Orbitowski Łukasz - Wigilijne psy.pdf

(1075 KB) Pobierz
17229647 UNPDF
Orbitowski Łukasz
Wigilijne psy
Spis rzeczy:
SERCE KOLEI
AUTOSTRADA
OPOWIEŚĆ TAKSÓWKARSKA
KACPER KŁAPACZ
WIGILIJNE PSY
ANGELUS®
LOMBARD
OBJAWIENIA
ZMIERZCH RYCERZY ŚWIATŁA
SERCE KOLEI
Wtedy zobaczył u wylotu wagonowego przedsionka znikającą postać nagiego olbrzyma; ciało
jego, zasmolone sadzą, zlane brudnym od węgla potem, wydzielało duszny odór: był w nim
zapach włoskiego kopru, swąd dymu i woń mazi.
Stefan Grabiński, Smotuch
I
Kibel wyrusza ze stacji Kraków Główny. Jest grudzień, czarny i śnieżny, gołębie
przypominają duchy. Ludzie o czerwonych nosach i zimnych oczach, otuleni w płaszcze,
wytaczają się z metalowego brzucha budynku dworcowego. Kibel piszczy na pożegnanie, spręża
swoje ciało wiernej maszyny, pociętej i poranionej, pełnej plwocin, zrodzonej w czarnym śnie lat
sześćdziesiątych. Światła na moment nabierają mocy, jakby żyły, a kierpoć daje ręką znak do
odjazdu i kibel rusza, gołębie zrywają się do lotu, mkną pod sufitem peronu. Tuf tuf, tuf tuf...
Nie ma jeszcze szóstej, a na dworze już jest ciemno i kibel rozświetla sobie drogę przez
grudniowy brud. Mijamy kamienice, podobne teraz do samego kibla – długie, niekształtne,
czekające swojego dnia. Gołębi już nie ma, tylko śnieg wściekle tłucze o okna. Kibel zaprzyjaźnił
się z mrozem. Jutro będzie lepiej, jutro mamy Gwiazdkę i kibel odpocznie na bocznicy. Żadnych
wymiocin obok ubikacji, żadnych piw rozlanych między fotelami, żadnych noży tnących do
kości czerwoną tapicerkę. Maszynista kibla myśli właśnie o Świętach.
Maszynista ma czterdzieści osiem lat i na imię Józef. Kiedyś lubił to swoje imię, kojarzyło
się z Biblią, z dojrzałą mądrością, ale potem Staszek Miętus, ten kutas bez szkoły, nazwał
imieniem Józef swojego kundla, a że Miętus nie pracował, miał całe dnie, by łazić
z czworonogiem samopas i ryczeć zdartym od jabcoków głosem: „Józef! Józef! Do nogi!”. No
i jutro, w samą Wigilię też wyjdzie, też otworzy mordę, a maszynista będzie siedział w domu,
sam, jak pedał na dworcu, walił wódkę, słuchał, liczył lata i użalał się nad sobą. Maszynista
pilnuje kursu, jedzie wolniej niż zwykle i myśli, że zamiast wracać do domu, mógłby zaszyć się
w trzewiach kibla i pić w spokoju. Na bocznicy nigdy nie ma Świąt.
Obok maszynisty przysiada na chwilę kierpoć, który cieszy się na Święta. Jest dumny, bo
wszystko, co ma, osiągnął ciężką pracą. Zamyka dłonie na deklach w teczce. Teczka jest
z najlepszej skóry. Kiedy inni zapisywali się do partii, on tyrał na kolei. Kiedy wiara
synchronicznie ciskała legitymacje, tyrał na kolei. A gdy trzeba było całować księdza, został już
kierpociem i wiedział, że wyżej nie podskoczy, ale też nie spadnie. Kolej jest jak Tatry, jak krzyż
na Giewoncie, przedwieczna i niezmienna. Będzie jeździć nawet, kiedy zabraknie pasażerów,
przeżyje swojego kierpocia. Kibel będzie dudnił i tłukł się po torach, być może pusty, na pewno
zniszczony. Ale będzie. Kierpoć zastanawia się nad tym wszystkim. Zanurza ręce w wieczności
i wieczność śpiewa. Tuf tuf, tuf tuf...
Kanar patrzy na kierpocia. Splata dłonie na zmiętej cegle, zagina rogi kartek. Wolno
wyjmuje papierosa, ułamuje filtr. Zaciąga się i odchyla głowę, na karku tworzą się grube fałdy.
Wydmuchuje powietrze nosem. Kibel toczy się przez Kraków. Tuf tuf, tuf tuf...
Kibel jest prawie pusty. Kto może, siedzi w domu, inni wybierają szybsze połączenia. Dwa
pierwsze przedziały są wolne, w trzecim siedzi trzech pijaków, schylonych nad butelką. Jeden nic
sobie nie robi z zakazu palenia – między kciukiem a środkowym palcem trzyma zmiętego sporta.
Brakuje mu palca wskazującego. Zabrał go na pamiątkę tartak. Mężczyźni piją w milczeniu,
tylko ten bez palca zbiera się, żeby coś powiedzieć (tuf tuf, tuf tuf), rozchyla usta, w kąciku
pojawia się bąbelek śliny; kiedy pęka, grdyka pijaka zaczyna chodzić pionowo i nagle
nieruchomieje.
– Jutro Święta – mówi, a my jedziemy dalej.
Przedział czwarty. Tu zgromadzili się ludzie. Siedzą razem, choć inne przedziały są wolne.
Tyle się mówi o tragediach w pociągach. Wszyscy siedzą na pociętych, popisanych, czerwonych
fotelach. Najbliżej drzwi rozłożył się Bielak, szesnastoletni metalowiec o prawie białych
włosach. Pucułowata twarz kontrastuje z chudymi ramionami. Dżinsy opinają się na kolanach.
Zapadniętą klatkę zakrywa bluza z rysunkiem kobiety ubranej tylko w pentagram. Przed zimnem
chroni go skórzana kurtka, którą nosi niezależnie od pogody, pełna wpinek i naszywek. Na szyi
ma rzemyk, a na rzemyku odwrócony krzyżyk, zawsze go zdejmuje, nim wejdzie do domu.
Słucha muzyki i czyta książkę. Co chwilę zamyka oczy, drzemie przez moment, by wrócić do
Tolkiena. Czytał go wielokrotnie, niektóre strony zna na pamięć, a w domu na półce ma
wszystkie trzy tłumaczenia. Nienawidzi pociągów, to czysta strata czasu. Nie lubi też ludzi. Ale
teraz, z nimi, jest lepiej. Tylko ten stukot, słychać go nawet przy zamkniętych oknach. Zabija
muzykę.
Plecami do Bielaka siedzi starsze małżeństwo z córką. Ojciec drzemie. Przyłożył twarz do
okna, od szyby oddziela go stary program telewizyjny z „Dziennika Polskiego”. Rozchyla usta,
wargi drżą lekko, na zębach odpoczywa brązowy język. Co chwilę podnosi powieki, stwierdza,
że wciąż jest w kiblu i do Mysłowic jeszcze kawał drogi. Na nowo zapada w sen, tak płytki, że
ledwo w nim brodzi. Sen jest zimny jak grudzień na zewnątrz. Zimny i bezbarwny. Ojciec
świszczy, język odpełza w głąb ust i zaraz wraca na miejsce.
– Nie zimno ci, ojciec? – pyta matka i z troską patrzy na policzek przyklejony do gazety.
Ojciec wierci się i daje znak ręką, że wszystko w porządku, więc matka może wrócić do
krzyżówki. Kibel zatrzymuje się co chwilę i wtedy błyskawicznie wypełnia kolejne pola. Nie
może tego robić, gdy pociąg jedzie, za bardzo trzęsie, więc gryzie końcówkę jednorazowego
długopisu i układa w głowie kolejne hasła. Krzyżówkę trzyma na masywnych kolanach. Matka
jest potężna, szersza od męża, na grubych palcach ma pierścionki, jej twarz wygląda jak
wyciosana z kamienia, na nogach wiją się żylaki. W oczach widać podobieństwo z córką,
a w ciele zapowiedź jej drogi.
Córka ma na imię Barbara, ma dwadzieścia pięć lat i mieszka z dwójką dzieci pod
Mysłowicami. Mąż robi na tirach i Basia ma nadzieję, że zdąży wrócić przed pierwszą gwiazdką.
To dobry facet i prawdziwie ją kocha. Uwielbia prowadzić dom i wyobraża sobie, co przyrządzi
na Wigilię i jak siądą całą rodziną przy choince, niczym w szklanej, szczęśliwej kuli. Basia nie
wie, że ktoś zabrał kutię i barszcz z uszkami, ukradł prezenty, zostawił drzewko nieubrane, bo to
już ostatnia godzina jej życia. Tuf tuf, tuf tuf...
Po przeciwnej stronie siedzi facet ze studentem. Student patrzy w okno, otwiera tatrę mocną,
piana cieknie po spodniach, więc ściera ją rękawem, klnie cicho i natychmiast milknie. Na
siedzeniu obok trzyma plecak. Jedzie do domu, do Katowic. W Krakowie studiuje filozofię i ma
dziewczynę Monikę na drugim roku politechniki. Zastanawia się właśnie, czy wygrałby więcej,
zostawiając ją i nurkując w studenckie życie, bo są razem od matury i student ma przeczucie, że
coś mu umyka. Lubi siadać w Jaszczurach, pić piwo i patrzeć na tańczące dziewczyny. Latem,
wracając do domu, obchodzi kurwi kwadrat (od ulicy Szlak, przez politechnikę, potem dworzec,
Filipa i Plac Biskupi), zagląda panienkom w dekolty, ale nigdy nie podchodzi. Boi się. Żałuje, że
nie ma samochodu.
Facet obok studenta często jeździ tym pociągiem i zawsze siada w tym wagonie. Nie wybiera
się nigdzie. Wie, że kibel ma numer 1272 i jest bardzo szczególny. Dojedzie do końca, poczeka,
aż kibel wróci na nowe tory, i razem pojadą do Krakowa. Facet dobiega siedemdziesiątki. Jest
niski, szeroki w barach, z grubymi dłońmi, które bezustannie bębnią w tapicerkę. Uwielbia swoje
wąsy, przypominają szron i dumnie opadają na ogoloną brodę. Papierosy zabarwiły wąsy na
brunatno. Lubi piwo i patrzy na puszkę tatry. Oblizuje wargi. Zerka na zegarek i nagle zrywa się
na nogi, przylepia twarz do szyby. Kibel mija się z drugim pociągiem. Facet unosi rękę, jakby
w geście pozdrowienia, i opada na siedzenie.
W drugim końcu wagonu siedzą Stefan i Bartek. Stefan ma trzydzieści siedem lat i jest
bramkarzem w dyskotece. Kark przechodzi w kaptur. Szary sweter wygląda jak zbroja, na kciuku
lśni sygnet. Ogromna dłoń zamyka się na przedramieniu Bartka. Ojciec głaszcze syna po głowie,
a ten wypluwa deszcz kropelek śliny. Jest upośledzony. Klaszcze w dłonie, raptownie wybija się
z siedzenia i uderza głową w tapicerkę, „uuuuu, uuuuu”, krzyczy, znów pluje, a ojciec odciąga go
delikatnie, sadza na kolanach, całuje w czoło, tuli, uspokaja i czuje się nagi i kruchy, skóra staje
się jak z wosku, a mięśnie ze szkła, tak że gdyby go teraz trącić, zmieniłby się w rozbity,
brzęczący worek kości. Delikatnie odstawia syna, wpycha mu zabawkę w ręce i idzie między
przedziały. Wyjmuje papierosa i pali. „Uuuuu, uuuuu”, dobiega znowu z przedziału i stary, dobry
Stefek nie wie, czy to naprawdę, czy tylko w jego głowie. Tuf tuf, tuf tuf...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin