Behounek Frantisek - Komando pułkownika Brenta.doc

(846 KB) Pobierz

Frantisek Behounek

 

Komando pułkownika Brenta

Wydanie II

Z języka czeskiego przełożyła

Jadwiga Bułakowska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo „Śląsk” Katowice 1969

 

DO CZYTELNIKÓW

      Opisane tu wydarzenia nie są bynajmniej zmyślone. Miały one istotnie miejsce pod koniec czwartego roku wojny, jednakże — jak większość podobnych niezwykłych akcji — zachowane były w tajemnicy. Dopiero dnia pierwszego sierpnia 1946 roku australijski minister spraw wojskowych Forde podał te fakty do wiadomości w parlamencie.

      Garstka dzielnych żołnierzy, prawdziwych partyzantów Oceanu Spokojnego, dla wykonania tajnego zadania przedarła się dobrych kilka tysięcy mil poza linię Irontu. Ludzie ci akcję przeprowadzali w znacznie trudniejszych warunkach, niż ich walczący na lądzie towarzysze. Musieli płynąć tysiące mil po morzach, gdzie wszechwładnym panem był wróg. Nigdzie — z jednym tylko wyjątkiem — nie mogli liczyć na życzliwą, ofiarną pomoc pozostającej pod okupacją i współdziałającej z partyzantami ludności cywilnej. Musieli wreszcie walczyć nie tylko z ludźmi, ale i z wrogimi siłami przyrody, wobec których człowiek najczęściej jest bezradny.

 

I

ROZKAZ DLA DICKA STANTONA

      Przez uchylone drzwi niskiego, drewnianego baraku zajrzała do izby głowa starego, kulawego sierżanta O’Ready.

      — Szeregowiec Dick Stanton! — zawołał sierżant surowo.

      — Jestem! — Dick sprężyście poderwał się na baczność.

      — Do komendanta!

      W chwilę później Dick stał przy stole, za którym siedział szpakowaty major Greenwood, komendant obozu szkoleniowego wojskowej służby wywiadowczej, Secret Service. Pogrążony w studiowaniu jakichś papierów major podniósł głowę, szare oczy na sekundę przywarły do zgrabnej sylwetki młodego chłopca, którego jasna, otwarta twarz daremnie starała się ukryć wyraz ciekawości i podniecenia. Uśmiechnąwszy się nieznacznie major sięgnął do szufladki metalowej szafy kartoteki, zajmującej całą ścianę izby. Grzebał w niej chwilkę, potem wydobył sztywną, prostokątną, drobno zapisaną kartkę. Widocznie treść jej znał dobrze, bo spojrzawszy pobieżnie znów przeniósł wzrok na Dicka.

      — Dick Stanton, wiek niespełna lat osiemnaście, syn rybaka z Wyndham w Zatoce Królewskiej, obywatel australijski, kawaler? — rzucał szybko pytania.

      — Tak jest, panie majorze.

      — W obozie szkoleniowym czternaście miesięcy, z tego sześć w Kargoorlie, osiem zaś tutaj, w Fort Stuart? — pytał dalej major.

      Dick w odpowiedzi skinął głową.

      — Zgłaszaliście się już dwukrotnie do akcji specjalnych, ze względu jednak na niedokończone szkolenie nie przyjęto was, tak? — ciągnął major.

      — Tak jest, panie majorze.

      Komendant obozu rozsiadł się wygodnie w fotelu i badawczo patrzał na Dicka. Zmieszany chłopak zaczerwienił się po uszy. Po twarzy majora przemknął nieznaczny uśmiech. Oficer pochyliwszy się nad stołem otworzył szufladę i wydobył z niej zwykłą, żółtoszarą kopertę. Wzrok Dicka przywarł do niej z zaciekawieniem: nie była zaadresowana... W momencie gdy major obracał ją w ręku, młody żołnierz zauważył, że nie była także zapieczętowana.

      Tymczasem major jakby się namyślał. Spojrzał raz jeszcze na stojącego przed nim na baczność chłopaka. Zgrabna sylwetka, na wpół jeszcze dziecięca twarz, szare, jarzące się żądzą przygody oczy... Iluż takich chłopców już odeszło w ciągu tych czterech lat wojny, a ilu z nich wróciło?... — przemknęło mu nagle przez myśl. Spuścił oczy i chrząknął.

      — Weźcie to! — rzekł wyciągając przez stół rękę z kopertą. — Tajny rozkaz dla was. Pojedziecie jutro z kolumną ciężarówek do Portu Darwina. Rzecz oczywista: w ubraniu cywilnym. Nie dojedziecie jednak do Portu Darwina, wysiądziecie przy ostatniej stacji benzynowej przed miastem. Tam otworzycie kopertę: znajdziecie w niej dalsze rozkazy. — Zaczekajcie! — zatrzymał Dicka widząc, że ten oddawszy ukłon wojskowy zmierza do wyjścia, ogromnie przejęty kryjącym się w zwyczajnej, zaklejonej kopercie tajnym rozkazem.

      Chłopak zastygł natychmiast w przepisowej postawie.

      — Czy wiadomo wam, że członkowie wojskowej Secret Service wykonują swe zadania nie w mundurze że więc nie chroni ich konwencja międzynarodowa, tak jak innych, Mundurowanych żołnierzy? — pytał z powagą major.

      Dick spojrzał nań zaskoczony.

      — Oczywiście, panie majorze. Tak przecież brzmi trzeci paragraf regulaminu służbowego Secret Service Zdumienie wywołane pytaniem majora było tak wielkie, że znalazło odbicie w jego tonie.

      Major podniósł się i z uśmiechem podał mu rękę.

      — No, wracajcie więc zdrowo i z honorem!

      Jeszcze Dick nie zdążył zamknąć drzwi, a już major pogrążył się w lekturze, którą przerwało mu wejście młodego żołnierza.

 

II

CHRZEST OGNIOWY

      Nim jeszcze słońce wyjrzało spoza niskich wzgórz, na których zboczach rozsiadły się drewniane baraki obozu szkoleniowego, Dick już wybierał się w drogę. Przez chwilę żal mu było, że nie może pożegnać się ze śpiącymi jeszcze kolegami, lecz regulamin obozu był bardzo surowy: wyjeżdżającym na akcje specjalne nie wolno było żegnać się z nikim. Przepadali tajemniczo jak cienie — wyznaczone im zadania były ściśle tajne.

      Wyszedłszy w ranny świt Dick otrząsnął się z chłodu. Ubrany był tylko w lekką kurtkę i krótkie szorty, a sierpniowy dzień przed wschodem słońca był dość chłodny. Raz jeszcze sprawdził, czy ma w kieszeniach wszystko, co przygotował wieczorem, przede wszystkim płaski, nabity pistolet automatyczny; zarzucił zawiniątko z płaszczem nieprzemakalnym na plecy i szybko poszedł do szosy.

      Po paru krokach dostrzegł szereg ciężarówek — za chwilę już meldował się u dowódcy. Starszy wiekiem, zaspany porucznik policji australijskiej z powagą odczytał zwięzły dokument kancelarii obozu, domagający się przydzielenia Dickowi miejsca w transporcie aż do żądanego punktu, potem nie spojrzawszy nawet na chłopca rzucił obojętnie:

      — Wóz numer trzy, miejsce obok szofera!

      Odszukawszy mocno wyładowany, przykryty nieprzemakalną płachtą samochód, Dick zręcznie wdrapał się po małych stopniach na wysokie siedzenie. Zastał tu już trzech mężczyzn, ale miejsca było dosyć; kierowca siedział w oddzielnej małej kabinie, odgrodzonej celuloidowymi oknami.

      — Dzień dobry, chłopcy! — Dick uprzejmie przywitał siedzących, wsuwając płaszcz pod ławkę.

      Z drugiego końca ławki odpowiedziało mu jakieś głuche mruknięcie. Natomiast bezpośredni sąsiad okazał się bardziej rozmowny.

      — Proszę, jeszcze jeden pasażer! — zagadał. — A dokąd to, młody człowieku?

      Dick nastroszył się instynktownie. Wszczepiana w obozie podstawowa zasada mówiła: „Z ludźmi rozmawiać jak najmniej, w żadnym wypadku nie mówić na temat własnego zadania.”

      — W górę, na północ — odparł lakonicznie.

      — Hm, jakiś młody szpak, jeszcze go gadać nie nauczyli, co Willy? — wybuchnął śmiechem tamten zwracając się do sąsiada z prawej strony, jak się później okazało rezerwowego szofera.

      Dick już był zły, ale wyniesione z obozu mocne poczucie dyscypliny raz jeszcze odniosło zwycięstwo. Zacisnął zęby i bez słowa spojrzał na sąsiada — jakiegoś chudego, żylastego drągala w zwyczajnym ubraniu podróżnym. Z pooranej zmarszczkami twarzy nie podobna było odcyfrować wieku.

      Tamten rzucił mu ironiczne spojrzenie spod przymkniętych powiek i odwrócił się do sąsiada:

      — Willy, co to za melina? Czego my tu tak długo sterczymy?

      — Nie umiesz czytać? Przecież to rezerwowy magazyn, prawda młodzieńcze? — odparł kierowca nachylając się do przodu i zaglądając Dickowi w oczy.

      Skinął w odpowiedzi głową. „Rezerwowy magazyn materiału wojennego” — tak brzmiała kryptonimowa nazwa obozu szkoleniowego. Przez chwilę wydawało mu się, że w oczach wstrętnego sąsiada przyczaił się cień jakiejś nieufności. Niechęć wzrosła w nim jeszcze. Postanowił mieć się na baczności i nie odzywać się wcale.

      Po chwili kolumna ruszyła. Auta trzymały się biegnącej poprzez cały ląd australijski linii telegraficznej, od Zatoki Spencera na wybrzeżu południowym, aż po Zatokę van Diemena na północy.

      Tam gdzieś właśnie był cel podróży Dicka.

      Wyglądanie przez oknao szybko mu się znudziło — teren przeważnie piaszczysty, ubogi w zieleń, krajobraz nieciekawy. Z rzadka tylko rysowały się ledwie widoczne pagórki. Osad ludzkich ani śladu. Mijali od czasu do czasu strażnice wojskowe, umieszczone tu dopiero podczas wojny dla ochrony linii telegraficznej i biegnącej równolegle na północ trasy kolejowej. Małe, niskie, kryte falistą blachą baraki stały na zupełnym pustkowiu. Nawet wodę trzeba było przywozić. Ciężkie karabiny maszynowe miały służyć do obrony przed atakami z powietrza, ale — jak Dick wywnioskował z rozmowy sąsiadów — naloty japońskie zdarzały się teraz bardzo rzadko.

      Przed paru miesiącami Amerykanie rozpoczęli generalną ofensywę na Wyspach Salomona, a Japończycy mieli lotnictwo niezbyt liczne.

      Dopiero trzeciego dnia podróży, gdy zbliżali się już do Pine Creek, zaatakowała jadącą kolumnę niewielka eskadra bombowców japońskich średniej wielkości. Auta szły traktem przez typowy australijski busz — step pokryty trawą i z rzadka rozrzuconymi krzakami. Wśród tych właśnie krzaków załoga kolumny samochodowej natychmiast szukała schronienia.

      Dick po raz pierwszy widział nieprzyjaciela w akcji.

      Leżąc pod niskimi krzakami z zapartym tchem obserwował krążące nisko nad ziemią samoloty.

      — To już drugi garnitur... Pierwszy zostawili na zachodnim Pacyfiku — zauważył szyderczo leżący obok Dicka szofer Willy.

      Dick sądząc, że mówi o nieprzyjacielskich pilotach, zdziwił się bardzo. Jego zdaniem Japończycy latali znakomicie. Podziwiał śmiałe korkociągi i ostre, karkołomne skręty, za którymi pilot podrywał maszynę znad samej ziemi. Strzelców tylko musieli mieć marnych: na długi szereg stojących wozów rzucono tuzin lub dwa bomb małego kalibru, wszystkie jednak padły dość daleko od celu.

      Japończycy rozpoczęli ogień z broni pokładowej. Wstrętny dryblas, którego zaczepki tak bardzo irytowały Dicka, mruknął zadowolony:

      — No, jajka już się im skończyły! To dobrze!

      Willy zaśmiał się krótko. Dick coraz bardziej był zdezorientowany: nie widział najmniejszego powodu do wesołości — grad kul siekł chłodnice wozów.

      — Bo my wieziemy trinitrotoluol, młodzieńcze — wyjaśniał dryblas, widząc zdumioną minę Dicka.

      Chłopcu mróz przebiegł po krzyżu. Trinitrotoluol... Najstraszliwszy materiał wybuchowy! Przez całą drogę mieli go przynajmniej dziesięć ton za plecami, a ten wstrętny dryblas cały czas fajki z zębów nie wyjmował, jakby wieźli owoce! I teraz także leżał sobie spokojnie o niecałe sto jardów od śmiercionośnego ładunku, pod ogniem maszyn japońskich!...

      — Wystarczy jedno takie jajeczko w samochód, a pojedziemy do nieba jak Eliasz na wozie ognistym — drwił dalej dryblas jakby czytając w myślach przerażonego Dicka.

      — Patrz no, Harry, co ten drań tam wyrabia! — przerwał podniecony szofer.

      Uniósłszy się na kolana patrzył ponad krzakami obserwując pościgowiec japoński. Jedna z maszyn, odłączywszy się od eskadry, zawróciła nad kępę krzaków, wśród których ukryła się część załogi kolumny wraz z dowódcą.

      Dryblas, zwany Harrym, szybkim ruchem ręki ściągnął Dicka w dół i przygwoździł do ziemi — rozgorączkowany chłopak, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, zerwał się na nogi.

      — Leżeć spokojnie i oddychać głęboko, młodzieńcze! — pouczał drwiąco.

      Dick odpowiedział mu spojrzeniem pełnym wściekłości. Lecz nieregularne strzały karabinowe — tak różne od szybkiego poszczekiwania japońskich karabinów maszynowych — zwróciły jego uwagę na krzaki, nad którymi krążył pościgowiec japoński zasypując ukrytych tam żołnierzy gradem pocisków. Dick w bezsilnej rozpaczy zaciskał pięści i rozglądając się po niebie wypatrywał nadlatujących samolotów ze znakami Sprzymierzonych. Niestety — absolutnymi panami nieba byli Japończycy. Ani jeden australijski czy amerykański samolot nie zjawił się, by przeszkodzić im w ataku.

      — Tu już decyduje los. Równie dobrze mógł sobie wybrać nasze krzaki, a wtedy z kolei my mielibyśmy się z pyszna — filozofował spokojnie Harry.

      Dick oburzony kryjącym się w tych słowach ogromnym egoizmem odwrócił się od niego z pogardą. Dryblas w odpowiedzi wybuchnął śmiechem:

      — Zanim ogolisz się trzy razy, zdążysz się do wszystkiego przyzwyczaić... Liczę przy tym, że wystarczy, gdy będziesz się golił raz na tydzień — szydził znowu Harry.

      Już miał odciąć się ostro, gdy słowa szofera rozładowały napięcie i zmusiły do skupienia uwagi:

      — Żółte gady odlatują!...

      Istotnie: pościgowiec przerwał morderczy ogień na zupełnie bezbronnych ludzi. Cała eskadra japońska odlatywała.

      Gwizdek dowódcy wzywał załogę do gaszenia pożaru: z długiego rzędu wozów strzelały płomienie. Jeden z pierwszych skoczył dryblas Harry; Dick nie mógł opanować uczucia podziwu, gdy tamten śmiało wspiął się na wóz, spod którego brezentowej płachty buchał dym. Harry nie zważając na pełzające po drzwiczkach wozu płomienie, wydobył spod siedzenia szofera gaśnicę. Natychmiast długi, biały strumień piany runął na czerwone języki. Przyczaiły się na chwilę, ale wnet ukazały się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin