Robinson Kim Stanley - Lata ryżu i soli.doc

(3732 KB) Pobierz

Kim Stanley Robinson

Lata ryżu i soli

Przełożył Łukasz Tabaka

 

 

Wydawnictwo Dolnośląskie


Tytuł oryginału

The Years of Rice and Salt

 

Copyright © 2002 by Kim Stanley Robison

Maps © 2002 by Jeffrey L. Ward Inc.

 

Projekt okładki

Sławomir Maniak

 

Redakcja

Joanna Mika, Emil Kozłowski

 

Korekta

Natalia Kolber

 

Redakcja techniczna

Jacek Sajdak

 

ISBN 978-83-245-8521-2

 

Wydawnictwo Dolnośląskie

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62

tel. 071 785 90 40, fax 071 785 90 66

e-mail: sekretariat@wd.wroc.pl

www.wd.wroc.pl


TRIPITAKA: Małpo, jak daleko jest do Zachodniego Nieba, do domu Buddy?

WU-KONG: Możesz zacząć iść za młodu dopóki się nie zestarzejesz, a potem dalej, kiedy znów będziesz młody i nawet jeśli tysiąc razy przejdziesz przez ten cykl, możesz dalej mieć trudności z określeniem celu.

Lecz jeśli dzięki sile woli dostrzeżesz we wszystkich rzeczach naturę Buddy i kiedy każda twa myśl powracać będzie do tego źródła, bijącego w twej pamięci, będzie to znak, że osiągnąłeś Duchowy Szczyt.

Podróż na Zachód


Spis treści:

 

KSIĘGA I Przebudzenie w pustce              7

KSIĘGA II Hadżdż w sercu hadżiego              75

KSIĘGA III Lądy oceaniczne              150

KSIĘGA IV Alchemik              183

KSIĘGA V Wątek i osnowa              269

KSIĘGA VI Wdowa Kang              297

KSIĘGA VII Era wielkiego postępu              361

KSIĘGA VIII Wojna asurów              415

KSIĘGA IX Nsara              441

KSIĘGA X Lata pierwsze              552


Chronologia

 

 

 

 

 

 

Nota: Muzułmanie i Chińczycy posługują się kalendarzami księżycowymi.

Chrześcijanie i buddyści, słonecznymi.


Księga I

Przebudzenie w pustce


1

Kolejna wyprawa na zachód. Bold i Psin znajdują opustoszałą krainę.

Timur jest niezadowolony. Rozdział kończy się burzliwie.

 

Małpa nigdy nie umiera. Zawsze powraca i pomaga nam w trudnych czasach, tak jak pomógł Tripitace podczas pierwszej, niebezpiecznej wyprawy na zachód, w celu zaniesienia buddyzmu indyjskiego z powrotem do Chin.

Tym razem przyjął formę niskiego Mongoła o imieniu Bold Bar-dash, jeźdźca w armii Timura Chromego. Będąc synem tybetańskiego handlarza solą i mongolskiej właścicielki oberży, kobiety nad wyraz uduchowionej, podróżował od pierwszego dnia swoich narodzin. Zjechał północ i południe, wschód i zachód, przeprawiał się przez góry i rzeki, przemierzał pustynie i stepy, przecinał świat wzdłuż i wszerz, lecz teraz był już starcem o prostokątnej twarzy, haczykowatym nosie, siwych włosach zaplecionych w warkocz i czterech pojedynczych kosmykach na brodzie. Wiedział, że dla Timura będzie to ostatnia kampania, i zastanawiał się, czy dla niego również.

Jednego dnia grupa zwiadowców oderwała się od głównej kolumny wojsk i o zmroku wyjeżdżała spośród ciemnych wzgórz. Panująca cisza wyraźnie zaniepokoiła Bolda. Nie była to jednak cisza doskonała, jako że lasy były na ogół głośniejsze od stepów. Przed nimi płynęła poza tym szeroka rzeka, a jej pluskot łączył się z wiatrem, szemrającym wśród wysokich drzew. Czegoś jednak brakowałomoże śpiewu ptaków albo jakichś innych odgłosów, których Bold nie potrafił w tej chwili określić. Konie rżały obłędnie, kiedy mężczyźni spinali kolanami ich boki. Zanosiło się na zmianę pogody, lecz w ich sytuacji nie miało to znaczenia. Na nieboskłonie rozciągały się długie, pomarańczowe końskie grzywy, wiatr się wzmagał, a z zachodu nadchodziła burza. Pod szerokim, stepowym niebem wszystko byłoby rozświetlone, lecz tu, na porośniętych lasami wzgórzach, niebo było mniej widoczne, a wiatr zmienny. Zanosiło się na deszcz.

 

Przez pola zbożem usłane,

Wśród kłosów ku ziemi ciążących,

Wśród wyschniętych owoców i splątanych gałęzi jabłoni,

Po zakurzonej drodze, bez śladu kolein, kopyt i stóp.

Słońce zachodzi, księżyc na niebo się wtoczył.

Sowa pikuje i wznosi się nad polem.

Wiatr wieje.

Jak wielki musi być świat, jeśli jego tchnieniem jest wiatr.

Konie się zlękły,

Małpa też.

 

Dotarli do niestrzeżonego mostu i przeprawili się na drugą stronękopyta zastukotały na kłodach. Dojechali do drewnianych zabudowań z dachami krytymi strzechą. W żadnym domu nie palił się ogień, nigdzie też nie wisiały zapalone lampiony. Jechali dalej. Pośród drzew spostrzegli kolejne zabudowania, lecz nadal żadnych ludzi. Mroczna kraina zionęła pustką.

Psin popędzał wszystkich. Jechali teraz po łuku, spośród wzgórz na równinę. Przed nimi wyrosło czarne, ciche miasto. Żadnych świateł ani głosów, tylko wiatr poruszał gałęziami, które ocierały się o siebie i szeleściły nad szeroką taflą wolno płynącej, czarnej rzeki. Miasto było puste.

To oczywiste, że wielokrotnie się odradzamy. Wypełniamy swoje ciała, jak powietrze wypełnia bańki mydlane, a kiedy bańki pękają, ulatujemy do bardo, po którym błądzimy, aż się nas z powrotem wtłoczy w nowe życie, gdzieś tam, na świecie. Wiedza ta często dawała Boldowi pocieszenie, zwłaszcza po bitwach, kiedy słaniał się z wycieńczenia po polach usłanych martwymi ciałami, zalegającymi jak porzucone płaszcze.

Teraz było inaczej. Przybyli do miasta, w którym nikt nie walczył, a jednak wszyscy byli martwijuż od dawna nie żyli, ciała wyschły. Obnażone kości, rozwleczone po okolicy przez wilki i wrony, jaśniały w świetle księżyca. Bold recytował Sutrę Serca:

Forma jest pustką, pustka jest formą. Forma nie jest różna od pustki, pustka nie jest różna od formy. Om gate gate para gate para sam gate bodhi svaha.

Konie wzdragały się przed dalszym pochodem już na rogatkach. Z oddali dobiegał szum rzeki, lecz poza tym okolica sprawiała wrażenie, jakby zastygła w bezruchu. Zezowate oko księżyca błysnęło na obrabianych kamieniach. Pośród drewnianych zabudowań stał wielki kamienny budynek, a obok kilka mniejszych, również z kamienia.

Psin rozkazał żołnierzom owinąć twarze chustami, niczego nie dotykać, pozostać w siodłach i pilnować, żeby konie stykały się z ziemią tylko kopytami. Jechali powoli wąskimi uliczkami, okolonymi po obu stronach ścianami drewnianych domów, dwulub trzypiętrowych, wspierających się jeden o drugidokładnie tak jak w chińskich miastach. Konie były bardzo niespokojne, lecz nie odmawiały posłuszeństwa.

Wjechali na wybrukowany plac centralny, nieopodal rzeki, i stanęli przed ogromną kamienną budowlą. Wielu okolicznych mieszkańców przyszło tam po śmierć. Bez wątpienia był to klasztor, siedziba tutejszych łamów. Konstrukcja nie miała dachu, otwierała się na niebowidocznie nieukończona inwestycja. Wyglądało to tak, jakby ludzie ci zwrócili się do swego boga w ostatnich dniach ich życia, kiedy było już za późno. Cały klasztor zamienił się w zbiorowy grób, pełny wysuszonych kości. Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha. Całkowity bezruch. Bold przekonał się, że przeprawa przez wzgórza, którą właśnie odbyli, była złym pomysłem, wybrali zachódkrainę umarłych. Coś sobie przypomniał i na ułamek sekundy stanął mu w pamięci obraz z innego życia. Zobaczył miasto, dużo mniejsze od tego, wioskę, wytrzebioną przez brutalną gorączkę, która odbierała ludziom zmysły i posyłała wszystkich do bardo. Spędził wówczas długie godziny w pokoju, oczekując na śmierćto dlatego tak często miał wrażenie, że rozpoznaje ludzi, których na co dzień spotyka na swojej drodze, że dzieli z nimi los.

Zarazapowiedział Psinwynośmy się stąd.

Twarz miał zaciętą, a jego oczy błysnęły, kiedy spojrzał na Bolda. Wyglądał jak jeden z tych kamiennych urzędników, stojących w królewskich grobowcach. Boldem wstrząsnął dreszcz.

Ciekawe, dlaczego nie uciekali.

Może nie mieli dokąd.

Kilka lat wcześniej w Indiach też wybuchła zaraza, lecz jeśli nie liczyć dzieci, Mongołowie rzadko padali jej ofiarą. Turcy i Hindusi byli na nią o wiele bardziej podatni. Timur miał w swojej armii wszystkich: Persów, Turków, Mongołów, Tybetańczyków, Hindusów, Tadżyków, Arabów i Gruzinów. Zaraza mogła zabić któregokolwiek z nich lub nawet wszystkich, ale oczywiście nie tylko to mogło być powodem ich śmierci. Nikt przecież nie potrafił przewidzieć swojego końca.

Zawróćmy i powiadommy innychrzekł Psin.

Pozostali kiwali głowami, ciesząc się, że to Psin podjął decyzję.

Timur rozkazał swoim zwiadowcom wybadać równiny madziarskie, leżące cztery dni jazdy stąd na zachód. Nie lubił, kiedy wracali, nie wypełniwszy rozkazów, nawet jeśli na zwiad wyruszali najstarsi qauchin. Psin nie obawiał się jednak spojrzeć władcy w twarz.

Jechali z powrotem przy blasku księżyca, robiąc krótkie postoje, by konie odpoczęły. O świcie podążali już szeroką doliną między wzgórzami, którą poprzedni zwiadowcy nazwali Bramą Morawską. Z kominów wiejskich chat i lepianek, które mijali po drodze, nie unosił się dym. Poganiali konie w szybki, miarowy kłus i pędzili bez wytchnienia cały dzień.

Kiedy zjeżdżali po długim, wschodnim zboczu łańcucha górskiego, wprost na rozciągający się w dole step, dostrzegli ogromne kłębowisko chmur zbierających się po zachodniej stronie nieboskłonu.

 

Jak czarne włosy Kali ponad ich głowami,

Bogini Śmierci przepędza ich ze swej ziemi,

Jej gęsta czerń, marszczy się od spodu i faluje,

Poniżej wirują świńskie ogony i haczykowate strzępy,

To znak zbyt posępny, aż konie łby pospuszczaiy,

Aż ludzie przestali na siebie spoglądać.

 

Zbliżali się do obozu Timura. Do tego czasu wielka burzowa chmura zasłoniła cale niebo. Zapadła gęsta ciemność, jak w nocy. Włosy zjeżyły się Boldowi na karku. Spadło kilka grubych kropli deszczu, a od zachodu dobiegł ciężki grzmot, który przetoczył się nad nimi jak gigantyczny rydwan na spiżowych kołach. Pochyleni w siodłach, poganiali konie do galopu, wszyscy bali się wracać z takimi wieściami i to w taką burzę. Timur z pewnością odczyta to za zły omen, tak samo zresztą jak i oni. Często powtarzał, że cale swoje powodzenie zawdzięcza jednemu asurowi, który odwiedził go i udzielił mu porady. Bold był świadkiem tych odwiedzinwidział kiedyś Timura pochłoniętego rozmową z niewidzialną istotą. Po takim spotkaniu władca potrafił odgadywać ludzkie myśli i przepowiadać przyszłość. Tak nieprzeniknienie ciemna chmura musiała zwiastować zło, czające się na zachodzie. Zdarzyło się tam coś okropnego, może nawet coś gorszego od zarazy. Kto wie? Może Timur będzie musiał porzucić plany podboju Madziarów i Franków. Ubiegła go sama bogini czaszek. Nie sposób sobie wyobrazić, aby mógł ze spokojem przyjąć fakt, iż cały jego wysiłek został udaremniony. Przybyli na miejsce, niosąc ze sobą burzę, jakiej jeszcze żaden z nich nie widziałwszyscy Madziarowie nie żyli.

Z ognisk, nad którymi gotowano strawy, unosił się dym. Z oddali obóz wyglądał jak płonący stos ofiarny, rozsiewający dokoła znajome wonie. Coś jakby zapach domu, który opuścili na zawsze dawno temu. Psin spojrzał na swoich ludzi.

Tutaj rozbijecie obóz!rozkazał. Wszystko wcześniej obmyślił.

Bold!Bolda przeszył strach.Pójdziesz ze mną! Bold przełknął ślinę i skinął głową. Nie był nadto odważny, posiadał za to stoickie usposobienie qauchinnajstarszych wojowników Timu-ra. Psin i Bold przejrzeli swoje myśli. Byli świadomi, że właśnie wchodzą na inny plan istnienia, na którym wszystkie przyszłe wydarzenia, nawet te najdziwniejsze, są z góry ustalone, lecz konfrontacja z nimi nieuniknionato karma, od której nigdy nie ma ucieczki.

Psin miał w pamięci żywe wspomnienie pewnego wydarzenia z młodości, kiedy to obaj zostali porwani przez plemię myśliwych z tajgi, gdzieś na północ od rzeki Kama. Udało im się wtedy zorganizować spektakularną ucieczkę. Zasztyletowali przywódcę myśliwych i uciekli na koniach, przez ognisko, w noc.

Teraz też jechali we dwójkę, minęli zewnętrzną straż i przez środek obozu dotarli do namiotu chana. Ciemne powietrze na zachodzie i północy rozrywały ogniste pioruny. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd takich błyskawic. Rzadkie włosy na przedramionach Bolda stroszyły się niczym szczecina prosięcia. Wyczuwał, jak powietrze iskrzyło się od zgłodniałych duchówpretów, zbierających się tłumnie, aby uczestniczyć w chwili, gdy z namiotu wyłoni się wspaniały Timur.

Mężczyźni zsiedli z koni. Z namiotu wyszli strażnicy, którzy odgarnęli grube poły wejścia i stanęli po obu stronach, w pełnej gotowości i z napiętymi łukami. Boldowi całkowicie zaschło w gardle. Wydawało mu się, że z wnętrza ogromnej jurty chana bije niebieskie światło.

Timur ukazał się wysoko w powietrzu, usadowiony w palankinie spoczywającym na ramionach sług. Miał bladą twarz i pocił się, białka jego oczu były widoczne dookoła tęczówek. Spojrzał z góry na Psina.

Dlaczego wróciliście?

Chanie, u Madziarów panuje zaraza. Wszyscy nie żyją. Chan przyjrzał się uważnie generałowi. Niezbyt go lubił.

Dlaczego wróciliście?

Aby ci o tym powiedzieć, chanie.

Głos Psina był równy i miarowy. Potrafił bez lęku spojrzeć chanowi prosto w oczy. Timur nie był zadowolony. Bold przełknął ślinę. Teraz nic nie przypominało tamtej sytuacji, kiedy wyrwali się z niewoli myśliwych. Teraz nawet część tamtego planu nie mogła być powtórzona. Mimo to gdzieś w głębi duszy pozostawała myśl: A może jednak...

Bold zauważył, że w Timurze coś pękło. Teraz przemawiał przezeń jego asura i wyglądało na to, że czynił w nim ogromne spustoszenie. To nie był asura, może raczej nafs, zwierzęcy duch, który w nim mieszkał.

Nie wymkną mi się tak łatwozachrypiał chan.Spotka ich za to bolesna kara, nie znajdą bezpiecznej kryjówki.

Po czym skinął leniwie dłonią i rzekł:

Wracajcie do obozu.

Po chwili zwrócił się do swoich strażników:

Zabijcie tych dwóch, ich ludzi oraz konie. Rozniećcie ogień i wszystko spalcie. Następnie przenieście nasze obozowisko o dwa dni jazdy na wschód.

Uniósł dłoń.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin