Orbitowski Łukasz - Stachu.rtf

(43 KB) Pobierz

Łukasz Orbitowski

 

Stachu


I

 

Gardło ożyło przed świtem i Stachu wypadł ze snu. Odwrócił głową. Za oknem wirował listopadowy śnieg. Pomyślał, że warto by dojść do biurka, zapalić lampę naftową i schronić się w kuli światła. Ostrożnie podniósł się na łokciach i spróbował wysunąć nogi za obręb łóżka. Gardło dopomniało się o swoje. Stachu kaszlnął. W takich chwilach mógł przysiąc, że w przełyku żyje zdechły, złośliwy stwór, wciąż trzymający się gardła. Ma pewnie nogę jak ślimak, a wszystkie trucizny wychodzą mu spod skóry.

Dziunia spała na sofie, niech Bóg wybaczy, umordowana nad siły. Stachu starał się tłumić kaszel, ale każde kaszlnięcie posyłało impuls w dół. Najpierw obudził płuca. Pęcherzyki, całe w smole, wcisnęły się między żebra. Jęknął, opadł na łóżko. Serce jęknęło jak rozdarta kotara. Stachu wypuścił powietrze ze świstem i czekał nieruchomo, aż ból przeminie.

Płuca i gardło z sercem rzęziły równo i pięknie (za parę minut będzie spokój, pocieszał się Stachu, zamkną mordy i usną a ja z nimi), do chóru doszlusowała szczęka, zoperowana parę miesięcy temu. Stachu wpił dłonie w prześcieradło, czuł, że oddycha siarką. Przymknął oczy i pomyślał, że nie zasłużył na taki los. Nie na taki ból, nie na starość i wieczne uganianie się za forsą. Wyobraził sobie schody ze swoich listów o pożyczki, honoraria i zaliczki, tak długie, że zawędrowałby nimi do nieba. Uśmiechnął się do listopadowego okna. Ból zelżał.

Stachu był stary jak wszechświat i od dawna umiał zaklinać sen. W skołtunionym śniegu migały twarze, Stachu wyławiał je i przyciągał. Lubił, gdy pojawiały się dzieci, kochane śniegowe brzdące albo kobiety z białymi włosami potarganymi przez wiatr. Czasem do okna pukali nieproszeni goście i Stachu zamykał oczy.

Myślał o słońcu. Niedawno na sopockiej plaży ze zdumieniem stwierdził, że je lubi, ale mało zna. Pił w norach europejskich stolic, spędził tygodnie w „Pod Czerwonym Prosiakiem” z Munchem i Strindbergiem, żerował jak szczur w zbrązowiałych domach i nagle zabrakło mu słońca. Wysilił się i spróbował zakląć sen, aby zobaczyć w nim słońce. Najlepiej nad morzem, jak zanurza w wodzie poczerwieniałe wąsy. Byłoby dobrze.

Ale śniła mu się grudniowa noc i grad jak kurze jaja.

 


II

 

Stachu spędzał jesień u przyjaciół w dworku. Budynek był pobielany, z czterema dużymi oknami od frontu. Niski i przysadzisty, przypominał Stachowi podłużne chaty, które widział w Norwegii. Zajmował niewielki pokój na poddaszu, ale lubił schodzić na dół i spacerować po pokojach. Gdy zjawił się w salonie, Józef wyglądał, jakby zobaczył ducha.

– Zszedłem na chwilę – obwieścił Stachu – żeby się z łóżkiem nie zrosnąć.

– Lekarz padłby trupem, gdyby tu pana zobaczył – Józef przypominał Stachowi utuczoną pszczołę.

– Straszysz pan lekarzami – Stachu spojrzał tęsknie na fotel. Proszę pamiętać, że zdrowy człowiek takiemu niepotrzebny. A choremu zawsze można krwi upuścić.

Krążył po pokoju, chcąc pokazać, że odzyskuje siły. Wreszcie oparł się o parapet. Dłoń szukała papierosa.

– Halszka niedługo będzie – Józef postawił szklankę obok Stacha. – Mogę powiedzieć służącej, żeby jej poszukała.

– W dzieciach urocze jest to, że przychodzą, kiedy chcą – zauważył Stachu – a pan niech się mną nie martwi, zaraz pójdę na górę. Zbieram siły. Jechać muszę.

– Lekarz zabronił odczytów.

Stachu poddał się i usiadł. Nalał wódki i wypił duszkiem.

– Lekarz ma swoją mądrość, a ja swoją. To pętla, drogi panie, pętla mi szyję uwiera. Lekarz szarpie ją, zaciska i mówi: „nie możesz pan jechać, leż pan i patrz w sufit”. A z drugiej strony szarpie życie i mówi, że jak do Poznania i Krakowa nic pojadę, to za odczyt nie zapłacą. Bez pieniędzy lekarz nic przyjdzie i mnie nie uleczy, choćbym gadał mądrzej od księdza z ambony. Widzi pan, czego nic zrobię, to pętla mnie pije i jedyne co mogę, to tak się wiercić, aby mnie nie zdusiła.

Józef przytaknął. Patrzył, jak Stachu opróżnia szklankę i pomyślał, że starzec powinien natychmiast paść trupem.

– A lekarze, najdroższy, to nie wszystko – ciągnął. – Zima idzie, spójrz tylko pan za okno. Wszystko, co teraz piszę i robię, tylko zimę ma na względzie.

– Mówił pan, że w Warszawie mieszkanie ma pan ciepłe – odezwał się Józef.

– Ja panu tyle powiem, że życie tutaj to marność i troska, kochany panie. Ja bym cieszył się bardzo, gdyby każdy na świecie miał choćby cząstkę pańskiej życzliwości. A ja, widzi pan, nic innego w życiu nie robiłem, jak upominałem się o swoje. Gdybym nie walczył i się nie szarpał, dawno ziemia by mnie zjadła.

– Jest pan silnym człowiekiem – zauważył Józef.

– Bzdura, panie kochany, to ludzie powiedzieli, że jestem silny – obruszył się Stachu – i natychmiast, jeden z drugim, zaczęli mnie tak traktować. Wypróbowali, ile zniosę. Kobiety, mężczyźni, wszystko tam jedno. Więc grałem w te ich gry, a teraz, pan zrozumie, więcej życia widzę w Halszce niż w tych wszystkich zgliszczach, zawalających mi drogę. Pomyślałby pan kiedyś, że będę siedział tutaj z panem i myślał o prawnukach?

Znów zakaszlał i zgiął się z bólu.

– No, sił na dzisiaj dosyć – podniósł się z fotela – ale powiem panu, że chciałbym mieć wnuczkę jak Halszka. Mówię to, jak zwykle szczerze i po przyjacielsku.

Wyminął Józefa, uczepił się poręczy schodów i z wysiłkiem podniósł nogę.

– Leki mnie wykończyły – rzucił. – Ludzie i leki.

Józef patrzył, jak Stachu gramoli się po stopniach. Stary przystawał, oddychał ze świstem, a gdy podnosił nogę, barki zbiegały się ku sobie. Dotarł na piętro i obrócił się nadęty i czerwony z wysiłku.

– I powiem panu jeszcze, że teraz mogę być stary i słaby. Ale w moich książkach jest siła i droga, i sens. Ja, panie kochany, dawno się rozpadnę, a one przeżyją mnie, pana i nasze dzieci. Zobaczy pan, trzeba i warto tak myśleć.

Na piętrze mieściły się dwa pokoje. Ten, w którym chorował Stachu, zostawiła Halszka. Drugi, podobno większy, przeznaczono na graty, wyniesione z dołu. Stachu lubił małe pomieszczenia, jakby wzajemna bliskość ścian chroniła przed złem. Lubił też podchodzić do okrągłego okna i patrzeć na ukochane Kujawy. Stachu obiecał sobie, że gdziekolwiek umrze, każe pochować się tutaj, na rodzinnej ziemi.

Wszedł do pokoju i spojrzał z niechęcią na pomiętą pościel. Za oknem znów się rozpadało. Ominął łóżko, przejechał ręką po papierach na biurku i opadł na sofę. Wysiłek dał znać o sobie. Stwór w gardle nabrzmiał i podgnił. Wróciły duszności. Stachu wziął kartkę ze stołu. Zastanawiał się, czy znajdzie siłę, by skończyć wspomnienia. A książka już w części zapłacona, pisać trzeba, bo idzie zima i lodowa trumna.

Wzrok Stacha spoczął na regale. Znalazł tutaj większość swoich druków, część jeszcze po niemiecku. Ostatnią półkę wypełniały gazety. Stachu podszedł. Znalazł kilkanaście numerów Życia i dziesiątki recenzji przedstawień, dramatów, powieści i poematów. Przerzucał je niespiesznie, zawieszał wzrok na miłych wspomnieniach, by na koniec sięgnąć po Homo sapiens, wydanie lwowskie. Ze smutkiem stwierdził, że książka nie nosi śladów czytania.

Lubił wracać do rzeczy napisanych dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Śledził młodzieńcze intuicje, sprawdzał tropy i dziwił się, że tak dokładnie oddał wszystko, co chciał powiedzieć. Przekładał kartki, wchodził w język jak do rodzinnego domu, wreszcie, nie bez żalu, odłożył książkę. Uniósł głowę. Na regale błyszczała para złośliwych oczu.

Stwór miał rozmiary dużego kota i wyglądał na ulepionego z ciemności. Czarny kołnierz na karku stroszył niczym u jaszczurki. Mocne pazury wpiły się w drewno. Z boku regału zwisał postrzępiony ogon. Stwór patrzył na Stacha z zainteresowaniem. Uniósł trójkątny pysk; za kłami mignął szary język. Sprężył się i bezgłośnie wylądował na ramieniu starca. Ogon uderzył w policzek jak strumień wody.

Stwór wskoczył na półkę, porwał Homo sapiens, odbił się od głowy Stacha i z gracją wylądował na pościeli. Stachu obrócił się. Potworek czyścił sobie pyszczek. Otworzył książkę i wgryzł się w kartki. Stachu zebrał siły i ruszył w stronę łóżka. Wykonał niezgrabny zamach, ręka chybiła celu, a intruz w podskokach pognał do drzwi, unosząc książkę w zębach. Na oczach oniemiałego Stacha, zaczepił o klamkę ogonem, wykonał piruet i drzwi stanęły otworem.

Stachu porwał szklankę i cisnął w kierunku stwora.

Ten pokazał plecy i przepadł, z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin