Watt Evans Lawrence - Władcy ciemności 01 - Bazyliszek.doc

(1206 KB) Pobierz
Lawrence Watt-Evans

Lawrence Watt-Evans

 

Władcy ciemności tom 01 Bazyliszek

 

tłumaczył Tomasz Baniówka

Tytuł oryginału: The Lure of the Basilisk

Wydanie anglojęzyczne: 1980

Wydanie polskie: 1992

Moshe Federowi,

memu pierwszemu wydawcy,

który uwierzył we mnie

Prolog

- Nie mogę już więcej ścierpieć całej tej śmierci wokół mnie!

Słowa padły z ust potężnej, mierzącej ponad siedem stóp postaci, która miała na

sobie

ciężką zbroję i stała w wąskim wejściu do niewielkiej groty w pobliżu

wierzchołka

ośnieżonego i pokrytego głazami wzgórza. Nawet z pewnej odległości widać było,

jak

gasnące światło zachodzącego słońca odbija się złowróżbną czerwienią w jego

oczach,

dodatkowo podkreślając, że nie jest on reprezentantem rasy ludzkiej. Wędrowiec

przemawiał

do odzianej w łachmany, pochylonej istoty, która przykucnęła w przejściu na

skraju

nieprzeniknionych ciemności pieczary. W mrocznym świetle zmierzchu twarz i

kształty

kobiety były ledwie widoczne. Była ona garbata, pełna zmarszczek i przygnieciona

wiekiem.

Twarz miała zniekształconą i bezzębną, a jedno z jej złotawych oczu spoglądało

straszliwie

zezując. Nie ulegało jednak wątpliwości, że należy ona do tej samej rasy, co

przemawiający

do niej wysoki rycerz.

- Śmierć jest wszędzie - odpowiedziała zgrzybiała starucha.

- Wiem o tym, Ao, ale wolałbym, żeby tak nie było. - Wiedźma, do której rycerz

zwrócił się po imieniu wzruszyła jedynie ramionami, a on ciągnął dalej:

- Śmierć sprawia, że życie staje się bezcelowe. Wiem, że ja sam i wszyscy,

których

znam umrą i odejdą w zapomnienie, tak jak gdybyśmy nigdy nie istnieli... -

Przerwał na

chwilę, po czym znowu podjął:

- Chciałbym dokonać czynu o kosmicznym znaczeniu, chciałbym umieć zmieniać

naturę rzeczy, tak, żeby jeszcze po upływie tysięcy lat wszyscy spoglądający

wstecz mówili:

“Garth to uczynił”. Chciałbym zmienić ten obojętny wszechświat, tak, żeby nawet

gwiazdy

zwracały na mnie uwagę i żeby moje życie miało sens.

Ao poruszyła się niezgrabnie.

              Jesteś panem i rycerzem, którego czyny pamiętane będą przez całe pokolenia.

              Znany jestem zaledwie w niewielkiej części jednego tylko kontynentu, a

nawet tu,

jak sama powiedziałaś, będę pamiętany tylko przez stulecie, może dwa, co stanowi

jedynie

chwilę w dziejach świata.

              Czego zatem chcesz od nas, ode mnie i od mojej siostry?

              Czy możliwe jest, by śmiertelnik mógł zmienić sposób istnienia rzeczy?

              To, jak mówią, jest dziedziną bogów lub - jeśli ktoś w nich nie wierzy -

sprawą

przeznaczenia i losu.

Garth najprawdopodobniej przewidywał, że taka będzie odpowiedź, bo prawie

natychmiast dodał:

- Jeśli nie mogę zmienić świata, to chciałbym przynajmniej, żeby o mnie pamiętał.

Żeby moje imię było znane dopóki będzie żyło cokolwiek na tym świecie, aż do

końca czasu.

Czy tak może się stać?

Wpatrywał się w niekształtną i zdeformowaną postać wiedźmy. Na jego zwykle

kamiennym obliczu malowało się teraz napięcie i wyczekiwanie. Spojrzała na niego

beznamiętnie i odpowiedziała powoli:

              Czy takie jest właśnie twoje pragnienie: być znanym zawsze, od tej chwili

aż do

końca świata?

              Tak.

              To jest możliwe. - Ton jej głosu wydał mu się zadziwiająco niechętny.

              Jak tego dokonać?

              Udaj się do miasta zwanego Skelleth i odszukaj tam Zapomnianego Króla.

Poddaj

się jego woli i rozkazom, i bądź mu bezwarunkowo posłuszny, a to, czego

pragniesz, spełni

się.

              Jak mam odszukać tego króla?

              Można go znaleźć w Oberży Królewskiej, a rozpoznasz go po żółtych

łachmanach,

które nosi.

              Jak długo mam mu służyć?

Ao wciągnęła głęboko powietrze, milczała chwilę i w końcu stwierdziła:

- Męczysz nas swoimi pytaniami, nic więcej ci już nie powiemy.

Obróciła się i kuśtykając podążyła w czeluście pieczary, w ciemność, która przez

cały

czas skrywała jej siostrę o imieniu Ta oraz ich wspólne nędzne legowisko.

Rycerz jeszcze przez jakiś czas stał nieruchomo, w pozie pełnej szacunku, a

kiedy

wyrocznia całkowicie wycofała się w głąb jaskini, zwrócił twarz ku wschodowi,

gdzie

ostatnie promienie słońca oświetlały jeszcze zamarznięty port Ordunin i zimne,

zewsząd

otaczające ląd morze. W końcu zaczął ostrożnie schodzić w dół zbocza.

Rozdział 1

Miasteczko Skelleth leżało na najbardziej na północ wysuniętych peryferiach

ludzkiej

cywilizacji i było wiecznie głodującą dziurą zamieszkałą przez ludzi

utrzymujących się z

uprawy ziemi i cięcia lodu. Z każdą trwającą tu dziesięć miesięcy zimą osada

zmniejszała się.

Jej byt zależał w równej mierze od kóz i siana wieśniaków, jak i od

podupadającego handlu.

Handel ten pozwalał jednak na sprowadzanie pewnych artykułów pierwszej potrzeby,

których

nie udałoby się uzyskać wyłącznie z uprawy własnej ziemi. Z roku na rok

biedniejąca

społeczność osady miała i z tym coraz większe problemy, ponieważ coraz więcej

karawan

załadowanych lodem i towarami padało ofiarą zbójeckich napadów lub kupcy

bankrutowali.

Chociaż Skelłeth ogólnie uznawane było za ostatni przyczółek ludzkiej

cywilizacji, to

jednak i ludzi i pewne ślady cywilizacji można było jeszcze znaleźć na północ od

tej granicy.

Ci, których można było tam spotkać byli albo pasącymi kozy nomadami,

zamieszkującymi

rozległe równiny i podnóża gór, albo barbarzyńskimi myśliwymi i traperami

wiecznie

pokrytych śniegiem szczytów, którzy zbyt byli oddani zbójectwu i morderstwom, by

można

było ich nazwać reprezentantami cywilizacji. Jeszcze bardziej na północ, na

teranach

Północnego Pustkowia, mieszkali nadludzie przegnani tam podczas Wojen Rasowych

trzy

wieki temu. Ale oni, choć bez wątpienia należeli do istot cywilizowanych, z całą

pewnością

nie byli przedstawicielami ludzkiego gatunku.

To właśnie z powodu nadludzi Baron Skelleth uznał za stosowne uczynić Północną

Bramę osady jedynym fragmentem rozpadającej się fortyfikacji godnym pilnowania,

choć

mizerny handel miasteczka wcale z niej nie korzystał. Nawet dzicy traperzy

podczas swych

rzadkich wypraw handlowych woleli używać wygodniejszych wejść: wschodniego i

zachodniego. O każdej godzinie dnia i nocy można więc było spotkać przy Bramie

Północnej

któregoś z trzech tuzinów żołnierzy osady jak wciśnięty w załom muru grzał się w

zimnie nad

prowizorycznym ogniskiem - jeśli oczywiście - mężczyzna nie opuścił swego

posterunku.

Ten nieprzyjemny i niewdzięczny obowiązek stał się wygodnym pretekstem dla

Barona do

wymierzania kar tym z żołnierzy, którzy mieli nieszczęście zderzyć się z jego

złym humorem.

Zwykle też ofiarami kaprysów jego zmiennego usposobienia padali młodsi i weselsi

z

kompanii, jako że Baron w czasie swoich częstych napadów chandry i depresji

zwykł uważać

wszelkie przejawy wesołości i dobrego humoru za śmiertelną zniewagę.

Tak też było i tym razem. Strażnikiem był Arner, najmłodszy i jednocześnie

najśmielszy z żołnierzy. On właśnie otrzymał rozkaz, aby stać na posterunku w

tym

niezwykle nieatrakcyjnym miejscu dwadzieścia cztery godziny bez zmiany. Trudno

było się

więc dziwić, że młodzieńcowi zdarzyło się opuścić pozycję i spał właśnie słodko

w otwartych

ramionach ukochanej, gdy po raz pierwszy odkąd pamiętano ktoś wjechał do

Skelleth od

strony starej drogi prowadzącej na Pustkowie.

Tak oto właśnie Garth na swym wielkim czarnym stworze zwanym bestiarem,

przekroczył bramę miasta niedostrzeżony i niezatrzymywany, minął szeroki

pierścień

porzuconych, zrujnowanych domów i ulic, i dotarł aż do zamieszkałej części

Skelleth.

Stalowy hełm nadczłowieka błyszczał w świetle porannego słońca, a purpurowy

płaszcz

przerzucony przez ramię układał się luźno w fałdy. Jeździec utkwił wzrok prosto

przed sobą i

ignorował zupełnie garstkę odzianych w łachmany mieszkańców, którzy jako pierwsi

zobaczyli przybysza i natychmiast rozpierzchli się w popłochu na jego widok.

Chociaż pozbawiona nosa, lśniąca niczym wyprawiona skóra, brązowa twarz Gartha i

jego przenikliwy wzrok wystarczały, by wzbudzić przerażenie wśród istot ludzkich,

było

całkiem możliwe, że część mieszkańców osady nawet nie zwróciła na niego uwagi i

uciekała

raczej przed jego wierzchowcem, uważając go za jakiegoś niesamowitego potwora z

Północnego Pustkowia. Wysoki w kłębie na pięć stóp stwór mierzył ponad

osiemnaście stóp

od nosa do ogona. Jego gładkowłosy koci kształt był tak doskonale umięśniony, że

waga

jeźdźca w pełnym rynsztunku nic dla niego nie znaczyła. Szerokie poduszeczkowate

łapy, tak

jak łapy kota, nie czyniły prawie żadnego hałasu, a cienki ogon zwijał się za

nim niczym ogon

pantery. Tak jak jej pan, dziki bestiar nie zadał sobie trudu, by obdarzyć

mieszkańców osady

nawet jednym spojrzeniem spod lekko przymkniętych złotych oczu. Nie zareagował

również

na porażonych strachem ludzi w żaden sposób: choćby drganiem krótkich i grubych

wąsów, i

tylko posuwał się spokojnie do przodu przez nikogo nie zatrzymywany, z wdziękiem

równym

kociej gracji. Trójkątne uszy bestia położyła gładko po sobie. Jej normalny krok

równy był

człowieczemu biegowi. Nieugięty ruch do przodu wielkiego czarnego ciała

przesuwającego

się w całkowitej ciszy przez lekko zmrożone błoto ulic, był już sam w sobie

przerażający, nie

mówiąc o trzycalowych kłach, które połyskiwały w jej pysku.

W miarę jak narastały okrzyki i wrzask uciekających mieszkańców, na twarzy

Gartha

pojawił się ledwo dostrzegalny grymas niezadowolenia i dezaprobaty. Grube usta

wydął z

pogardą, choć jego spojrzenie pozostało niewzruszone. To hałaśliwe przyjęcie nie

było tym,

czego sobie życzył w tej chwili. Zarzucił do tyłu płaszcz odsłaniając szary

napierśnik na

czarnej kolczudze. Wyjął z pochwy przy siodle obustronny topór wojenny i

uchwycił go w

lewą dłoń. Prawa nadal spoczywała na wodzidle uprzęży wstrzymującym wierzchowca

co

było czystą formalnością raczej niż koniecznością przy tak dobrze wytresowanym

zwierzęciu.

Garth wiedział, że jego wierzchowiec pochodzi z najlepszych stadnin miasta Kirpa

i jest

rezultatem tysiącletniej, wspomaganej czarami hodowli, polegającej na umiejętnym

krzyżowaniu i niezwykle dokładnej selekcji zwierząt. A jednak teraz nadczłowiek

trzymał

wodzidło w dłoni i wolał ufać wyłącznie sobie.

Jeździec zbliżający się coraz bardziej do rynku, który znajdował się w samym

centrum

miasteczka - stał się obiektem setek ostrożnych i lękliwych spojrzeń. To, że do

tej pory nie

zachowywał się agresywnie, pozwoliło mieszkańcom dojść do siebie, zebrać się na

odwagę i

oto teraz tłoczyli się oni wzdłuż ulic, którymi jechał Garth. Wcześniejsze

krzyki zmieniły się

w śmiertelną ciszę i bez wątpienia był to najbardziej imponujący i frapujący

widok, jaki

zdarzyło się oglądać mieszkańcom Skelleth od paru wieków. Z rozdziawionymi

ustami gapili

się na wielkiego wierzchowca, na mierzącą siedem stóp postać nadczłowieka, na

błyszczący

topór, matową zbroję chroniącą jeźdźca i na ciemną włochatą skórę Gartha, która

była jedną z

największych różnic między jego rasą a ludźmi. Jeździec nie mógł też ukryć braku

zarostru na

twarzy i braku nosa ani zapadniętych policzków i wąskich ust. Dla widza będącego

reprezentantem rasy ludzkiej jego twarz niezwykle przypominała nagą czaszkę z

czerwonymi

oczyma.

Miasto nie zrobiło najlepszego wrażenia na nadczłowieku. Z całą pewnością nie

przystawało do odwiecznych opowieści o potężnej twierdzy będącej bez przerwy w

pogotowiu i oddzielającej jego rasę od ciepłego i bujnego południa. Chociaż

zewnętrzne mury

były kiedyś z pewnością poważną fortyfikacją, teraz Garth zbliżając się do

miasta, dojrzał w

rozkruszałym murze kilka sporych wyrw, dostatecznie szerokich, aby przedostał

się przez nie

tuzin atakujących wojowników - gdyby doszło do natarcia na miasto. Garth mógł

zgadnąć

dlaczego nie naprawiano dziur w murze - osada nie warta była nawet trudu

oblężenia. Pomijał

głupotę tłumu. Ale nawet w częściach niezupełnie zrujnowanych, ryglowe domy

miasta

podupadłe z upływu lat, bezlitosnego klimatu i niewłaściwej opieki nie wyglądały

wcale

lepiej - a po prawdzie nawet gorzej - od tych, które znajdowały się w

najbiedniejszych

dzielnicach jego rodzinnego Ordunin. Brudni, obszarpani i zapchleni ludzie byli

jeszcze

biedniejsi. Ale, koniec końców, byli przecież tylko ludźmi.

Nagle przez tłum przeszedł pomruk. Wreszcie pojawili się żołnierze. Było ich pół

tuzina, a swe krótkie miecze trzymali obnażone. Garth spojrzał na nich z

rozbawieniem,

potem odwrócił wzrok i cichym rozkazem zatrzymał wierzchowca.

Dla przybysza z północy, żałosna szóstka wydawała się równie bezbronna jak

stadko

gęsi. Obawiał się bowiem, że przyjdzie mu stawić czoła oddziałowi jeźdźców w

pełnym

rynsztunku albo przynajmniej paru pikinierom, a nie garstce chłopów w

zardzewiałych

kolczugach z kiepsko wykutymi mieczykami, które były dwukrotnie krótsze niż jego

obu-

ręczny miecz zwieszający się u boku. Z całą pewnością jego przodkowie toczyli

wojny z

potężniejszymi od tych tutaj wrogami. To było zupełnie jasne: nie tylko mury

obronne

zniszczały w ciągu tych lat minionych od czasów, w których nadludzi zmuszono do

wycofania się na Północne Pustkowie. A przecież, byli to bez wątpienia

przedstawiciele

władz miasta i należało potraktować ich z należytą ostrożnością i dyplomacją,

jeśli chciał

wypełnić swoją misję przez nikogo nie zaczepiany. Będąc gościem zobligowany był

do

odezwania się jako pierwszy, powiedział więc:

- Witajcie mieszkańcy Skelleth.

Kapitan małego oddziału - przynajmniej tak zakładał Garth, sądząc po jego hełmie:

stalowym, a nie jak u pozostałych skórzanym - z lekkim wahaniem odpowiedział:

Witaj, nadczłowieku.

Jestem Garth z Ordunin. Przychodzę w pokoju.

Dlaczego więc twój topór wyjęty jest z pochwy?

Nie byłem pewien jak mnie tutaj przyjmiecie.

Raz jeszcze wahając się kapitan odrzekł:

Nie szukamy z tobą żadnej zwady.

Garth wsunął topór z powrotem do pochwy.

- Czy zatem moglibyście powiedzieć mi jak mam dojść do Oberży Królewskiej?

Mężczyzna objaśnił drogę, a potem przerwał nie wiedząc, co ma uczynić dalej.

- Czy mogę przejechać? - zapytał uprzejmie Garth. Kapitan doskonale zdawał sobie

sprawę z tego, że wraz ze swoimi ludźmi nie miałby nawet cienia szansy, gdyby

bestia i

służąca nadczlowiekowi za wierzchowca zdecydowała się przejść sama. Rozkazał

więc

swoim żołnierzom, by rozstąpili się i Garth, niezatrzymywany już przez nikogo,

pojechał w

kierunku chylącej się ku upadkowi starej tawernie, która była tu odkąd tylko

sięgano pamięcią

i zawsze zwana była Oberżą Królewską, pomimo całkowitego braku związków z

jakimkolwiek znanym monarchą.

Kiedy kapitan przyglądał się majaczącej postaci nadczlowieka, przyszło mu do

głowy,

że właściwie nie wypełnił jeszcze wszystkich swoich obowiązków. Pozostały dwie

sprawy.

- Tarł, Thoromor, musimy natychmiast poinformować o tym Barona - powiedział.

Ignorując nieszczęśliwy wyraz twarzy wybranej dwójki, która miała mu towarzyszyć,

wskazał palcem na pozostałych mówiąc:

- A wy trzej idźcie sprawdzić, czy ten potwór zabił Arnera czy też może ten

młody

głupiec opuścił posterunek, a potem zameldujcie się u mnie.

Trójka zasalutowała i odmaszerowała, kapitan natomiast rzucił ostatnie

spojrzenie na

znikającego Gartha, przez chwilę pozwalając sobie pozazdrościć jego zbroi i

broni, a potem

pospieszył w stronę dworu Barona. Pozostała dwójka żołnierzy poczłapała za nim

niechętnie

mrucząc pod nosem coś na temat niemiłego prawdopodobieństwa, że ich pan znów

będzie w

jednym ze swych słynnych napadów depresji.

To, że Baron nie mógł pozwolić sobie na pałac ani na zamek, było najlepszym

znakiem, że miastu powodzi się źle. Baron musiał zadowolić się domem, który

nazywano

dworem głównie z uprzejmości....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin