Kańtoch Anna - Długie Noce.doc

(190 KB) Pobierz
Długie Noce

Długie Noce

 

 

Ufam Ci, Panie.

Domenic Jordan pochylił się i dłonią w skórzanej rękawicy odgarnął zalegającą pod ołtarzem warstwę białego puchu. Z ust mężczyzny unosiła się para, mróz szczypał odsłoniętą twarz.

Spod śniegu ukazała się dalsza część napisu: Komu mam ufać?

Uśmiech, już rodzący się na wargach Jordana, zamarł.

Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać?

Słowa wypisano czarną farbą z boku kamiennej bryły ołtarza. Jordan poczuł przypływ niepokoju. To nie był napis, jakiego można by się spodziewać w kościele. Bardziej przypominało to desperacki krzyk zdradzonego człowieka, któremu tu, na Ziemi, odebrano wszelką nadzieję.

Cofnął się, by objąć spojrzeniem wnętrze świątyni. Drewniany dach pękł i załamał się – może pod naporem śniegu którejś mroźnej zimy? – lecz ściany nadal stały prosto, godząc wyszczerbionymi murami w szare, grudniowe niebo. Ławek ani drzwi już nie było, zapewne drewno przydało się miejscowym na opał. Został jednak krzyż, z figurą Zbawiciela, która wisiała na obluzowanych gwoździach i wyglądała, jakby za chwilę miała spaść, a także pokryty białym puchem ołtarz.

Po ołtarzu spacerowały kruki – dwie czarne plamy na białym tle, kontrast uderzająco piękny – a ich łapki zostawiały charakterystyczne, czteropalczaste ślady. Ktoś dokarmiał mieszkające w ruinach drapieżne ptactwo. W śniegu, zabarwionym krwią na rudy brąz, leżały resztki mięsa i kości

Kruki zerwały się do lotu i zniknęły w oknie dzwonnicy, która, wciąż cała, wznosiła się obok kościoła.

Jordan skierował się w stronę wyjścia. Świat na zewnątrz zasłany był grubym całunem śniegu, pomarańczowym i różowym w blasku zachodzącego słońca, z maleńkimi srebrnymi iskierkami lśniącymi tam, gdzie załamywały się promienie.

Naciągnął na głowę kaptur, chroniąc się przed zimnymi podmuchami wiatru, i raz jeszcze spojrzał na zrujnowany budynek. Wiedział już, że odkąd przed kilkudziesięciu laty zawalił się dach kościoła, pobożni mieszkańcy Almayrac chodzili na msze do sąsiedniego Comblat. Każdej niedzieli, miesiąc po miesiącu, z wyjątkiem okresu pomiędzy połową grudnia, a końcem stycznia, który to czas nazywali Długimi Nocami. Wtedy Almayrac ogarniała fala najsilniejszych mrozów, a na drogach tworzyły się zaspy sięgające dorosłemu człowiekowi do pasa. Miejscowi siedzieli wówczas w domach, grzali się przy piecach i co noc palili w oknach świece. Miały one ponoć odstraszać sivadi, górskie demony, które wraz z mrozem, wichrem i śniegiem schodziły w dolinę.

Wszystko to usłyszał Jordan tydzień temu, gdy po raz pierwszy zobaczył te światła i o nie zapytał.

Tydzień, pomyślał. Tyle czasu mieszkał już w tej niewielkiej, spokojnej mieścinie.

Jesienią wydawało mu się to znakomitym pomysłem. Kiedy wygrał pojedynek z Tobiasem d’Eyquem i nagle jego nazwisko stało się znane, Jordan zaczął odczuwać zwiększony w dwójnasób ciężar popularności. Popularności tym bardziej niebezpiecznej, że ktoś mógł w końcu wpaść na pomysł w jaki sposób udało mu się zabić d’Eyquema. Dlatego też uznał, że na kilka miesięcy powinien wyjechać z Alestry. Peyretou, który nie chciał opuścić ciężko chorej matki, został zwolniony z obowiązków służącego aż do wiosny, a Jordan rozpoczął poszukiwania domu, w którym mógłby mieszkać przez zimę. Nie miał wielkich wymagań, pragnął jedynie odrobiny spokoju, by móc dokończyć traktat, nad którym pracował od zeszłego roku.

Od chwili przyjazdu żył w Almayrac dokładnie tak jak sobie zamierzył: wstawał wcześnie, pisał aż do wieczora i prawie z nikim się nie widywał. Przez siedem dni nie wydarzyło się nic, co mogłoby zmienić raz ustalony rytm. Dziś jednak odkrył, że taki tryb życia niezupełnie mu odpowiada. I nie chodziło wcale o samotność. Jordan należał do rzadkiego typu ludzi, którzy równie dobrze czują się w towarzystwie jak i bez niego.

I wiedział czego mu brakuje. Tęsknił za niebezpieczeństwem, za emocjami jakie niesie ryzyko. Za tym, co czuł wtedy w Charnavin i później w Tarris. I w Alestrze, gdy walczył z Tobiasem d’Eyquem.

Odkrycie to zaniepokoiło go. Przywykł dotąd uważać się za człowieka opanowanego, który w życiu kieruje się logiką i rozsądkiem.

Podniósł głowę, spojrzał na ośnieżone szczyty otaczające dolinę, w której leżało Almayrac. Dolina była maleńka, a szczyty wysokie i bliskie. Jordan urodził się w górach i zawsze darzył je szacunkiem, nie lękiem, lecz teraz miał wrażenie, że się dusi.

Oddychał, wciągając w płuca powietrze tak mroźne i ostre, że z każdym haustem czuł w piersi ukłucie bólu. Od zimnego wiatru jego oczy zaczęły łzawić. Zamrugał, sięgnął po chusteczkę. Nie zdążył i pojedyncza łza spłynęła mu na policzek.

Wyjedź stąd, podszepnął mu wewnętrzny głos. Wyjedź póki śnieg nie zasypie wszystkich dróg.

Ale miał tu dom, za wynajęcie którego zapłacił już sporą zaliczkę, miał służącego, który całkiem nieźle zastępował Peyretou, miał w końcu spokój potrzebny mu, by dokończyć traktat.

A Jordan był przecież człowiekiem, który kieruje się rozsądkiem, a nie niejasnymi przeczuciami. Chwila słabości przeminęła i myśl o wyjeździe wydawała się już tylko niemądra.

 

***

 

Plan Almayrac był zdumiewająco prosty. Siedziby najbogatszych obywateli, murowane i okazałe, koncentrowały się wokół niewielkiego rynku, za nimi stały uboższe, drewniane domy, a jeszcze dalej, już na stokach gór, można było wypatrzyć chałupy górali, którzy na halach wypasali owce. Miasteczko przecinała droga. Zaczynała się u wrót zrujnowanego kościoła, wiodła przez dzikie łąki, teraz zasłane śniegiem, do Almayrac, a później jeszcze dalej na południe, przełęczą aż do Comblat.

Jordan minął rynek, pocztę i najlepszą w miasteczku gospodę. Zwolnił kroku dopiero tuż koło domu, który wynajął na zimę.

Wczorajszego wieczoru zauważył przed przeciwległym budynkiem załadowany kuframi wóz. Odgadł wówczas, że nie jest jedynym obcym, którego skusił urok spokojnej zimy spędzonej w odciętym od świata Almayrac, a oceniając po ilości bagaży założył też, że jego nowymi sąsiadkami będą kobiety.

Nie mylił się. Przed domem stał teraz powóz, a o drzwiczki opierała się jasnowłosa kobieta. Mówiła coś podniesionym, ostrym tonem. Wdowa Mandrier, właścicielka domu, słuchała jej ze spuszczoną głową.

Jordan podszedł bliżej.

 Spodziewałam się – głos jasnowłosej drżał hamowaną złością – że warunki naszej umowy są jasno określone. Mieszkanie przed naszym przyjazdem miało zostać wysprzątane i ogrzane. Wysprzątane i ogrzane, czy rozumiesz pani te dwa słowa?

 Proszę o wybaczenie – mamrotała wdowa Mandrier. – Wynajmuję pokoje na piętrze od dawna, od śmierci męża i nigdy nie było żadnych kłopotów. Ale to było zawsze latem... To znaczy, nikt dotąd nie wynajmował pokojów zimą. I po prostu nie zdążyłam... Ale obiecuję, że już za chwilę wszystko będzie w porządku. Sara! Sara, gdzie jesteś?! – Pobiegła w stronę domu, nawołując po drodze służącą.

Jasnowłosa prychnęła z pogardą. Jordan zastanowił się, jak kobieta bez żadnych skaz fizycznych, dobrze ubrana i niestara jeszcze może sprawiać tak nieprzyjemne wrażenie. Była wysoka, co podkreślał fakt, że cały czas trzymała się prosto, zadzierając jednocześnie głowę. Włosy związała na karku w ciasny węzeł, odsłaniając w ten sposób wypukłe czoło i regularne, wyraziste rysy. Nie było w nich nic męskiego, a jednak można ją było określić jako "przystojną" raczej niż "ładną". Ubrana była w wysłużony, tani płaszcz, zbyt cienki jak na tę pogodę, a mimo to nie drżała z zimna. Płaszcz ten miał dokładnie ten sam kolor, co jej szare oczy, które spoglądały teraz na Jordana nieustępliwie i twardo.

W miarę jak lustrowała sylwetkę mężczyzny jej wzrok łagodniał. W końcu na wargach pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

 Proszę wybaczyć tę awanturę – powiedziała. – Czy mylę się, sądząc, że jesteś pan naszym nowym sąsiadem?

 Nie mylisz się, pani. Domenic Jordan – przedstawił się.

 Joana Lienard – zrewanżowała się równie uprzejmie. – Pan nie jest stąd, prawda? Spędzasz pan tu zimę? To zupełnie jak my. Od dawna pan mieszka w Almayrac?

 Już prawie trzy tygodnie.

W tym momencie rozległ się dziecięcy krzyk, a później wybuch śmiechu. Jordan rozpoznał głos Flor, małej córeczki wdowy Mandrier. Dziewczynka wybiegła zza rogu domu, a wokół jej nóg kręcił się, poszczekując jazgotliwie, łaciaty kundelek. Ścigała ją rudowłosa panna. Złapała kołnierz Flor, przyciągnęła do siebie i drugą ręką wtarła jej w twarz garść śniegu. Dziecko zapiszczało tak przenikliwie, że Jordan zdziwił się jakim cudem nie popękały jeszcze szyby w oknach.

 Dość tych wygłupów – Joana Lienard skarciła rudowłosą , która natychmiast puściła Flor i podeszła do nich.

 To moja córka.

 Eli – dziewczyna wyciągnęła dłoń. – Proszę mówić mi po imieniu. Wszyscy tak na mnie wołają.

Tym razem Joana Lienard nie upomniała jej, choć bez wątpienia powinna to zrobić. Zdawało się, że zbytnia swoboda córki nie robi na tej surowej kobiecie żadnego wrażenia. Jordan zdziwił się, musiał jednak przyznać, że podobne zachowanie pasuje do noszącej to męskie imię dziewczyny. Była starsza niż wydawała mu się na początku, ale wyczuwało się w niej właściwą młodości zadziorność i dynamikę. W przeciwieństwie do stroju jej matki ubranie Eli nie było ani tanie ani wysłużone – spod krótkiego, eleganckiego kożuszka śmiało wyzierała równie elegancka, ciemnobłękitna suknia, Włosy panny Lienard były intensywnie czerwone, a tęczówki równie intensywnie niebieskie. W oczach miała ironiczny błysk, chłodny i twardy, za nic nie pasujący do jej młodej buzi.

 Już gotowe! – Wdowa Mandrier stanęła w drzwiach. W ręku trzymała parciany worek.

Joana Lienard weszła do domu. Eli zatrzymała się przy gospodyni i zajrzała do worka.

 Cóż, przynajmniej szczury mamy z głowy, prawda?

 One zimą zawsze ciągną do domów – wymruczała wdowa Mandrier usprawiedliwiająco.

Flor, zaczerwieniona jeszcze po zabawie i z zziajanym kundlem wciąż kręcącym się wokół jej nóg, podeszła do Jordana. Szarpnęła go za rękaw.

 To sivadi – szepnęła konspiracyjnie. – Sivadi pozabijały szczury. Widziałam, jak jeden z nich zdychał dziś rano przy drzwiach do piwnicy. Znaczy, Długie Noce zaczęły się na dobre.

 

***

 

W końcu przyszła śnieżyca, zapowiadana przez miejscowych już od kilku tygodni. Trwała przez cały następny dzień i jeszcze kolejny. Kiedy drugiego dnia pod wieczór Jordan wyjrzał przez okno, zobaczył pokrywającą świat czapę białego puchu. Potem pogoda się poprawiła, śnieg padał rzadziej, przeważnie nad ranem lub w nocy. Główna ulica Almayrac była przejezdna, ale już za miasteczkiem, na przełęczy, drogę do Comblat tarasowały zaspy.

Jordan zastanawiał się, czy w razie potrzeby potrafiłby wydostać się z miasteczka. Takie myśli przychodziły mu do głowy coraz częściej, zwłaszcza wieczorem, kiedy miasto ogarniał mrok, a w oknach zapalały się świece.

Znalazł w tych dniach cztery martwe szczury. Urok starych domów, pomyślał, gdy natrafił na pierwsze truchło. Kazał służącemu sprzątnąć martwe zwierzę i nie myślał o tym więcej. Wdowa Mandrier miała rację: zimą szczurów w domach zawsze było dużo, tak dużo, że nie istniał sposób, by je wszystkie wytępić. Była to jedna z tych nieprzyjemnych rzeczy, z którymi, chcąc nie chcąc, należało się pogodzić.

Tego samego dnia po południu znalazł drugiego szczura. Założył skórzane rękawiczki, cieńsze niż te, które nosił dla ochrony przed zimnem, i podniósł zwierzę, trzymając je za ogonek. Gryzoń był zaskakująco lekki, a jego ciało skurczone, jakby wyschnięte. Zaraza? pomyślał Jordan z niepokojem.

Wezwał służącego.

Miro według własnych słów miał osiemnaście lat, a wyglądał bez mała na trzydzieści. Był chudy i wysoki, twarz miał pociągłą i zawsze ponurą, a szaroblond włosy spadały mu nieustannie na oczy. Jego policzki i czoło pokrywały wypryski, które – rzecz szczególna – wcale nie nadawały mu młodzieńczego wyglądu. Niezależnie jednak od swojej brzydoty, Miro był dobrym służącym – cierpliwym, dokładnym i pracowitym. Jordan, choć zdecydowanie wolał bystrego Peyretou, był z niego zadowolony.

 Szczury zawsze giną w Długie Noce – powiedział młody sługa. – To nic takiego. Nie ma obaw. Ludzie nie umierają. Tylko szczury.

Była to najdłuższa wypowiedź, jaką Jordan usłyszał od tego milkliwego chłopaka.

Gestem wskazał mu stojący przy kominku fotel. Miro usiadł na brzeżku, sztywno wyprostowany. W jednej dłoni ściskał okrągły słoiczek wosku, a w drugiej ściereczkę, bo Jordan oderwał go właśnie od pucowania mebli.

 Dlaczego szczury giną?

 Przez sivadi – odparł Miro.

 Sivadi zabijają szczury? – upewnił się Jordan. – A ludzi nie, bo ludzie palą w oknach świece?

Chłopak skinął głową i w przekonaniu, że wszystko zostało już wyjaśnione chciał wrócić do pracy.

Jordan powstrzymał go gestem dłoni.

 A inne zwierzęta? Powiedzmy koty, psy?

 Czasem też umierają.

 A bydło? Kury, gęsi?

Skinięcie głową.

 Ale nie ludzie. – Jordan umilkł na chwilę. – Zastanówmy się więc. Nie zapalam w nocy świecy. Czy to znaczy, że i ja mogę umrzeć?

Miro potrząsnął głową.

 Ja co noc palę świecę. Jesteś bezpieczny, panie – wyjaśnił z niewzruszoną cierpliwością

 Więc taka świeca chroni nie tylko osobę, która ją zapaliła, ale cały dom?

Młody służący przytaknął.

 Dlaczego więc giną koty, psy, czy szczury, które też w tym domu mieszkają?

Chłopak gapił się na Jordana bezmyślnie. Widać logiczne kojarzenie faktów i wyciągnie wniosków leżało poza granicą możliwości jego prostego umysłu.

 Może więc to nie sivadi, a jakiś rodzaj zarazy, na którą ludzki organizm jest odporny –podpowiedział mu Jordan.

Miro energicznie potrząsnął głową. Nie zgadzał się, ale brakowało mu argumentów, by poprzeć swoją tezę. Jordan westchnął i pozwolił służącemu wrócić do pracy.

Następnego martwego szczura rozkroił nożem. Nie znalazł jednak nic, poza tym, co już wcześniej podejrzewał czyli na wpół zmumifikowanymi tkankami, jakby szczurze truchło leżało przez jakiś czas w suchym pomieszczeniu. Czy zaraza – bo Jordan wciąż wierzył, że to właśnie zaraza – powodowała, iż organizm zwierzęcia gwałtownie tracił wodę? Żałował, że nie trafił dotąd na chorego osobnika. Mieszkające piwnicach domu szczury były albo żwawe i najzupełniej zdrowe, albo martwe, jakby tajemnicza choroba atakowała je niezwykle szybko, w ciągu kilku chwil odbierając życie.

 

***

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin