Anderson Poul - Nazywam się Joe.rtf

(89 KB) Pobierz

Poul Anderson

NAZYWAM SIĘ JOE

Z ciemności na wschodzie nadciągnął z wyciem wiatr, siekąc przed sobą biczem amoniakalnego pyłu. W kilka chwil Edward Anglesey zaniewidział całkowicie.

Wbił wszystkie cztery łapy w rozkruszone skorupy stanowiące glebę, wygięty w pałąk szukał po omacku swojego podręcznego wytapiacza. Wicher buczał mu w czaszce jak oszalały saksofon. Coś smagnęło go w plecy raniąc je do krwi: drzewo wyrwane z korzeniami i ciśnięte sto kilometrów. Strzelił piorun, niezmiernie wysoko nad głową, gdzie z nadejściem nocy wrzały chmury.

Jak gdyby w odpowiedzi, wśród lodowych wzgórz zadźwięczał grzmot, skoczył czerwony język ognia i zbocze góry runęło z łoskotem w dół, rozbryzgując się po całej dolinie. Powierzchnia planety zadygotała.

Wybuch sodu, pomyślał Anglesey wśród huku. Ogień i błyskawica dały tyle światła, że udało mu się odnaleźć zgubę. Ujął przyrządy w muskularne ramiona, mocno chwycił ogonem rynnę i zaczął się przebijać w stronę przekopu, a tym samym do swego schronienia.

Ściany i dach miało z wody zamarzniętej wskutek oddalenia od Słońca, przygniatanej tonami atmosfery cisnącej się na każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Lampka na olej drzewny spalany w wodorze, napowietrzana przez mały otwór dla dymu, dawała samotnej izbie nikłe światło.

Anglesey rozciągnął swą szaroniebieską postać na podłodze, ciężko dysząc. Nie było sensu przeklinać burzy. Te amoniakalne zawieruchy często rozpętywały się o zachodzie słońca i nie pozostawało nic innego, tylko je przeczekać. Poza tym był zmęczony.

Za jakieś pięć godzin zacznie świtać. Miał nadzieję, że tego wieczora uda mu się odlać brzeszczot siekiery, ale może lepiej wykonywać taką pracę przy dziennym świetle.

Zdjął z półki ciało dziesięcionoga i jadł mięso na surowo, czyniąc dłuższe przerwy w celu zaczerpnięcia z dzbanka sporych łyków płynnego metanu. Sprawy przybiorą lepszy obrót, gdy tylko postara się o odpowiednie narzędzia; na razie wszystko trzeba było z wielkim trudem wykonywać i formować za pomocą zębów, pazurów i przypadkiem znalezionych sopli lodu oraz obrzydliwie delikatnych, rozpadających się fragmentów statku. Dajcie mu kilka lat, a będzie żył jak człowiek.

Ziewnął, przeciągnął się i ułożył do snu.

Nieco ponad sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od tego miejsca Edward Anglesey zdjął z głowy hełm.

 

 

 



Rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy. Po przeżyciach na powierzchni Jowisza czuł się zawsze trochę nierealne z powrotem w czystym, uporządkowanym świecie sterowni.

Mięśnie go bolały. Nie powinny. W rzeczywistości nie walczył z huraganem wiejącym z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę przy potrójnej grawitacji i temperaturze 133 stopni poniżej zera. Był tutaj, w niemal zerowej grawitacji Piątego, oddychając mieszaniną tleno-azotową. To Joe żył tam na dole i napełniał płuca wodorem i helem pod ciśnieniem, którego wartość można było jedynie szacować, bo roztrzaskiwało aneroidy i rozstrajało piezometry.

Niemniej jego ciało czuło się zmęczone i rozbite. Napięcie, niewątpliwie – psychosomatyka. Ostatecznie przez dobre kilkanaście godzin w pewnym sensie on był Joem, a Joe ciężko pracował.

Po zdjęciu hełmu Anglesey podtrzymywał tylko cienką nić tożsamości. Esprojektor w dalszym ciągu był nastrojony na mózg Joego, ale nie skupiał się już na jego własnym. Gdzieś w głębi umysłu rozpoznawał nieokreślone uczucie senności. Co jakiś czas mgliste plamy barw znosiło ku stonowanej czerni – czyżby sny? Niewykluczone, że mózg Joego powinien trochę śnić w czasie, gdy umysł Angleseya z niego nie korzystał.

Na konsolecie projektora zamigotała czerwona lampka i dzwonek zapiszczał z elektronicznego strachu. Anglesey rzucił przekleństwo. Chude palce zatańczyły na klawiaturze fotela; obrócił się w miejscu i wystartował na drugi koniec sterowni do zespołu instrumentów pomiarowych. Tak, to tutaj – znowu lampka K wpadła w oscylację. Spalił się obwód. Jedną ręką szarpnął ściankę czołową, drugą zaczął grzebać w panelu.

Wewnątrz umysłu poczuł zanikanie łączności z Joem. Gdyby chociaż na chwilę stracił całkowicie łączność, nie wiadomo, czy udałoby mu się ją przywrócić. A Joe był inwestycją wartości kilku milionów dolarów i wielu lat pracy znakomitych specjalistów.

Anglesey wyjął winowajczynię z gniazdka i walnął nią o podłogę. Bańka eksplodowała. Trochę mu ulżyło, dokładnie tyle, żeby znaleźć nową lampę, wetknąć ją do gniazdka i na powrót włączyć prąd. Kiedy maszyna nagrzała się i znowu zaczynała wzmacniać, uczucie obecności Joego w ciemnych zakamarkach mózgu pogłębiło się.

Wówczas człowiek w elektrycznym fotelu na kółkach powoli wyjechał ze sterowni na korytarz. Niech ktoś inny posprząta szkło po rozbitej lampie. Mam to gdzieś. Mam gdzieś wszystkich.

 

 

 



Jan Cornelius nigdy nie był od Ziemi dalej, niż jakieś komfortowe uzdrowisko na Księżycu. Dręczyła go myśl, że dał się naciągnąć Psionics Inc. na trzynastomiesięczne wygnanie. Fakt, iż wiedział o esprojektorach i ich kapryśnych wnętrzach tyle co o każdym człowieku na świecie. nie był żadnym usprawiedliwieniem. Po co w ogóle wysyłać kogokolwiek? Kogo to obchodziło?

Oczywiście Federacyjną Akademię Nauk. Najwyraźniej podpisała owym brodatym pustelnikom czek in blanco na koszt podatników.

I w taki sposób Cornelius utyskiwał sam do siebie przez cały lot po hiperboli w kierunku Jowisza. Potem prędko zmieniające się kierunki przyspieszeń, oznaczające zbliżanie się do jego maleńkiego satelity wewnętrznego, doprowadziły Corneliusa do zbyt opłakanego stanu, by miał jeszcze ochotę zrzędzić. A kiedy wreszcie, tuż przed rozładunkiem, poszedł na górę do cieplarni, by rzucić okiem na Jowisza, nie wyrzekł ani słowa. Nikt tego nie czyni za pierwszym razem.

Arne Viken czekał cierpliwie, aż Cornelius napatrzy się do syta. Mnie też to jeszcze bierze, wspominał. Za gardło. Czasem aż boję się patrzeć.

W końcu Cornelius odwrócił się od iluminatora. Sam miał trochę jowiszową posturę, będąc masywnym mężczyzną o imponującym brzuchu. – Nie wiedziałem – szepnął. – Nigdy nie sądziłem... Widziałem filmy, ale...

Viken skinął ze zrozumieniem głową. – W samej rzeczy, doktorze Cornelius. Filmy nie dają o nim pojęcia.

Z miejsca, gdzie stali, widać było ciemną, nierówną powierzchnię satelity, mocno pofałdowaną na krótkim odcinku tuż za wąskim pasem lądowiska, a dalej ostro opadającą. Wydawało się, że na tym księżycu nie ma miejsca nawet na platformę kosmiczną – a zimne konstelacje płyną za nim oraz wokół niego. Jedną piątą nieba pokrywał jasnobursztynowego koloru, opasany różnobarwnymi wstęgami Jowisz, nakrapiany cieniami księżyców o rozmiarach planetarnych oraz wirami atmosferycznymi wielkości Ziemi. Jeśli byłaby tu jakakolwiek odczuwalna grawitacja, Cornelius pomyślałby odruchowo, że ta wielka planeta spada na niego. W rzeczywistości miał uczucie, jakby go ssało w górę; nie przestały go jeszcze boleć dłonie, którymi chwycił poręcz, żeby się przytrzymać.

– Żyje pan tutaj... całkiem sam... z tym... ? – spytał zduszonym głosem.

– Och, wie pan, jest tu nas razem około pięćdziesięciu, całkiem sympatycznych – odrzekł Viken. – Nie jest najgorzej. Wszyscy zapisują się na turnusy czterocyklowe – czterech przylotów statku – i może pan wierzyć lub nie, doktorze Cornelius, to jest mój trzeci zaciąg.

Przybysz zaniechał głębszych dociekań. Było coś niepojętego w tych mężczyznach na Piątym. Na ogół nosili brody, chociaż poza tym dbali o wygląd zewnętrzny; ruchy ich ciał dostosowane do niskiej grawitacji byty jakby lunatyczne; rozmowę prowadzili w taki sposób, iż miało się wrażenie, że chcą ją rozciągnąć na okres roku i jednego miesiąca między kolejnymi przylotami statków. Wpłynęła tak na nich ich klasztorna egzystencja – czy może złożyli swoiste śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, bo na zielonej Ziemi nie czuli się nigdy naprawdę w domu?

Trzynaście miesięcy! Cornelius wzdrygnął się. To będzie długie i zimne czekanie, a honorarium i dodatki gromadzące się dla niego były słabą pociechą tu, siedemset siedemdziesiąt milionów kilometrów od Słońca.

– Wspaniałe miejsce do badań naukowych – ciągnął Viken. – Same udogodnienia, dobrana paczka kolegów, spokój i cisza – oraz, oczywiście... – Wycelował kciukiem w planetę i odwrócił się do wyjścia.

Cornelius ruszył w ślad za nim, kołysząc się niezgrabnie. – To bardzo ciekawe, niewątpliwie -mówił sapiąc. -Fascynujące. Ale doprawdy, doktorze Viken, gnać mnie taki kawał drogi i kazać mi spędzać rok z hakiem w oczekiwaniu na najbliższy statek – żeby wykonać robotę, która może mi zająć kilka tygodni...

– Jest pan pewien, że to takie proste? – zapytał grzecznie Viken. Obejrzał się za siebie i w jego oczach było coś takiego, co zmusiło Corneliusa do milczenia. – Po tych wszystkich latach spędzonych tutaj pragnąłbym zetknąć się kiedyś z taką sprawą, choćby najbardziej zagmatwaną, która nie okaże się jeszcze bardziej zagmatwana, gdy podejdzie się do niej we właściwy sposób.

 

 

 



Przeszli przez śluzę i tunel łączący ją z wejściem do Stacji. Niemal wszystko znajdowało się pod ziemią. Pokoje, laboratoria, nawet korytarze odznaczały się pewnym luksusem – we wspólnej sali był nawet kominek z prawdziwym ogniem! Bóg jeden wie, ile to musiało kosztować! Zastanowiwszy się nad ogromną zimną pustką, w jakiej kryła się królewska planeta, i nad swoim rocznym wyrokiem, Cornelius doszedł do wniosku, że takie luksusy były rzeczywiście biologiczną koniecznością.

Viken zaprowadził go do przyjemnie urządzonego pokoju, który miał być odtąd jego własnością. – Niedługo przyniesiemy bagaże i wyładujemy pański sprzęt psioniczny. Teraz wszyscy albo rozmawiają z załogą statku, albo czytają listy.

Cornelius skinął w roztargnieniu głową i usiadł. Krzesło, jak wszystkie meble na niską grawitację, było po prostu pająkowatym szkieletem, ale podtrzymywało jego cielsko całkiem wygodnie. Sięgnął do kieszeni płaszcza w nadziei, że uda mu się przekupić tego człowieka, by dotrzymał mu przez chwilę towarzystwa. – Cygaro`? Przywiozłem trochę z Amsterdamu.

– Dzięki. – Viken przyjął je z przykrą dla Corneliusa obojętnością, skrzyżował długie chude nogi i dmuchał szarymi kłębami dymu.

– Hm... pan jest tu szefem?

– Niezupełnie. Nikt tu nie jest szefem. Mamy za to jednego administratora kucharza – do załatwiania niewielkiej ilości spraw tego rodzaju, jakie się mogą wyłonić. Proszę nie zapominać, że to jest stacja naukowa, zawsze i wszędzie.

– Wobec tego czym się pan zajmuje?

Viken skrzywił się. – Proszę innych nie wypytywać tak bezceremonialnie, doktorze Cornelius – przestrzegł go. – Woleliby raczej pogawędzić sobie z przybyszem jak najdłużej. To rzadka okazja obcować z kimś, kogo wszelkich najdrobniejszych odpowiedzi się nie... och, nie musi pan przepraszać. Nie ma sprawy. Jestem fizykiem specjalizującym się w ciałach stałych pod ultrawysokim ciśnieniem. – Skinął głową w stronę ściany. – Jest ich dużo do przebadania – tam!

– Rozumiem. – Cornelius przez chwilę paląc w milczeniu cygaro. Następnie rzekł: – Mam się zająć kłopotami z psioniką, ale szczerze mówiąc, nie widzę na razie powodu, dla którego wasze maszyny miałyby się źle sprawować, jak doniesiono.

– Chodzi panu o to, że... hm, że na Ziemi lampy K mają wyższą stabilność?

– A także na Księżycu, na Marsie, na Wenus – widocznie wszędzie, tylko nie tutaj. – Cornelius wzruszył ramionami. – Naturalnie wszystkie wiązki psi są kapryśne i czasem dochodzi do niepożądanych sprzężeń, kiedy się... Nie, najpierw pozbieram fakty, a potem zacznę teoretyzować. Kim są wasi espmeni?

– Jest tylko Anglesey, ale on wcale nie ma formalnego przygotowania; zajął się tym po wypadku i wykazał takie wrodzone zdolności, że z miejsca go tutaj wysłano, kiedy się zgłosił na ochotnika. Tak trudno dostać kogokolwiek na Piątego, iż nie jesteśmy drobiazgowi co do stopni. A jeśli już o tym mowa, to Ed daje sobie radę z prowadzeniem Joego równie dobrze, jak doktorzy psioniki.

– Ach, tak. Waszego pseudojowiszanina. Tej sprawie również muszę się przyjrzeć bardzo dokładnie – powiedział Cornelius. Mimo wszystko, zaczynało go to interesować. – Może źródłem kłopotów jest coś w biochemii Joego. Kto wie? Zdradzę panu pewną matą, dobrze strzeżoną tajemnicę, doktorze Viken: psionika nic jest nauką ścisłą.

Tamten uśmiechnął się szeroko. – Ani fizyka – powiedział. Po chwili dodał poważniej: – W każdym razie, moja gałąź fizyki. Mam nadzieję uczynić ją ścisłą. Dlatego w ogóle tu jestem, jak pan się domyśla. Dlatego wszyscy tu jesteśmy.

 

 

 



W pierwszej chwili widok Edwarda Angleseya przyprawiał o lekki szok. To była głowa, dwoje ramion i para niepokojących, intensywnie niebieskich, wytrzeszczonych oczu. Cała reszta była nieważnym szczegółem, schowanym w pojeździe na kółkach.

– Z zawodu biofizyk – powiedział Viken Corneliusowi. – Zajmował się zarodnikami atmosferycznymi na Stacji Ziemia, kiedy byt jeszcze młody – nagle wypadek, przywaliło go poniżej klatki piersiowej, praktycznie wszystko ma tam zmiażdżone. Typ ponuraka, musi się pan z nim obchodzić jak z jajkiem.

Posadzony na wąskim krześle w sterowni projektora psi, Cornelius doszedł do wniosku, że Viken odmalował prawdę w zbyt jasnych barwach.

Anglesey mówił z pełnymi ustami, nieelegancko, każąc czułkom przy fotelu sprzątać za sobą okruszki. – Ja muszę – wyjaśnił. – W tym kretyńskim miejscu obowiązuje czas ziemski, GMT, a na Jowiszu nie. Muszę tutaj tkwić, kiedykolwiek Joe się budzi, gotów na jego przejęcie.

– Nie może pana ktoś zastępować? – spytał Cornelius.

– Ba! – Anglesey wbił nóż w kromkę proteidu i pogroził nią przybyszowi. Ponieważ był to dla niego język rodzony, złorzeczył po angielsku – w języku powszechnie używanym na Stacji – ze straszną zawziętością. – Słuchaj, no! Stosowałeś kiedy terapię pozazmysłową? Nie sam podsłuch czy nawet dwustronny kontakt, tylko prawdziwy nadzór wychowawczy?

– Nie. Na to trzeba specjalnych, wrodzonych zdolności, takich jak pańskie. Cornelius uśmiechnął się. Jego krótka i przymilna wypowiedź została przełknięta, bez większej uwagi ze strony zaciętej twarzy naprzeciwko. – O ile dobrze rozumiem, chodzi o przypadki analogiczne do, hm, przywracania sprawności systemowi nerwowemu dziecka dotkniętego paraliżem?

– Tak, tak. Niezły przykład. Czy próbował ktoś zgnieść kiedy osobowość dziecka, przejąć ją w najbardziej dosłownym sensie?

– Mój Boże, nie!

– Nawet w charakterze eksperymentu naukowego? – Anglesey wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Czy którykolwiek operator esprojektora chlusnął kiedy energią i zalał dziecięcy mózg własnymi myślami? Dalejże, Cornelius, nie sypnę cię!

– No cóż... to nie moja branża, jak pan wie. – Psionik ostrożnie odwrócił głowę, napotkał łagodne oblicze tarczy zegarowej i utkwił w niej wzrok. – Słyszałem, hm, coś nie coś... No cóż, owszem, były próby w pewnych przypadkach patologicznych, przebicia się... zniszczenia przemocą złudzeń i iluzji pacjenta...

– I nie wyszło – odrzekł Anglesey. Roześmiał się. – To się n i e m o ż e udać, nawet na dziecku, nie mówiąc już o dorosłym z całkowicie ukształtowaną osobowością. Przecież trzeba było dziesięciu lat udoskonaleń – prawda? – nim udało się maszynę usprawnić do tego stopnia, aby psychiatrzy mogli choć "podsłuchiwać" mimo naturalnych różnic między ich wzorcami myślowymi a pacjentów mimo różnic wywołujących interferencje mieszające pacjentom w głowach. Maszyna musi dostosowywać się automatycznie do różnic między poszczególnymi osobnikami. Między gatunkami przerzucać mostów nie potrafimy w dalszym ciągu.

Jeśli druga osoba jest skłonna do współpracy, możesz bardzo delikatnie kierować jej myśleniem. I to wszystko. Jeśli usiłujesz przejąć władzę nad innym mózgiem, mózgiem z własną przeszłością i doświadczeniem, z własnym ja, poważnie narażasz własne zdrowie psychiczne. Ten drugi mózg będzie się instynktownie bronić. W pełni rozwinięta, dojrzała, zahartowana osobowość ludzka jest po prostu zbyt złożona, by można nią było sterować z zewnątrz. Posiada zbyt dużo dróg ucieczki, za dużo ciemnych sił jakie podświadomość może wezwać w obronie osobowości, jeśli jej integralność jest zagrożona. Do cholery, człowieku, nie umiemy panować nawet nad własnymi umysłami, a co dopiero nad cudzymi!

Skrzekliwa tyrada Angleseya urwała się. Siedział zatopiony w myślach przy pulpicie sterowniczym i bębnił palcami po klawiaturze swojej mechanicznej matki.

– Więc? – zapytał po chwili Cornelius.

Nie powinien się, być może, odzywać, lecz nie potrafił powstrzymać się od mówienia. Było zbyt dużo ciszy – to prawie osiemset milionów kilometrów stąd od Słońca. Kiedy zamykasz usta na pięć minut, cisza zaczyna dzwonić ci w uszach jak na alarm.

– Więc? – zadrwił Anglesey. – A więc nasz pseudojowiszanin, Joe, ma fizycznie dojrzały mózg. Cały sekret mojej władzy nad nim polega na tym, że mózgowi Joego nigdy nie dano szansy stworzenia własnej osobowości. To ja jestem Joe. Nie opuszczałem go od chwili narodzenia się jego świadomości. Wiązka psi przekazuje do mnie wszystkie dane z jego zmysłów i śle mu w zamian nerwowe impulsy motoryczne. Niemniej jednak on ma wspaniały mózg, a jego komórki nerwowe rejestrują ślady wszelkich przeżyć, dokładnie tak samo jak twoje lub moje; jego synapsy przybrały topografię, która odpowiada mojemu "wzorcowi osobowości".

Każdy inny espmen, przejmujący go ode mnie, przekonałby się, że byłoby to jak próba wyzucia mnie samego z mojego mózgu. Tego nie da się zrobić. Mówiąc ściśle, Joe ma bez wątpienia tylko podstawowy zestaw wspomnień Angleseya ja na przykład nie powtarzam sobie twierdzeń trygonometrycznych, kiedy nim steruję – ale jest wyposażony wystarczająco dobrze, żeby stać się, potencjalnie, odrębną osobowością.

Faktem jest, że zawsze, gdy budzi się ze snu – zazwyczaj jest kilkuminutowy poślizg, zanim wyczuję zmianę poprzez moje naturalne zdolności psi i ustawię wzmocnienie hełmu – czeka mnie mały pojedynek. Odczuwam niemal... pewien opór, dopóki nie doprowadzę jego prądów psychicznych do absolutnej zgodności fazowej z moimi. Samo marzenie senne było wystarczająco odmiennym doświadczeniem, żeby... – Angleseyowi nie chciało się kończyć zdania.

– Rozumiem – powiedział cicho Cornelius. – Tak, to jasne. Swoją drogą, niesłychane, że może pan mieć taki wszechstronny kontakt z istotą o całkowicie innym metabolizmie.

– To już nie potrwa długo – rzekł z ironią espmen – chyba że potrafisz usunąć powód palenia się lamp K. Mój zapas części zamiennych jest na wyczerpaniu.

– Mam kilka hipotez roboczych – odparł Cornelius – lecz tak słabo znamy zasado rozchodzenia się wiązki psi – prędkość nieskończenie wielka czy tylko bardzo duża, czy moc wiązki zależy ostatecznie od odległości, czy nie? A co wiemy o możliwych skutkach transmisji – och, na przykład poprzez zdegenerowaną materię w jądrze Jowisza? Mój Boże, planety, na której woda to ciężki minerał, a wodór – metal! Co my w ogóle wiemy?

– Mamy się o tym przekonać – warknął Anglesey. – O to chodzi w tym całym projekcie. O wiedzę! Bzdura! – Omal nie splunął na podłogę. – Widocznie nawet ta odrobina wiedzy, jaką zgromadziliśmy do tej pory, nie dotarła do ludzi. Tam gdzie żyje Joe, wodór jest wciąż gazem. Musiałby kopać wiele kilometrów w głąb, żeby dotrzeć do warstwy stałej. I oczekuje się ode mnie, bym przeprowadził naukową analizę warunków na Jowiszu.

Cornelius postanowił to przeczekać, pozwalając Angleseyowi się wyszaleć, a sam zajął się roztrząsaniem problemu oscylacji lamp K.

– Oni tam na Ziemi niczego nie rozumieją. I tu też nie. Czasami zdaje mi się, że nie chcą zrozumieć. Joe tkwi na dole nie mając niczego poza parą własnych rąk. On, ja, my – na początku wiedzieliśmy niewiele więcej ponad to, że prawdopodobnie będzie mógł odżywiać się miejscowymi formami życia. Poświęca prawie cały czas na zdobywanie żywności. To cud, że zdołał tyle osiągnąć w ciągu kilku tygodni – zbudował sobie dom, rozpoznał najbliższe otoczenie, zabrał się do metalurgii czy hydrourgii – nazwij to, jak chcesz. Czego jeszcze żądają ode mnie, do jasnej cholery?

– Tak, tak – mruknął Cornelius. – Owszem, ja...

Anglesey podniósł białą, kościstą twarz. Jakaś mgiełka pokazała mu się w oczach.

– Co to...? – zaczął Cornelius.

– Zamknij się! – Anglesey błyskawicznie obrócił się wraz z fotelem, na oślep sięgnął po hełm i założył go na głowę. – Joe się budzi. Zjeżdżaj!

– Ale jeśli pozwoli mi pan pracować tylko w trakcie jego snu, to jak mam...? – zaprotestował Cornelius.

Anglesey zaklął i rzucił w niego obcęgami. To był marny rzut, nawet jak na niskie ciążenie. Cornelius cofnął się w kierunku drzwi. Anglesey nastawiał esprojektor. Nagle szarpnął się ostro.

– Cornelius!

– Co się stało? – Psionik usiłował podbiec z powrotem, przeszarżował i poślizgnął się, wpadając w rezultacie na tablicę rozdzielczą.

– Znowu lampa K. – Anglesey zrzucił hełm. To musiało boleć jak diabli, kiedy w mózgu odebrało się lawinowo narastający i wzmacniany skowyt psychiczny, ale on rzekł tylko: – Wymień mi ją. Szybko. A potem wynoś się i zostaw mnie w spokoju. Joe nie przebudził się samodzielnie. Coś jeszcze wślizgnęło się do schronienia wraz ze mną – wpadłem tam na dole w niezłe tarapaty.

To był dzień ciężkiej pracy i Joe zapadł w głęboki sen. Spał, dopóki na jego gardle nie zacisnęły się łapy.

Wówczas przez chwilę doznawał tylko fali obłędnego, paraliżującego strachu. Wydawało mu się, że znów jest na Stacji Ziemia, unosząc się w stanie nieważkości na końcu liny, a tysiąc mroźnych gwiazd otacza świetlnym kołem planetę naprzeciw niego. Odniósł wrażenie, że wielki, ciężki dźwigar zerwał się ze swych cum i ruszył w jego stronę, powoli, choć z całą bezwzględnością inercji swoich zimnych ton, wirując i migocząc w świetle Ziemi a jedyny dźwięk to on sam przeraźliwy wrzask i znowu wrzask w jego hełmie próbował zerwać się z kabla dźwigar trącił go tak delikatnie lecz wciąż się przemieszczał on się przemieszczał wraz z nim wgniotło go w ścianę stacji wtulił się w nią jego porwany kombinezon pienił się gdy chciał zatkać swoje zranione ja była krew zlana z pianą jego krew darł się Joe.

Powodowany konwulsyjną reakcją Joe rozerwał łapy na jego szyi i odrzucił czarnego stwora na drugi koniec ziemianki. Z głośnym hukiem stwór walnął o ścianę; lampka spadła na ziemię i zgasła.

Joe stał w ciemności ciężko dysząc, zdając sobie niejasno sprawę, że kiedy spał, wichura zamarła, z przeraźliwego wycia przechodząc do głębokiego pomruku.

Odrzucone na bok stworzenie jęczało z bólu i czołgało się pod ścianą. Wśród ciemności Joe szukał po omacku swojej maczugi.

Coś zeskrobało w ziemię. Przekop! Szły przez przekop! Joe ruszył na oślep na spotkanie z nimi. Serce waliło mu jak młot, a jego nos chłonął obce zapachy.

Stworzenie, jakie się ukazało, gdy zacisnęły się na nim łapy Joe, było o połowę mniejsze od niego, miało za to sześć stóp o monstrualnych pazurach i parę trójpalczastych kończyn górnych, wyciągających się do jego oczu. Joe zaklął, uniósł wijące się stworzenie do góry i grzmotnął nim o ziemię. Zapiszczało, a on usłyszał trzask kości.

– No, dalejże! – Joe wygiął się w łuk i parskał na nie, tak jak tygrys zagrożony przez gąsienice-olbrzymy.

Napływały przez tunel masami do jego izby, kilkanaście wtargnęło do środka, gdy walczył z jedną, która owinęła się wokół jego ramion i pazurami szczepiła z nim swoje krępe, wężowate ciało. Szarpały go za nogi, usiłując wpełznąć mu na grzbiet. Raził w lewo i prawo własnymi pazurami, bił ogonem, przewrócił się i utonął pod masą napastników. Powstał z całym mnóstwem nadal uczepionych jego ciała. Szamotał się z nimi w ciemności. Kotłujący się gąszcz kończyn uderzył w ścianę ziemianki. Zatrzęsła się, pękła krokiew, dach runął na ziemię. Anglesey stał w głębokim dole między potłuczonymi płytami lodu w nikłym świetle zachodzącego Ganimedesa.

Widział teraz, że potwory były czarne i miały wystarczająco duże łby, by pomieścić mózg, mniejszy niż u człowieka, ale być może większy niż u małpy. Było ich około dwudziestu, z trudem wydobywały się spod rumowiska, a potem falami rzucały na niego z tą samą przeraźliwą zaciekłością.

Dlaczego?

Małpia reakcja, pomyślał Anglesey gdzieś na dnie duszy. Zobaczyć obcego, barć się obcego, nienawidzić obcego, zabić obcego. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, pompując powietrze przez zaschnięte gardło. Wyrwał jedną całą belkę, chwycił ją w połowie i zamachnął się drewnem twardym jak metal.

Najbliższe stworzenie padło z roztrzaskanym łbem. Drugie z przetrąconym karkiem. Trzecie zostało gwałtownie odrzucone ze zgruchotanymi żebrami w objęcia czwartego; oba runęły na ziemię. Joe zaczął się śmiać. To zaczynało być zabawne.

-Jeee-huuu! Tyyygryys! – Puścił się biegiem po zlodowaciałej ziemi w kierunku hordy. Rozbiegły się, wyjąc. Ścigał je, dopóki ostatnie nie zniknęły w lesie. Ciężko dysząc Joe popatrzył na trupy. Sam krwawił, było mu zimno, odczuwał ból i głód, a jego schronienie leżało w ruinie – ale pobił je! Pod wpływem nagłego impulsu omal nie uderzył się w piersi z wyciem. Przez chwilę się wahał. Czemu nie? Anglesey odrzucił w tył głowę i wzniósł okrzyk triumfu ku bladej tarczy Ganimedesa.

Później wziął się do pracy. Najpierw rozpalił ognisko pod osłoną statku z którego do tej pory zostało niewiele ponad pagórek rdzy. Horda potworów wyła w ciemności wśród spękanej ziemi, nie zrezygnowały z niego, powrócą.

Rozszarpał lędźwie jednemu z zabitych i odgryzł kawałek mięsa. Całkiem dobre. Byłoby jeszcze lepsze, gdyby je właściwie przyrządzić. Ha! Popełniły wielki błąd, zwracając jego uwagę na swoje istnienie! Kończył śniadanie, kiedy Ganimedes chował się za górami lodowymi na zachodzie. Wkrótce zacznie świtać. Powietrze było prawie nieruchome, a wysoko nad głową latało stado przypominających naleśniki podniebnych brzytwodziobów, jak je nazywał Anglesey, koloru wypolerowanej miedzi, połyskujących w nieśmiałych promieniach brzasku.

Joe przetrząsał ruiny swojej chaty, dopóki nie odnalazł aparatu do wytapiania wody. Nie byt uszkodzony. Pierwsza rzecz, to stopić trochę lodu i odlać go do form siekiery, noża, piły i młotka, które przygotował z wielkim trudem. W warunkach jowiszowych metan byt płynem, który się piło, a woda – zestalonym minerałem. Nadawała się doskonale na narzędzia. Później spróbuje ją stopić z innymi substancjami.

A potem – tak. Do diabła z ziemianką, przez jakiś czas może spać pod gołym niebem. Zrobi łuk, zastawi pułapki, będzie gotów urządzić masakrę gąsienicom, jeśli go znowu zaatakują. Niedaleko stąd była rozpadlina schodząca głęboko ku przejmującemu zimnu metalicznego wodoru: naturalna lodówka, miejsce na przechowywanie wielotygodniowych zapasów mięsa, które dostarczą jego wrogowie. Zostanie mu dużo wolnego czasu... Och! Cholernie dużo!

Joe roześmiał się z zadowoleniem i położył się, by obejrzeć wschód słońca.

Na nowo zlot sobie sprawę. co to za urocze miejsce. Widzisz, jak mała połyskliwa iskierka Słońca żegluje do góry spoza wschodnich watów ciemnopurpurowej mgły, żyłkowanej różem i złotem; widzisz, jak światło powoli narasta, dopóki ogromny wklęsły łuk nieba nie stanie się jednym potokiem promieniowania; widzisz, jak światło wlewa ciepło i życie w rozległą piękną krainę, milion kilometrów kwadratowych niskich szumiących lasów i migotliwie falujących jezior i pióropuszy wodorowych gejzerów; i widzisz, widzisz, widzisz, jak lodowe góry zachodu rozbłyskują niczym szara stal!

Anglesey wciągnął głęboko w płuca gwałtowny poranny wiatr i krzyknął z chłopięcej radości.

 

 

 



– Sam biologiem nie jestem – zastrzegł się Viken. – Ale być może dzięki temu lepiej uda mi się przedstawić panu ogólną sytuację. Potem Lopez albo Matsumoto mogliby odpowiedzieć na wszelkie szczegółowe pytania.

– Doskonale – zgodził się Cornelius. – Lecz proszę przyjąć, że jestem absolutnym ignorantem, jeśli chodzi i ten projekt, zgoda? Prawie jestem, wie pan o tym.

– Jak pan sobie życzy – roześmiał się Viken.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin