Carriger Gail - Protektorat parasola 03 - Bezgrzeszna.doc

(3034 KB) Pobierz

Carriger Gail

 

Protektorat parasola 03

 

Bezgrzeszna

 

 

 

Lady Maccon wraca do Londynu, gdzie rodzina bierze ją w obroty, a plotkarze na języki. Zostaje wyrzucona z gabinetu cieni, a jedyna osoba, która mogłaby wyjaśnić sprawę czyli lord Akeldama nieoczekiwanie znika jak kamfora. Na domiar złego ktoś napuszcza na nią mechaniczne biedronki, co dobitnie świadczy o tym, że wampiry chcą zabić na śmierć.

Podczas gdy lord Maccon postanawia się zapić, a profesor Lyall nie dopuścić do rozpadu pierwszej watahy Anglii, Alexia wyjeża z kraju na poszukiwanie tajemniczych templariuszy, którzy jako jedyni mogą rozwiązać zagadkę jej kłopotliwego połenia. Rzecz w tym, że mogą być gorsi niż wampiry, a do tego mają Pesto i nie zawahają się go użyć. 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

w którym panny Loontwill mierzą się z rodzinnym skandalem

Jak długo jeszcze mamy znosić to upokorzenie, ma­musiu?

Lady Alexia Maccon zamarła przed wejściem do jadal­ni. W swojski brzęk filiżanek i chrupanie tostów wdarł się piskliwy głos Felicity. W myśl panującej tradycji śnia­daniowych utyskiwań Evylin nie kazała na siebie długo czekać.

- Włnie, mamuniu, taki skandal pod naszym da­chem. To doprawdy szczyt wszystkiego!

- Taki cios dla naszej reputacji! - zawtórowała jej Fe­licity. - To niedopuszczalne... - (chrup, chrup...) - nie­dopuszczalne, powtarzam.

Alexia z rozmysłem przejrzała się w lustrze w nadziei na ciąg dalszy, ku jej konsternacji jednak Swilkins, nowy lo­kaj Loontwillów, napatoczył się z półmiskiem śledzi. Spoj­rzenie Swilkinsa dobitnie wyrażo jego zdanie o młodych damach przyłapanych na podsłuchiwaniu, stanowiącym wyłączny przywilej przedstawicieli jego profesji.

- Dzień dobry, lady Maccon - powiedziałno, za­uszając rozmowę i brzęk sztućw o porcelanę. - Otrzy­mała pani wczoraj dwie wiadomości. - Podał Alexii

 


zapieczętowane listy i czekał znacząco, żeby minęła go w drzwiach.

- Wczoraj? Wczoraj? I dopiero teraz mi mówisz? Swilkins nie zniż się do odpowiedzi.

Diabli nadali lokaja! Alexia odkrywała, iż trudno o większy dopust boży aniżeli konflikt ze słbą.

Wpadła do jadalni, przenosząc irytację na towarzystwo przy stole.

- Dzień dobry, kochana rodzinko.

Cztery pary niebieskich oczu z naganą odprowadziły ją na miejsce. A dokładnie trzy, pan domu bowiem bez reszty pochłonięty był gilotynowaniem jajka na miękko przy użyciu specjalnie przeznaczonego do tego celu po­mysłowego narzędzia, które gładko ścinało czubek, nie naruszając przy tym reszty skorupki. Duszą oddany temu zajęciu, nie zaszczycił pasierbicy nawet spojrzeniem.

Alexia nalała sobie szklankę wody jęczmiennej i sięg­nęła po grzankę, usilnie ignorując zapachy bijące z pół­misków. Śniadanie stanowiło niegdyś jej ulubiony posiłek, teraz na samą myśl skręcało w żołądku. Dzieciofeler

- jak nazywała go w myślach - okazał się nadspodziewanie uciążliwy, zwłaszcza iż wiele czasu minie, nim zalezie jej za skó w prawdziwym tego słowa znaczeniu.

Pani Loontwill spojrzała z aprobatą na skromną zawar­tość talerza najstarszej córki.

- Biedaczka więdnie nam tu z tęsknoty za mężem

- zwróciła się do pozostałych. - Jakie to romantyczne.

- Śniadaniowa wstrzemięźliwość Alexii najwyraźniej sta­nowiła w jej oczach przejaw spektakularnego nurzania się w rozpaczy.

Alexia łypnęła ze złcią na matkę i natarła na grzan­ nożem do masła. Ponieważ dzieciofeler zaokrąglił

 

 

 

tu i ówdzie, „zwiędnięcie" raczej nie wchodziło w rachubę. Nurzać się w rozpaczy też nie miała w zwyczaju, a myśl

0 rzekomym wpływie lorda Maccona na brak jej apetytu

- prócz oczywistego, o którym rodzina jeszcze nie miała pojęcia - doprowadzała Alexię do białej gorączki. Otworzyła usta, by wyprowadzić matkę z błędu, ale Felicity nie dała jej dojść do słowa.

- Ależ, mamo, Alexia nie z tych, które umierają od zła­manego serca.

- Ani z tych, które zwykły odmawiać sobie jedzenia

- odparowała pani Loontwill.

- Za to ja mogę jedno i drugie, jak Boga kocham - wtrą­ciła ze swadą Evylin, hojnie nakładając sobie śledzie.

- Evy, kochanie! - Pani Loontwill z wrażenia złamała grzankę na pół.

Najmłodsza panna Loontwill utkwiła wzrok w Ale­xii, oskarżycielsko celując w nią widelcem z nabitym jajkiem.

-Kapitan Featherstonehaugh nie chce mnie znać!

i co na to powiesz? Dziś rano dostałam liścik.

- Kapitan Feartherstonehaugh? - mruknęła pod nosem Alexia. - Myślałam, że jest zaręczony z Ivy Hisselpenny, a ty z kimś innym. Przedziwne.

- Nie, nie, jest teraz narzeczonym Evy - stwierdziła pani Loontwill kategorycznie. - A raczej był. Jak długo z nami mieszkasz? Prawie dwa tygodnie? Obudź się, Ale-xio, kochanie.

Evylin westchnęła dramatycznie.

- Suknia kupiona i w ogóle. Teraz bę musiała oddać do przeróbki.

- Miał ładne brwi - rzuciła na pocieszenie pani Loont­will.

 


- Włnie! - zapiała Evylin. - Gdzie znajdę drugie takie brwi? Jestem zdruzgotana, Alexio! Zdruzgotana! I to wszystko twoja wina.

Należy zaznaczyć, że Evylin bynajmniej nie sprawiała wrażenia tak zgnębionej, jak należoby się spodziewać po utracie narzeczonego, który na dodatek bił na głowę pozostych dżentelmenów w dziedzinie tak istotnej jak brwi. Wepchnęła jajko do ust i przeża je metodycznie. Ostatnio wbiła sobie do głowy, że przeżuwanie każdego kęsa po dwadzieścia razy zapewni jej smukłą sylwetkę, w rezultacie czego bawiła przy stole znacznie dłej niż pozostali domownicy.

- Powoł się na różnice filozoficzne, ale wszyscy wiemy, dlaczego zerwał zaręczyny. - Felicity pomachała liścikiem o złoconych brzegach, który zawierał najpew­niej wyrazy najszczerszego ubolewania i, wnosząc z roz­licznych plam, zdąż zaskarbić sobie uwagę wszystkich zebranych, z uwzględnieniem śledzi.

- Nie wątpię. - Alexia z niezmąconym spokojem upiła łyk ze szklanki. - Różnice filozoficzne? Wykluczone. Przecież ty nie wyznajesz żadnej filozofii, prawda, kochana Evylin?

- Zatem przyznajesz, że to twoja sprawka? - Evylin zmuszona była przedwcześnie przełknąć jajko, by móc ponowić atak. Potrzą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin