Verne Juliusz - Cudowna wyspa tom 1 i 2.doc

(1728 KB) Pobierz

 

 

 

 

Juliusz Verne

 

Cudowna wyspa

 

 

Przekład: Michalina Daniszewska

 

80 ilustracji L. Benetta, w tym 12 kolorowych;

1 mapa kolorowa i dwie czarno-białe.

"Wieczory Rodzinne", 1895

plwy_00.jpg (230427 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 


Spis treści

 

 

Część pierwsza 

I.        KONCERTUJĄCY KWARTET.

II.       POTĘGA SONATY SMYCZKOWEJ.

III.      WYMOWNY PRZEWODNIK.

IV.      ROZCZAROWANIE KWARTETU.

V.       STANDARD-ISLAND I MILIARD-CITY.

VI.      ZAPROSZENI.

VII.     ZACHODNI PRZYLĄDEK.

VIII.    W CZASIE PODRÓŻY MORSKIEJ.

IX.       ARCHIPELAG WYSP SANDWICH.

X.        PRZEJŚCIE RÓWNIKA.

XI.      WYSPY MARKIZY.

XII.     TRZY TYGODNIE NA POMOTU.

XIII.    WYSPA TAITI.

XIV.    UROCZYSTOŚCI I ZABAWY.

 

Część druga 

I.         Wyspy Cooka.

II.        OD WYSPY DO WYSPY.

III.       KONCERT NA DWORZE KRÓLEWSKIM.

IV.       Nadzwyczajne wypadki.

V.        TONGA TABU.

VI.       DZIKIE ZWIERZĘTA.

VII.      ŁOWY.

VIII.     WYSPY FIDŻI.

IX.       CASUS BELLI.

X.        Zmiana właścicieli.

XI.       Napad i obrona.

XII.     Tribor i Babor-Harbour.

XIII.    Ponchard zdaje sprawę z położenia.

XIV.    ZAKOŃCZENIE.

 


 

 

 

 

plwy_001.jpg (103701 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 


Część pierwsza

plwy_01.jpg (143941 bytes)

 

 I

KONCERTUJĄCY KWARTET.



 

le rozpoczęta podróż rzadko kiedy kończy się dobrze.” Zdanie to z wielką słusznością mogłoby powtórzyć w tej chwili czterech artystów leżących wraz ze swymi instrumentami w bliskości przewróconego powozu, do którego wsiedli na ostatniej stacyi kolei żelaznej.

– Czy nikt nie jest ranny?… – pyta z niepokojem ten, który się pierwszy podniósł.

– U mnie lekkie draśnięcie kawałkiem szkła z rozpryśniętej szyby – odpowiada drugi, obcierając zakrwawiony policzek.

– Ja mam zdartą skórę na nodze – mówi trzeci i równocześnie opatruje sobie ranę.

– Moja wiolonczela! moja wiolonczela! – woła wreszcie czwarty – oby tylko nic złego nie stało się mojej wiolonczeli!

Szczęśliwym wypadkiem pudła są nienaruszone, a cenne instrumenta trzeba będzie prawdopodobnie na nowo tylko nastroić.

– Przeklęta ta kolej żelazna, która nas w połowie drogi w tak fatalnem zostawiła położeniu! – odzywa się jeden z podróżnych.

– I przeklęty ten powóz, który się wywrócił na pustej drodze, daleko od mieszkań ludzkich – odpowiada drugi.

– I to jeszcze w chwili, gdy noc zapada – dorzuca trzeci.

– Szczęście jeszcze, że nasz koncert zapowiedziany jest dopiero na pojutrze – robi uwagę czwarty.

Po tych narzekaniach niebawem dobry humor artystów wziął górę nad fatalnością położenia, zaczęli nawet sobie wesoło żartować z całej tej nieszczęsnej przygody. Mówili między sobą po francuzku, odzywając się jedynie, choć zupełnie poprawnie, językiem Walter-Scotta i Coopera do woźnicy, który jak się okazało, najwięcej w całym tym wypadku ucierpiał, spadłszy z kozła w chwili, gdy się przednia oś u powozu złamała. Oprócz wywichnięcia nogi poniósł biedak ciężkie i bolesne obrażenia na całem ciele, to też i mowy być nie mogło, by sam bez pomocy podniósł się z ziemi. Za cud jednak rzeczywiście uważaćby należało, że przynajmniej nie było wypadku śmierci. Kamienista bowiem droga prowadziła przez górzystą okolicę, nie rzadko też po jednej lub drugiej stronie szumiał rączy potok, lub czerniały głębokie przepaście, i gdyby wypadek miał miejsce o kilkadziesiąt kroków dalej, wszystkich byłaby spotkała śmierć niechybna.

Teraz jednak powóz jest nie do użycia, jeden z koni padając złamał nogę, drugi zaś złamanym dyszlem tak mocno pokaleczony, że niepodobna, by mógł pójść niezwłocznie w dalszą drogę; więc, ni pojazdu ni koni. Trzeba też prawdziwej fatalności, jakiej ulegli nasi artyści na terytoryum Niższej Kaliforni. Dwa wypadki w podróży w ciągu dwudziestu czterech godzin, to już wymaga zbyt wielkiej filozofii.

W czasie, gdy się powieść nasza zaczyna, stolica państwa San-Francisco, miała już bezpośrednią komunikacyę z San-Diego, miastem położonem na samej granicy Kalifornii; tamto właśnie zdążali nasi podróżni, aby dać koncert zapowiedziany od dawna i z upragnieniem oczekiwany. Gdy wigilię dnia tego wsiedli do pociągu w San-Francisco, wszystko zdawało się najlepiej sprzyjać zamierzonej wycieczce, aż najniespodziewaniej, o jakie pięćdziesiąt mil od San-Diego, pociąg musiano zatrzymać, gdyż wskutek gwałtownej ulewy spadłej tejże nocy, nasypy kolejowe zostały tak uszkodzone,, iż komunikacya dalsza, aż do czasu naprawy, musiała być przerwaną. Podróżnym naszym pozostało tylko do wyboru, albo czekać, aż ruch pociągów w tę stronę znowu się rozpocznie, albo też nająć w najbliższem miasteczku jakikolwiek pojazd; za zgodą wszystkich wybrano to ostatnie.

Po długich poszukiwaniach znaleziono wreszcie w sąsiedniej wiosce powóz w rodzaju starego landa; okucia jego rdza już mocno zniszczyła, a sukno wewnątrz mole całkiem zjadły; nie było to więc nic eleganckiego, ale też nie było wyboru. Ugodzono się z właścicielem co ceny wynajmu, woźnicę ujęto obietnicą sutego napiwku i zostawiając kufry i bagaże na kolei, czterej artyści umieścili się jak mogli najlepiej w starym wehikule, zabierając jedynie swe cenne instrumenta. Ruszyli tak w dalszą drogę o godzinie drugiej i aż do siódmej posuwali się raźno naprzód, gdy nagle spotkał ich drugi, fatalny wypadek, na wskutek którego przepadła możność dalszej jazdy, a do San-Diego jeszcze całe mil dwadzieścia!

Dla czego jednak ci artyści poch??? ??? a co więcej urodzeni Paryżanie ??? ??? czną grę losu, w nieznanych ??? ???

Dla czego?… Oto zwykła walka o byt pchnęła ich za oceany. W Europie, wybitniejszym nawet talentom trudno nieraz zdobyć sobie dostateczne utrzymanie, gdy tymczasem w Ameryce, wśród bogacących się coraz więcej Yankesów, poczęło się budzić w czasie, w którym miały miejsce opisywane wypadki t. j. około 20 lat temu, żywe zamiłowanie do sztuk pięknych, a przedewszystkiem do malarstwa i muzyki. Sprowadzano więc i płacono sumy wielkie za płótna mistrzów starych i nowych szkół Europy, artystów zaś uprawiających muzykę i śpiew, obsypywano oklaskami i złotem. Dopóki gust się nie wykształcił u tego ludu żyjącego dotychczas cyframi, przekładano nadewszystko głośną i szumną muzykę oper: Wagnera, Verdiego, Berlioza i innych; z biegiem jednak, poczęto gustować w głębokich i pełnych uczuć tonach Mozarta, Haydna i Bethowena, a jednocześnie muzyka sonat wprost zapalała powolnych i zimnych spekulantów. Wtenczas to właśnie czterech naszych artystów postanowiło zapoznać mieszkańców Ameryki, z nieporównaną w piękności spokojną i pełną elegancyi muzyką salonową. W rachunkach swych nie doznali zawodu, bo dotąd nie brakło im ani brzmiących oklasków, ani przyjemnie dźwięczących dolarów. Ich poranki lub wieczory muzykalne licznie były odwiedzane i „Kwartet koncertujący”, jak ich powszechnie nazywano, zaledwie zdołał uczynić zadość licznym zamówieniom. Bez niego nie było uroczystości, rautu, lub zabaw urządzanych po parkach, choćby najświetniejszych, któreby zasługiwały na zanotowanie publiczne. Złoto też bogatej Kalifornii szerokim strumieniem płynęło do kieszeni smyczkowych wirtuozów, lecz niestety, nie zatrzymywało się tam długo, nie umieją bowiem oszczędzać ci książęta tonów, nie umieją ogólnie zbierać kapitałów ludzie oddani sztuce. Prowadząc życie cyganeryi artystycznej, w bezustannej podróży z Nowego Yorku do San-Francisco, z Quebecu do Nowego Orleanu, z Nowej Szkocyi do Texas, „Kwartet koncertujący” wydawał prawie wszystko, co im hojne ręce wielbicieli sztuki tak ochotnie rzucały.

Zanim jednak rozpoczniemy opowiadanie o dalszych losach czterech naszych bohaterów, czas zapoznać czytelnika choćby z ogólnymi rysami ich powierzchowności i charakteru.

Yvernès, jest mężczyzną lat trzydziestu dwóch, wzrostu średniego, szczupły, włosy długie lekko falujące, koloru jasno blond, oczy ciemne, podłużne o melancholijnym spojrzeniu, postawa ogólnie elegancka choć widocznem jest w niej nieco pozowania, właściwego niektórym artystom; posiada talent mogący mieć nadzieję świetnej przyszłości, w kwartecie zajmuje też miejsce pierwszego skrzypka.

Drugie skrzypce trzyma Francolin, lat trzydzieści, przy wzroście małym dość otyły; włosy i zarost ciemne, oczy czarne, dla bardzo krótkiego wzroku nosi stale pince-nez w złotej oprawie. Natury szczerej, wolnej od wszelkiej zazdrości i bezpodstawnej ambycyi, choć zresztą zdolny bardzo muzyk. Sprawuje poważny urząd kasyera towarzystwa, i w roli tej nawołuje stale do oszczędności, dotąd jednak bez pożądanego uznania i skutku.

Ponchard, najmłodszy i najweselszy, przez kolegów żartobliwie „Ekscelencyą” tytułowany, gra pięknie na altówce; ma lat dwadzieścia siedm; przedstawia typ tych charakterów, które całe życie pozostają młode. Umysł to bystry, lubujący się w dowcipach, na których mu nigdy nie zbywa, gotowy zawsze do zaczepki i odporu. Oczy ma rozumne, włosy rudawo blond, wąsik starannie wykręcony. W żartobliwych swych rozmowach ma tę wielką zaletę, że nie obraża nigdy nikogo i z właściwą sobie uprzejmością przyjmuje uwagi zwierzchnika.

Kwartet nasz bowiem złożył władzę najwyższą i decydującą w ręce najstarszego członka, skończonego wiolonczelisty, Sebastyana Vaillant; zasługuje on na to wyróżnienie zarówno swym talentem jako i wiekiem, ma już bowiem lat pięćdziesiąt pięć. Wzrostu średniego, włosów dotychczas blond, wolnych od siwizny, zczesywanych na czoło i skronie tak, że się łączą z bujnym zarostem twarzy; nosi stale binokle, z poza których widać bystre i rozumne spojrzenie. Rozmowny, gadatliwy nieledwie, umie jednak zachować przewagę nad swymi towarzyszami, którzy zgodnie przyjmują każdą jego decyzyę, dotyczącą czy wyjazdu, czy nowego programu koncertu. On też załatwia wszelkie korespondencye, wszelkie układy z impresaryami miejscowości, do których się udać mają; kwestyę tylko rachunków i kasy, mniej czując się do tego zdolnym, chętnie powierzył opiece drugiego skrzypka.

Czterej ci artyści o temperamencie tak różnym, są jednak bratersko do siebie przywiązani, łączy ich bowiem nie tyle interes, ile wspólność upodobań czerpanych z tego samego źródła sztuki. Serca ich, jak doskonale nastrojone instrumenta zgadzają się zawsze.

Dalszy przebieg tej scenicznej opowieści, dorzuci jeszcze niejeden rys do powyżej skreślonych sylwetek charakterów, które jeżeli nie są typami szczególnemi, przedstawiają jednak dość oryginalności, o tyle więcej zajmującej, że po hucznych oklaskach jakie obecnie grą swą wywołują, zostali przeniesieni… ale nie uprzedzajmy wypadków, nie przyśpieszajmy „tempa” jakby...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin