-Campbell, Michaelowi Ouweleenowi, Holly Tippet i Irene Markocki lepiej zrozumiałem Alexa i wyobraziłem sobie jego życie w południowo-wschodniej części Waszyngtonu. Liz Delie i Barbara Groszewski dbały o moją pisarską rzetelność. Dzięki Marii Pugatch (mojej Lowenstein) oraz Markowi i MaryEllen Pattersonom przy­pomniałem sobie lata pracy na oddziale psychiatrycznym w McLean Hospital. Carole i Brigid Dwyer oraz Midgie Ford bardzo mi pomogły przy pracy nad postacią Maggie Rose. Richard i Artie Pine biegali z tą książką wszędzie, jak demony, którymi potrafią być. I wreszcie, dziękuję Fredrice Friedman, z którą od początku do końca dzieliłem swe trudy.

 

      Prolog

Zabawmy się w udawanie

               (1932)

Niedaleko Princeton w stanie New Jersey,

marzec 1932

Okna domu na farmie Charlesa Lindbergha świeciły jasnym, pomarańczowawym światłem. Budynek przypominał płonący zamek, zwłaszcza na tle ponurych jodłowych lasów tej części New Jersey. Spośród obłoków mgły wyłoniła się sylwetka chłopca. Był już coraz bliżej. Coraz bliżej swej pierwszej chwili sławy, swojego pierwszego zabójstwa.

Noc była czarna; na rozmiękłej, błotnistej ziemi pełno było kałuż. Chłopiec to przewidział. Wszystko dokładnie zaplanował. Nic nie było w stanie go zaskoczyć, nawet pogoda.

Na nogach miał robociarskie buty, rozmiar 9. Czubki i pięty butów wypchał szmatami i strzępkami „Philadelphia Inquirera”.

Chciał zostawić ślady. Dużo śladów — śladów mężczyzny, a nie dwunastoletniego chłopca. Miały one prowadzić od szosy zwanej Stoutsburg Wertsville Road aż do domu na farmie i z powrotem.

Kiedy dotarł do rzędu sosen, niecałe trzydzieści metrów od ogromnego gmaszyska, zaczął drżeć. Rezydencja była równie wielka, jak ją sobie wyobrażał; tylko na pierwszym piętrze mieściły się cztery łazienki i siedem sypialni. Tak właśnie mieszkali sobie na wsi Lucky Lindy i Anne Morrow.

Luz-blues, pomyślał.

Był coraz bliżej okna jadalni. Fascynował go ten stan znany jako „sława”. Wiele o tym myślał. Prawie bez przerwy. Jaka właściwie jest ta „sława”? Jak pachnie? Jak smakuje? Jak ta „sława” wygląda z bliska?

„Najbardziej fascynujący i lubiany człowiek świata” siedział właśnie tutaj, przy stole. Charles Lindbergh rzeczywiście był wysoki, elegancki, miał niesamowicie złociste włosy i jasną cerę. „Lucky Lindy” rzeczywiście zdawał się wyróżniać spośród reszty ludzkości.

Podobnie jak jego żona, Anne Morrow Lindbergh. Miała krótkie, ciemne, kręcone włosy, przy których jej karnacja sprawiała wrażenie kredowobiałej. Światła stojących na stole świec zdawały się tańczyć wokół postaci kobiety.

Oboje siedzieli bardzo wyprostowani. Tak, rzeczywiście budzili zachwyt. Byli niczym wyjątkowy dar od Boga dla całego świata. Trzymali głowy wysoko i jedli dystyngowanymi ruchami. Chłopiec usiłował dojrzeć, co mają na talerzach z najdoskonalszej porcelany. Chyba kotlety jagnięce.

              Będę od was sławniejszy, wy żałosne sztywniaki —
wyszeptał w końcu.

Obiecał to sobie. Każdy szczegół przemyślał co najmniej tysiąc razy. Działał bardzo metodycznie.

Poszedł po drabinę, którą robotnicy zostawili niedaleko garażu. Przycisnął ją mocno do boku, a potem zaniósł tuż za okno biblioteki. Po cichutku wspiął się do pokoju dziecinnego. Serce mu łomotało tak głośno, że aż je słyszał.

Lampa w holu oświetlała pokoik. Chłopiec dostrzegł łóżecz­ko, w którym spał mały królewicz. Charles junior, „najsłynniej­sze dziecko świata”.

Z jednej strony łóżeczka stał barwny parawan z rysunkami wiejskich zwierząt, który chronił przed przeciągami.

Chłopiec podziwiał własny spryt i swoją przebiegłość.

              Przyszedł Pan Lisek — szepnął, cichutko otwierając okno.
Zrobił kolejny krok i wreszcie znalazł się we wnętrzu.
Stanął nad łóżeczkiem i zaczął się wpatrywać w małego

królewicza. Malec miał złote loki jak ojciec, ale był tłusty. Charles junior miał zaledwie dwadzieścia miesięcy, a już się zdążył spaść. Chłopiec tracił panowanie nad sobą. Łzy spływały mu po policzkach. Jego ciało zaczęło drżeć z frustracji i gniewu — zmieszanych z największą radością życia.

— No, pociecho tatusia, czas na nas — mruknął pod nosem.

Wyjął z kieszeni malutką gumową piłeczkę, do której przy­mocowana była elastyczna gumka. Przełożył Charlesowi junio­rowi ten dziwny przedmiot przez głowę właśnie w chwili, gdy otwarły się błękitne oczka malca.

Dziecko zaczęło płakać, ale chłopiec wetknął piłeczkę prosto w zaślinioną buzię. Pochylił się i chwycił małego Lindbergha w ramiona, po czym prędko zszedł po drabinie. Wszystko zgodnie z planem.

Puścił się biegiem przez zabłocone pola z wijącym się berbeciem w objęciach — i wreszcie zniknął w ciemności.

Niecałe trzy kilometry od farmy zakopał rozpuszczonego bachora Lindberghów — zakopał go żywcem!

A to był dopiero początek tego wszystkiego, co miało nadejść. W końcu sam był jeszcze dzieckiem.

To on, a nie Bruno Richard Hauptmann, porwał dziecko Lindberghów. Zrobił to samodzielnie.

Luz-blues.

 

 

Część pierwsza

Maggie Rose

i Michael Krewetka

(1992)

 

Rozdział 1

Wczesnym rankiem 21 grudnia 1992 roku siedziałem na oszklonej werandzie naszego domu przy 5th Street w Waszyng­tonie, cały w skowronkach. Niewielkie, wąskie pomieszczenie zagracały pleśniejące zimowe palta, robocze buciory, zepsute zabawki. Wcale mi to nie przeszkadzało. Byłem w domu.

Grałem Gershwina na naszym nieco rozstrojonym fortepianie, który czasy swej świetności miał już dawno za sobą. Była piąta rano, a na werandzie zimno jak w psiarni. Dla Amerykanina w Paryżu mogłem się jednak nieco poświęcić.

W kuchni zabrzęczał telefon. Może wygrałem na loterii waszyngtońskiej, a może stanu Wirginia albo Maryland, i za­pomnieli mnie o tym wczoraj poinformować? We wszystkie trzy niestety gram regularnie.

              Odbierze babcia? — zawołałem.

              To do ciebie, sam możesz odebrać — odkrzyknęła moja zgryźliwa babka. — Nie ma sensu, żebym wstawała. A w moim słowniku „nie ma sensu” znaczy „nie ma mowy”.

Nie do końca to właśnie powiedziała, ale coś bardzo podob­nego. Jak zawsze.

Pokuśtykałem do kuchni, slalomując na wciąż jeszcze sztywnych o tej porze nogach między rozrzuconymi zabaw­kami. Miałem wtedy trzydzieści osiem lat. Jak to mówią — gdybym wcześniej wiedział, że będę tyle żył, to bym o siebie bardziej dbał.

Okazało się, że dzwonił mój partner w doli i niedoli, John Sampson. Wiedział, że nie będę już spał. Sampson zna mnie lepiej niż moje własne dzieci.

              Dzieńdoberek, brązowy cukiereczku. Już na nogach,
prawda? — powiedział.

Nie musiał się inaczej przedstawiać. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, odkąd w wieku dziewięciu lat zaczęliśmy pod­kradać ze sklepu wielobranżowego Park's Corner niedaleko osiedla. Wtedy nie wiedzieliśmy, że stary Park, właściciel sklepu, zastrzeliłby nas za paczkę podwędzonych chesterfiel-dów. Babcia potraktowałaby nas jeszcze gorzej, gdyby się dowiedziała o naszej karierze przestępczej.

— Nawet gdybym do tej pory nie był na nogach, to już jestem — odparłem. — Powiedz mi coś dobrego.

              Kolejne morderstwo. Chyba znowu nasz kolega — po­wiedział Sampson. — Czekają na nas. Pół miasta już się tam zebrało.

              Trochę za rano jak na karetki — mruknąłem. Czułem wiercenie w brzuchu. Nie tak miałem ochotę zacząć dzień. — Cholera. Ja pierdolę.

Mama Nana podniosła wzrok znad sadzonych jajek i parującej herbaty. Posłała mi jedno z tych karcących spojrzeń pani domu. Była już ubrana do szkoły, gdzie w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat wciąż pracuje społecznie. Sampson dalej dzielił się ze mną krwawymi detalami pierwszych morderstw tego dnia.

              Alex, nie wyrażaj się — powiedziała Mama Nana. — Jak długo masz zamiar mieszkać w tym domu, musisz uważać, co mówisz.

              Będę za dziesięć minut — oznajmiłem Sampsonowi, po czym odwróciłem się do babci i powiedziałem: — To jest mój dom.

Jęknęła, jak gdyby słyszała tę straszną wieść po raz pierwszy.

              Kolejne paskudne morderstwo w Langley Terrace. Wy­gląda, jakby morderca zabijał dla przyjemności. I boję się, że tak właśnie jest.

              Niedobrze — odparła.

Spojrzenie łagodnych brązowych oczu babci zatrzymało się na mojej twarzy. Jej białe włosy przypominały jedną z tych koronkowych serwetek, które kładzie na wszystkich fotelach w salonie.

              To okropna dzielnica — rzekła, patrząc mi w oczy. — Politycy doprowadzili to miasto do takiego żałosnego stanu. Wiesz, Alex, czasami myślę, że powinniśmy wyjechać z Wa­szyngtonu — ciągnęła.

              Też mi się tak czasem wydaje — odparłem — ale chyba damy sobie radę.

              Tak, czarni zawsze dają sobie radę. My trwamy. Cierpimy w milczeniu.

              Nie zawsze w milczeniu — odrzekłem.

Już wcześniej postanowiłem, że włożę moją starą, tweedową marynarkę. Jechałem do morderstwa, a to oznaczało, że spotkam białych. Na wierzch narzuciłem sportową bluzę Georgetown. Lepiej pasuje do okolicy.

Na komodzie przy łóżku stała fotografia Marii Cross. Trzy lata wcześniej moją żonę zastrzelono z przejeżdżającego samo­chodu. Tego morderstwa, podobnie jak większości innych w południowo-wschodniej części miasta, nigdy nie wyjaśniono.

Wychodząc przez drzwi kuchenne, ucałowałem babcię. To nasz zwyczaj, odkąd skończyłem osiem lat. Zawsze się też żegnamy, na wypadek gdybyśmy się już mieli nigdy więcej nie zobaczyć. Było tak od prawie trzydziestu lat, odkąd Mama Nana mnie przygarnęła i postanowiła, że zrobi ze mnie człowieka.

Zrobiła ze mnie detektywa w wydziale zabójstw z doktoratem z psychologii, który mieszka i pracuje w waszyngtońskim getcie.

 

Rozdział 2

Oficjalnie jestem zastępcą komendanta wydziału śledczego, co — cytując Szekspira oraz pana Faulknera — jest tytułem pełnym wściekłości i wrzasku, który nic nie znaczy. Teoretycz­nie powinienem być w waszyngtońskiej policji szósty czy siódmy co do ważności. Ale nie jestem. Natomiast rzeczywiście na miejscach zbrodni czekają, aż przyjadę.

Przed budynkiem przy Benning Road 41-15 stały trzy niebies-ko-białe radiowozy policji miejskiej, zaparkowane zupełnie bez ładu. Zdążyła również przyjechać furgonetka z przyciem­nianymi szybami, w której mieściło się laboratorium kryminalis­tyczne. Był także ambulans. Na jego drzwiach widniał radosny napis KOSTNICA.

Przed dom, w którym dokonano morderstwa, zajechało również kilka wozów strażackich. W pobliżu kręcili się miej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin