Ucieczka z piekła - wspomnienia satanisty.doc

(595 KB) Pobierz

UCIECZKA Z PIEKŁA

 

Satanizm... Czym jest? Religią czy po prostu chęcią czynienia zła. Czy jest ktoś, kto potrafi odpowiedzieć na to pytanie? Czy ktoś z nas zetknął się z tą najbardziej podziemną, okrutną i chorą odmianą satanizmu? Raczej nie... Jest wielu, którzy określają się mianem satanistów. Mówią, że satanizm sam w sobie nie jest zły. Mówią, że wszyscy się mylą... Być może mają rację... Lecz istnieją także inni sataniści. Ludzie, którzy pod płaszczykiem tej wiary dają upust swym chorym pragnieniom, żądzom. Chęci zadawania bólu, posiadania władzy, zabijania. Znajdują usprawiedliwienie dla swych czynów i chorej natury właśnie w kulcie Szatana...
      Przedstawiamy Wam książkę - pamiętnik satanisty. Człowieka, który wpadł w sidła sekty czcicieli Szatana. Ludzi chorych, okrutnych, nie znających litości. Chcemy pokazać Wam dzieje młodego chłopaka, który przez długi czas nie mogąc uciec przed satanistami, bojąc się o własne życie, pozwolił zmienić się w okrutnego potwora. Zmuszono go do okropnych rzeczy, zniszczył życie swoje i ludzi, na których najbardziej mu zależało. Pozwolił sterować swoimi czynami, wykonywał rozkazy ludzi, którzy chcieli wykorzenić w nim wszelkie uczucia. Miłość, przyjaźń, współczucie... coś takiego nie mogło dla niego istnieć. Pozostawała mu tylko nienawiść, spustoszona psychika i ogromne poczucie winy spowodowane czynami, do których został przymuszony...
Jednak zanim rozpoczniecie lekturę, chcielibyśmy o coś Was prosić. Książka ta, ze względu na swoją tematykę nie powinna być czytana przez osoby młode, których psychika nie jest jeszcze w pełni ukształtowana. Bardzo zależy nam na tym abyście nas zrozumieli i spełnili naszą prośbę.

 

PRZEDMOWA

 

To znowu on, mężczyzna z nożem. Jakieś dziesięć, dwanaście metrów ode mnie. Stałem na wielkim placu, w tle którego widać było wysokie domy odcinające się od pomarańczowoczerwonego, wieczornego nieba. Z czarnych, rozproszonych chmur mżył deszcz. Bruk pokryty był zwłokami. Ciałami ludzi. Zdawało się, że nikt ich nie dostrzega. Ludzie w pośpiechu przecinali plac, tak zajęci własnymi sprawami, że nawet nie zauważyli deszczu, który barwił ich parasole na czerwono. Mężczyzna z nożem powoli zbliżał się do kobiety. Jego biała, splamiona krwią koszula przykleiła się do ciała. Ciemne, mokre kosmyki włosów opadały na twarz. Z końcówek włosów kapała krew. Mężczyzna zatrzymał się przed rudowłosą kobietą w czerwonej sukience. Wiedziałem, co się teraz stanie. Nie mogłem jednak nic zrobić. Nic. Moje ciało odmówiło posłuszeństwa tylko przyglądałem się. Bez ruchu. Wstrzymałem oddech. Stopy, jakby przyklejone do asfaltu, trzymały mnie w miejscu. Język przywarł do podniebienia. Chciałem ostrzec tę kobietę, usiłowałem krzyknąć, ale ze zdławionej krtani nie dochodził żaden dźwięk. Nie da się więc niczemu zapobiec. Powoli, prawie czule, mężczyzna wepchnął nóż między żebra kobiety. Młode ciało bezgłośnie osunęło się na ziemię pod jego stopy. Morderca z obojętną pogardą ominął martwą kobietę.
      Jego ostatnia ofiara. Czy wszyscy ludzie na placu byli ślepi? Czy nie widzieli, co tu się wydarzyło? Powietrze stało w miejscu i upiorna cisza zalegała na placu.
      Nikt nic nie zauważył. Ale ja, ja to widziałem. Miałem wrażenie, że zaraz się uduszę. Chciałem uciec, zebrałem wszystkie siły, ale nie mogłem ruszyć się z miejsca. Morderca wodził wzrokiem, szukając czegoś... I nagle zjawił się przede mną, z ustami wykrzywionymi w uśmiechu, patrząc na mnie surowym, zimnym i pustym wzrokiem. Widziałem oczy człowieka pozbawionego uczuć. Zamierzył się na mnie nożem. Spokojny i pewny zwycięstwa. Bezradny, czekając na śmierć, wpatrywałem się w błyszczące ostrze - nie, nie!
      Obudziłem się z krzykiem. Oblany zimnym potem, z sercem walącym jak młot, drżałem.
      Wszystko minęło. Uciekłem. Jeszcze raz udało mi się obudzić, zanim zdążył mnie zabić. Znam ten sen dobrze. Chyba nigdy się do niego nie przyzwyczaję. Towarzyszy mi od piętnastych urodzin. Od dnia, kiedy stałem się wyznawcą Szatana.
      Dorastałem w różnych domach. Mając jedenaście lat zwróciłem się do Urzędu Opieki nad Nieletnimi z prośbą o skierowanie do internatu. Tak, ja sam. Pragnąłem wtedy tylko jednego, odejść z domu. Od mojego wiecznie cuchnącego alkoholem, tureckiego ojczyma, który bił nas bez najmniejszego powodu. Od mojej tchórzliwej, niepewnej siebie matki, nigdy nie mającej własnego zdania i nie potrafiącej obronić swoich pięciorga dzieci przed jego złym humorem i niesprawiedliwością.
      Z okazji moich piętnastych urodzin dostałem dwa dni urlopu. Tak jakbym kiedykolwiek obchodził urodziny. O prezentach i przyjęciach urodzinowych słyszałem tylko od kolegów z klasy i dzieci z sąsiedztwa.
      Ale dobrze, miałem w takim razie wolne. Całe dwa dni, które chciałem jakoś wykorzystać. Zdecydowałem się pojechać do mojej siostry. Mogłem u niej nocować, kiedy kierownictwo domu zezwalało mi na wyjście. Wychowawcom było jednak obojętne, kiedy i czy w ogóle się tam pojawiałem. Nikt o to nie pytał. Podobnie jak w poprzednie urodziny poszedłem do pierwszej lepszej dyskoteki, zafundowałem sobie piwo i piłem za swoje zdrowie. W złym humorze i wściekły z powodu gównianych urodzin, siedziałem przy barze popijając piwo. Tego wieczoru miałem tylko jedno życzenie i jeden cel. Sprowokować kogoś i pobić. Po prostu przywalić jakiemuś dupkowi. Wyładować na kimś całą nagromadzoną nienawiść, rozczarowanie i smutek, który dławił mnie w gardle jak wielka klucha. Bić, znęcać się, zadawać ból - to by mi dobrze zrobiło. Poczułbym się lepiej na widok skomlącego zwijającego się z bólu gnojka. Bić - tego nauczyłem się, kiedy jeszcze byłem mały. Od mojego nieopanowanego ojczyma i później w internacie od starszych chłopców. Tłuczono i bito mnie tak długo, aż stałem się na tyle duży i silny, żeby się bronić.
      W takim nastroju znalazł mnie Piotrek, kumpel z sąsiedztwa, z czasów kiedy jeszcze mieszkałem z "rodzicami".
- Wiem, czego ci trzeba - stwierdził - chodź ze mną! Spotykam się zaraz z paroma przyjaciółmi na seansie spirytystycznym.
      Słyszałem już o tej zabawie, siada się przy stoliku i wywołuje jakieś duchy. Po co. Nie mam na to chęci, ale może to ciekawsze niż stanie tu samemu w dyskotece. Poszedłem wiec.
      W samochodzie Piotrka szybko spostrzegłem, że nie jedziemy do jego domu, ale w kierunku zabudowań fabrycznych.
- To niespodzianka - uspokoił mnie.
Zaparkował samochód na skraju lasu, przed terenem fabryki.
      Szliśmy dalej drogą przez las, świecąc latarkami. Była lodowata, gwiaździsta, zimowa noc i tylko wąski sierp księżyca rzucał słabe światło. Pod nogami skrzypiał śnieg. Im dalej zagłębialiśmy się w las, tym bardziej czułem się nieswojo. Zadawałem Piotrkowi dociekliwe pytania. Odpowiadał zdawkowo:
- Będziesz się dobrze bawić. Chciałeś przecież kogoś pobić. Wierz mi, trafiłeś świetnie!
      Po wyjściu z lasu Piotrek prowadził mnie żwirowymi drogami i starymi torami kolejowymi. Czołgaliśmy się nawet przez rury, aż wreszcie wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Nagle nie byliśmy już sami. Zauważyłem dziesięć, może piętnaście osób. Niektóre z nich tworzyły niewielkie grupki. W ciemnościach za nimi spostrzegłem podłużny, mający może trzy metry wysokości magazyn. Przed nim, po prawej stronie, płonęło osłonięte ognisko. Wodę poczułem, zanim jeszcze zdążyłem ją usłyszeć i zobaczyć. Obok magazynu płynęła szemrając mała rzeczka. Kiedy zbliżyliśmy się do zgromadzonych, zauważyłem ich dziwne stroje. Wszyscy ubrani byli w długie, brązowe habity, a na głowy mieli zarzucone kaptury. W tych strojach przypominali mnichów. Mnisi? Tutaj! Chociaż było już dosyć późno, schodziło się coraz więcej ludzi. Wielu było ubranych zwyczajnie. Ci, zaraz po przyjściu, znikali w magazynie. Kilka postaci w habitach rozmawiało przytłumionym głosem na zewnątrz budynku, inne kręciły się niespokojnie. Zdawało się, że wszyscy na coś czekają ale na co? Piotrek pociągnął mnie za rękaw, żeby przedstawić zamaskowanemu człowiekowi, który oddalił się od grupy i podszedł do nas. Jego beżowy habit wraz z narzutką w kolorze kasztanowym, przypominającą wyglądem kamizelkę, ciągnął się lekko po ziemi i widać było tylko ręce zarysowujące się pod materiałem. Ogromny kaptur skrywał twarz i jedynie przez dwie wąskie szparki można było zobaczyć białka jego oczu. Czułem się coraz bardziej nieswojo.
- To jest Łukasz - przedstawił mnie Piotrek. - Znamy się jeszcze z dzieciństwa.
      Potem dodał coś dla mnie zupełnie niezrozumiałego.
- Mistrz rozpoznał w nim sprzymierzeńca. Będzie bardzo pomocny w budowie jego królestwa.
      A głos spod kaptura odpowiedział:
- Przyszedł na świat jako chrześcijanin. Dzisiaj połączy się z zaświatami.
      Zaświaty? Co to ma znaczyć? Co to za bzdura? Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli i pytań. Co ja mam wspólnego z zaświatami? Czy to oznacza, że chcą mnie zabić? On chyba zwariował! Muszę stąd zwiewać!
      Zamaskowany mężczyzna przeszył mnie wzrokiem. Czy zauważył moją panikę? Po chwili jednak odwrócił się i odszedł. Zwróciłem się do Piotrka, szukając pomocy.
- Nie bój się, uspokój i poczekaj. Zostań tutaj, ja zaraz wrócę - wyszeptał.
      Zostałem sam. Przez głowę gorączkowo przelatywała myśl, czy nie zaryzykować i nie uciec do pobliskiego lasu. Po prostu zwiać. Właściwie okazja po temu była znakomita, gdyż wydawało się, że nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Mimo to czułem się obserwowany. Cholera! Każdy najmniejszy krok po tej posypanej żwirem i przykrytej śniegiem ziemi będzie tak głośny, że cały plan pójdzie na marne. Wszyscy natychmiast spostrzegą, że chcę zwiać. Zrezygnowałem z ucieczki i stałem w miejscu, czując się tak samotny, jak jeszcze nigdy w życiu.
      Wrócił Piotrek. Miał na sobie także brązowy habit, dokładnie taki, jak wszystkie te niesamowite postacie stojące w rzędzie przed bocznym wejściem do magazynu.
- O co chodzi? Jak ty wyglądasz? Wylądowałem w jakiejś sekcie, czy co! - chciałem koniecznie wiedzieć.
      Jego głos brzmiał obco, kiedy odpowiedział:
- Sam zobaczysz. Teraz bądź cicho.
      Ustawiliśmy się w kolejce za ostatnim człowiekiem w habicie. Każdy z pseudo mnichów przed nami niósł pod lewą pachą książkę, a w prawej ręce coś na kształt różańca. Na nim zawieszony był odwrócony do góry nogami krzyż z kości. Grupka przeszła w skupieniu przez hale, mamrocząc niezrozumiałe dla mnie słowa, które brzmieniem przypominały modlitwę. A w tylnych szeregach tego dziwnego pochodu maszerowałem ja, z bijącym szybko sercem, jako jedyny ubrany w dżinsy i kurtkę, nie mając pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.
      Wnętrze hali kryło się w migotliwym świetle rozlicznych świec. Trzeba przyznać, że był to niesamowity widok, ale tylko na pierwszy rzut oka. Około trzydziestu ludzi w habitach, oświetlonych jedynie płomieniami świec, ustawiło się w półkolu przed stołem z potężnych betonowych płyt. Było to coś w rodzaju ołtarza, ponieważ wisiał nad nim duży, odwrócony górną częścią do dołu, krzyż z kości. Dokładnie taki sam jak te małe krzyże na różańcach. Obeszliśmy ołtarz i zamknęliśmy krąg. Ukradkiem przyjrzałem się ludziom, ale nie mogłem rozpoznać, czy habity skrywały mężczyzn, czy kobiety. Nagle Piotrek wyciągnął mnie z kręgu wprost przed ołtarz.
      Przedmioty, które leżały na stole, wcale mi się nie podobały. Na samym środku marmurowego podestu stał złoty kielich w kształcie czaszki. Obok niego znajdowała się mała złota miseczka i butelka po winie, wypełniona czymś gęstym i ciemnoczerwonym. Chyba nie krwią? Po prawej i lewej stronie leżały starannie poukładane różne noże i sztylety. Do każdego rogu masywnego blatu przymocowany był ciężki, żelazny łańcuch. Łańcuchy zakończone były szerokimi, regulowanymi kajdanami, jakie widuje się właściwie tylko na filmach grozy, w scenach tortur.
- Nie wyjdziesz stad żywy! - w mojej głowie panował chaos i przerażenie, a ręce pociły się ze zdenerwowania. Dłonie w kieszeniach kurtki same złożyły się w pięści. Na czole i nad górną wargą ukazały się kropelki potu.
- Weź się w kupę, tylko nie daj po sobie poznać strachu - powtarzałem sobie w duchu. Jednocześnie zastanawiałem się intensywnie, co ja takiego zrobiłem Piotrkowi, że mnie w to wplątał. Zresztą i tak było za późno na pytania.
      Za ołtarzem otworzyły się drzwi i weszło przez nie czterech wysokich, barczystych mężczyzn. Byli ubrani w czarne habity i mieli na plecach biały znak. Chociaż ich twarze także ukryte były pod kapturami, wydali mi się w budowie ciała i postawie szczególnie groźni. Za nimi wszedł mężczyzna w beżowym habicie. Był to kapłan, który powitał mnie tak tajemniczo na początku.
      Podszedł do ołtarza, a za nim czterej olbrzymi, najprawdopodobniej ochroniarze. Teraz kapłan stał dokładnie naprzeciwko mnie. Dzielił nas jedynie blat stołu. Nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Wpatrywałem się z uwagą w ciemnoczerwony płyn, który przelewał ostrożnie, prawie czule z butelki do kielicha w kształcie czaszki. Później podniósł oburącz kielich nad głowę i znów wymamrotał formułkę w obcym języku, przypominającą modlitwy łacińskie w kościele. Pierwsze słowa, które zrozumiałem, brzmiały:
- Jest w naszym kręgu chrześcijanin, który chce połączyć się z zaświatami. W imię Szatana, Jego Ekscelencji...
      Jego słowa docierały do mnie jak zza mgły. Po prostu nie mogłem uwierzyć. A wiec to sataniści! Otaczali mnie sataniści! Niezłe gówno. Ładny mi seans spirytystyczny! Z czoła spływał mi zimny pot, utrudniał widzenie i szczypał w oczy. Miałem pietra, i to wielkiego. Nie odważyłem się otrzeć potu dłońmi. Ochroniarze wyglądali zbyt groźnie.
      Niespodziewanie pojawił się przede mną, on, kapłan:
- Chrześcijanin musi zostać oczyszczony - usłyszałem jego glos. Chciałem zrobić krok w tył, ale nie mogłem się ruszyć. Jakaś nieznana siła trzymała mnie w miejscu. Stał tak blisko przy mnie, że nasze ciała prawie się dotykały. Przez wąskie szpary na oczy świdrował mnie bezlitosnym wzrokiem. Miałem wrażenie, że przenika w głąb mózgu i wypełnia całe moje ja, zgadując każdą myśl.
- Ta krew cię oczyści - powiedział i podniósł kielich do moich ust. Złość rosła we mnie z minuty na minutę i czułem nieodpartą chęć, aby walnąć go w twarz z całą wzmożoną przez strach siłą. Zamiast tego odwróciłem tylko głowę. Jeśli już nie mogłem bić, chciałem stawiać bierny opór. Najlepiej jak umiałem. Nie miałem najmniejszego zamiaru pić z tej trupiej czaszki, zwłaszcza że stało się dla mnie jasne, że to wcale nie jest czerwone wino.
      Nie miałem jednak szans. Dwaj ochroniarze przyszli mu na pomoc. Przytrzymali mnie mocno. Jeden chwycił za kark z taką siłą, że myślałem, że mi go złamie. Musiałem wypić.
      Była to krew. Z obrzydzenia prawie zwróciłem pierwszy łyk. Mimowolnie połknąłem drugi, resztę wypiłem bez przymusu. Już się nie bałem, wstręt minął, czułem w ustach tylko smak wody.
- Jest oczyszczony, wśród chrześcijan nie ma już dla niego miejsca - ogłosił kapłan. - Od teraz masz służyć Szatanowi, Lucyferowi, który jest naszym Panem.
      Odwrócił się i zdjął z ołtarza małą złotą miseczkę wypełnioną krwią. Zanurzył w niej kciuk, wypowiedział kilka tajemniczych formułek i rozkazał, żebym podszedł.
      Zrobiłem to. Zrozumiałem, że wszelki opór nie ma sensu. Pojąłem, że tę noc przeżyję jedynie zgadzając się na wszystko. Nie była to grupa młodzieży zafascynowanej okultyzmem. To byli dorośli ludzie. Szaleni i niebezpieczni. Dalej odprawiając nade mną egzorcyzmy, kapłan malował zanurzonym we krwi kciukiem znak odwróconego krzyża na moim czole, nosie, brodzie i na krtani. Potem zostałem uwolniony. Mogłem ukryć się wśród anonimowego wiernych.
      Następne godziny przeżyłem jak we śnie. Cała ta msza ciągnęła się nieskończenie długo. Kapłan prowadził monolog po łacinie, co chwila wzywając Szatana. Wierni modlili się, klękali, modlili i znów klękali. Całą wieczność musieliśmy wytrzymać klęcząc na kamiennej podłodze. Robiłem to co inni, żeby tylko się nie wyróżniać. Wszystko mi zobojętniało. Straciłem poczucie czasu, prawie już nie miałem czucia w kolanach i w nogach. Moje ja znajdowało się w jakimś dziwnym odurzeniu, czułem się jednocześnie lekki i ciężki. Słowa kapłana i ciche modlitwy zebranych pobrzmiewały w mojej głowie. Pogłos jak podczas uroczystej mszy w kościele. Spojrzałem do góry, żeby się upewnić, że jednak nie jestem w kościele o wysokim sklepieniu. Nade mną był tylko płaski sufit hali.
      Kręciło mi się w głowie i zbierało na wymioty. Czy podali mi jakieś narkotyki? Może chcieli mnie uzależnić? Ponownie zacząłem się bać. Czułem się chory, rozbity i było mi słabo. Drżałem i przelatywały mi po plecach zimne dreszcze. Ze strachu? Z zimna? Nie miałem pojęcia. Ta okropna msza nie miała końca. Obojętnie obserwowałem, jak kapłan ponownie napełnia kielich. Naczynie wędrowało po sali z rąk do rąk. Każdy z obecnych podnosił je do ust i upijał z niego po łyku. Kapłan podniósł glos i zrozumiałem jego następne słowa:
- Zbliża się czas ofiarowania!
      Po wszystkich tych przeżyciach myślałem tylko o jednym - przyszła kolej na mnie. W tym momencie doszło do moich uszu rozpaczliwe beczenie owcy. Ten odgłos napełnił mnie grozą. Człowiek w habicie ciągnął przez drzwi do ołtarza rozpaczliwie broniące się zwierze. Jego widok wzbudził moje współczucie, ale jednocześnie odczułem ogromną ulgę. Mogłem być przynajmniej pewien, ze to nie ja będę ofiarą.
      Czterej na czarno przebrani osiłkowie położyli owce na ołtarzu i przymocowali jej nogi żelaznymi kajdanami. Zręcznie naprężyli łańcuchy tak, że zwierze nie mogło się poruszyć. Przeraźliwe beczenie rozbrzmiewało w pustej hali jak krzyk człowieka wzywającego pomocy.
      Lubiłem zwierzęta. Od czasu do czasu rozmawiałem z nimi. Potrafiły słuchać i wydawało się, że wszystko rozumieją. Słyszałem od moich tureckich przyjaciół, że owce są szczególnie wrażliwe. A ten baranek ofiarny na ołtarzu zdawał się wiedzieć, że wybiła jego ostatnia godzina. Tylko ani on, ani ja nie wiedzieliśmy jeszcze, jaka straszna śmierć go czeka. Nie mogłem już dłużej wytrzymać tego beczenia, ale też nie starczyło mi odwagi, żeby zatkać uszy. A potem znowu pojawiła się ta niesamowita siła i nieodparta chęć każąca stać mi w miejscu i oglądać rzeczy, przeciwko którym bronił się rozum.
      Kapłan wziął jeden z przygotowanych noży i pokazał go pilnie wpatrującym się w niego wiernym. Kabłąkowate ostrze błysnęło w świetle licznych świec. Rękojeść miała kształt odwróconego krzyża. Rzadkiej urody sztylet do tak wyjątkowo ohydnego rytuału.
      Monotonny glos kapłana wypełniał hale:
- Ofiara jest gotowa. Rozpocznijmy adoracje. Chwalmy Szatana, chwalmy Lucyfera i jego zstąpienie na ziemie.
      Mówiąc dalej, pochylił się do przodu i rozciął beczącemu zwierzęciu brzuch. Kiedy zobaczyłem ręce kapłana znikające w otwartej ranie, ponownie zrobiło mi się niedobrze i zimno.
      Gdzie ja wylądowałem, pytałem sam siebie zmieszany, patrząc cały czas w kierunku ołtarza. Teraz kapłan wyciągnął z wnętrza owcy czerwona, mięsistą bryłę - serce. Trzymał je wysoko na wyprostowanych, umazanych krwią rękach. Donośnym głosem zażądał energicznie:
- Chwalcie Szatana!
      Zwrócił się do swoich czterech olbrzymów i podał im serce. Ale po co? Stało się coś niewyobrażalnego. Każdy z nich odgryzł kawałek, pożuł i połknął. Ponownie ogarnęła mnie panika. Czy będę musiał zrobić to samo? Czy uda mi się przezwyciężyć wstręt i nie zemdleć? Miałem jednak szczęście, ponieważ także i kapłan chciał mieć swój udział. Podniósł kaptur na tyle wysoko, żeby odsłonić usta i zjadł resztę surowego serca. Żuł powoli i ze smakiem. Zastanawiałem się, co jeszcze będę mógł i musiał wytrzymać.
      Mogłem oczywiście zamknąć oczy albo wpatrywać się w podłogę, ale bałem się, że nie zauważę w porę następnego ataku kapłana, na który wciąż czekałem. Ta myśl była dużo okropniejsza niż wszystko pozostałe.
      Sztylet został użyty jeszcze raz. Tym razem do nacięcia tętnicy szyjnej ofiary. Świeża, ciepła zwierzęca krew spływała do kielicha w kształcie czaszki. Chciało mi się rzygać. Teraz bezimienni ludzie w habitach mieli zaszczyt opróżnić kielich. Potem odbyła się następna lekcja, nauczanie czy też dziękczynienie w języku łacińskim.
      Oczy mnie piekły, nie wiem, czy ze zmęczenia, czy z powodu nie wypłakanych łez. Pragnąłem tylko uciec z tego piekła, od tych potworów. Aż do dzisiejszej nocy byłem przekonany, że nic nie jest w stanie mnie poruszyć ani przygnębić. W sprawach przemocy nie miałem sobie równych. Uważałem się za silnego, nieczułego i zahartowanego. Wierzyłem, że w każdej sytuacji świetnie sobie poradzę i naśmiewałem się z moich kolegów, którzy z byle głupstwem lecieli do matki. Ta noc wyprowadziła mnie z błędu.
      Kiedy kapłan wreszcie zakończył makabryczne przedstawienie i ogłosił, gdzie i kiedy odbędzie się następne spotkanie, niczego bardziej nie pragnąłem niż matki. Matki, w której spokojnych i pewnych ramionach mógłbym się teraz schronić.
      Na zewnątrz czekał na mnie Piotrek. Szaleniec, któremu zawdzięczałem udział w tym koszmarze. Hala prawie opustoszała, a ja zapadłem się w sobie zupełnie wytrącony z równowagi. Siedziałem skulony pośrodku kamiennej podłogi, ramionami objąłem kolana i nieobecnym wzrokiem wpatrywałem się w dal. Na nowo ogarnęło mnie obrzydzenie. Zerwałem się na równe nogi i pognałem na zewnątrz, żeby wsadzić dwa palce w gardło i zwymiotować. Miałem nadzieję, że przyniesie mi to ulgę, nawet jeżeli tylko fizyczna. Nic z tego nie wyszło.
- Poczekaj chwilę - usłyszałem za sobą nadzwyczaj nieprzyjemny glos kapłana. Zjawił się jak na zawołanie. Przeżyłem tę noc i poczułem nagle, że jestem tak wściekły jak jeszcze nigdy w życiu. Eksplodowałem:
- Co ty sobie właściwie wyobrażasz, że kto ty jesteś, ty świnio, ty ohydny, tchórzliwy morderco. Nie myśl tylko, że się ciebie boję. Wasze obrzydliwe gierki możecie sobie dalej prowadzić beze mnie i naprawdę możecie mówić o szczęściu, jeśli nie napędzę na was glin. Czy to jasne? Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. A z Piotrkiem jeszcze poważnie porozmawiam.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin