Palmer Diana - Serce z rubinu- 14.pdf

(478 KB) Pobierz
439701109 UNPDF
DIANA PALMER
SERCE Z RUBINU
tłumaczyła Monika Krasucka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zraniona noga chłopca mocno krwawiła. Doktor Louise Blakely wiedziała, jak mu
pomóc, było to jednak o tyle trudne, że chcąc skutecznie zatamować krew wypływającą z
uszkodzonej tętnicy wprost na pożółkłą grudniową trawę, musiała mocno uciskać ranę.
- Boli... - jęknął mały Mart. - Auu!
- Musimy powstrzymać krwawienie - wyjaśniła rzeczowo, uśmiechając się do chłopca.
Jej brązowe oczy lśniły przyjaznym blaskiem, szczupłą twarz otulały gęste ciemnoblond
włosy. - Założymy ci szwy, a jak już będzie po wszystkim, poproś mamę, żeby kupiła ci loda
- podsunęła, zerkając na stojącą obok bladą kobietę, która natychmiast gorliwie potaknęła. -
Co ty na to? Podoba ci się ten pomysł?
- Czy ja wiem... - mruknął chłopiec, przytrzymując chorą nogę powyżej miejsca, które
uciskała lekarka.
- Wytrzymaj jeszcze trochę - poprosiła, wyglądając niecierpliwie karetki, którą na jej
prośbę wezwał jeden z gapiów. Na szczęście pomoc była już blisko. Lou słyszała narastający
dźwięk syreny. Nawet w tak małym miasteczku jak Jacobsville służby medyczne działały
bardzo sprawnie.
- Będziesz jechał prawdziwą karetką - powiedziała chłopcu. - W poniedziałek
opowiesz o wszystkim kolegom ze szkoły.
- Będę mógł wrócić do domu? - ucieszył się Mart. - Nie zostanę w szpitalu?
- Myślę, że tym razem twoja wizyta skończy się w pokoju zabiegowym, gdzie
udzielamy pomocy w nagłych wypadkach - roześmiała się. - A teraz uważaj: za chwilę
sanitariusze przeniosą cię do ambulansu. Obserwuj ich uważnie, patrz, co robią, i staraj się
wszystko zapamiętać.
- Zapamiętam! - obiecał, ona zaś, widząc nadjeżdżający samochód na sygnale, szybko
wstała. Ledwie karetka zatrzymała się obok radiowozu, wyskoczyli w niej dwaj sanitariusze i
podbiegli do chłopca. Kiedy ostrożnie przenosili go na nosze, Lou podeszła do towarzyszącej
im kobiety, i opisawszy zwięźle obrażenia chłopca, wydała instrukcje dotyczące zabiegów i
badań, które trzeba wykonać po przyjeździe do szpitala. Ponieważ sama tam pracowała,
postanowiła jechać za karetką swoim samochodem.
Nim ruszyła, podszedł do niej policjant, który wcześniej zatrzymał nieuważnego
kierowcę i postawił mu zarzut spowodowania wypadku, w którym ucierpiał mały rowerzysta.
- Szczęście, że akurat była pani w pobliżu - westchnął. - Rana wygląda paskudnie.
- Do wesela się zagoi - odparła, zamykając torbę lekarską, z którą nigdy się nie
rozstawała. Wychodząc z gabinetu, zabierała ją z sobą i wkładała do bagażnika. Tym razem
okazała się bardzo potrzebna.
- Pracuje pani z doktorem Coltrainem, prawda? - zagadnął domyślnie.
- Tak - odparła lakonicznie. Wymowna mina policjanta powiedziała jej, że dalsze
wyjaśnienia są zbędne. Całe Jacobsville wiedziało, że doktorowi Coltrainowi partner
potrzebny jest jak dziura w moście. Albo alkohol. W ciągu kilku miesięcy wspólnej praktyki
lekarskiej wielokrotnie dał jej to do zrozumienia.
- Dobry z niego człowiek - stwierdził policjant. - Uratował moją żonę, kiedy ciężko
zachorowała na płuca - dodał, uśmiechając się do wspomnień. - Nigdy nie traci głowy, zresztą
z tego, co widziałem, pani też jest bardzo opanowana. Widać, że zna się pani na rzeczy i wie,
jak pomóc.
- Dziękuję panu - odparła z przelotnym uśmiechem, po czym wsiadła do swojego
małego forda i ruszyła za karetką.
Izba przyjęć jak zwykle pełna była chorych. W soboty z reguły zdarzało się dwa razy
więcej wypadków niż w dni powszednie. Idąc korytarzem za wózkiem wiozącym Marta, Lou
odpowiadała na powitania swoich pacjentów.
W tym samym czasie doktor Coltrain opuszczał salę operacyjną. Spotkali się na
korytarzu. Zielony chirurgiczny strój nie był szczególnie twarzowy i ktoś inny z pewnością
wyglądałby w nim pokracznie. Ale nie Coltrain. Jemu nie zaszkodził nawet czepek
zakrywający gęste rude włosy. Mimo szpitalnego uniformu prezentował się elegancko i
budził respekt.
- Co pani tu robi? Ustaliliśmy, że w sobotę sam robię obchód - rzucił szorstko.
Oho, zaczyna się, pomyślała. Zaraz zrobi użytek z pierwszego prawa Coltraina:
zawsze i wszędzie wyciągaj pochopne wnioski. Kusiło ją, żeby się uśmiechnąć, ale nie zrobiła
tego.
- Przypadkiem znalazłam się na miejscu wypadku - tłumaczyła się.
- Do wypadków jeżdżą ekipy karetek pogotowia. Za to im płacą - strofował ją, nie
zważając na przechodzący obok personel.
- Ja przecież nie pojechałam tam specjalnie... - zdenerwowała się.
- Nie życzę sobie takich sytuacji. Jeśli to się powtórzy, poproszę Wrighta, żeby
rozwiązał z panią umowę. Czy wyrażam się jasno? - zapytał chłodnym tonem. Wspomniany
Wright był dyrektorem administracyjnym szpitala, on zaś szefem personelu medycznego, tak
więc jego słowa nie były czczą pogróżką.
- Czy pan mnie w ogóle słucha? - zirytowała się. - Nie było mnie w tej karetce... !
- Pani doktor! Idzie pani? - zawołał jeden z sanitariuszy.
Coltrain spojrzał na niego, potem na nią. Nie kryjąc rozdrażnienia, zerwał w głowy
czepek. Wyraz jego niebieskich oczy był tak samo groźny jak cała postura.
- Skoro pani życie prywatne, droga pani doktor, jest aż tak nieciekawe, że musi pani
szukać rozrywki wśród personelu niższego szczebla, może powinna pani zastanowić się nad
jakąś zmianą - rzucił kąśliwie.
Nim zdążyła odpowiedzieć, odszedł. Rozzłoszczona teatralnym gestem wzniosła ręce
do nieba. Jeszcze nigdy nie udało jej się dokończyć przy nim zdania, bo albo w ogóle nie
dopuszczał jej do głosu, albo przerywał w pół słowa i nie czekając na ripostę, pośpiesznie
odchodził do swoich pilnych spraw. Zresztą dyskusja z nim i tak nie miała sensu. Czego
bowiem by nie powiedziała albo nie zrobiła, i tak zawsze stała na straconej pozycji.
- Wcześniej czy później coś sobie złamiesz - mruknęła mściwie, wpatrując się w jego
plecy - a wtedy tak cię urządzę, że mnie popamiętasz. Jak mi Bóg miły, zrobię z ciebie
gipsową mumię.
Przechodząca obok pielęgniarka delikatnie poklepała ją po ramieniu.
- Spokojnie, pani doktor. Znowu panią poniosło.
Lou zacisnęła zęby. Koledzy ze szpitala podśmiewali się, że po każdym starciu z
doktorem Coltrainem Louise zaczyna mówić sama do siebie. Czyli robi to niemal non stop.
Niewykluczone, że do Coltraina mimo wszystko docierały jej słowa, a przynajmniej niektóre
z nich, nigdy jednak nie dał tego po sobie poznać.
Mrucząc ze złości, obróciła się na pięcie i dołączyła do sanitariuszy.
Opatrywanie chłopca trwało ponad godzinę, okazało się bowiem, że poza rozciętą
nogą ma więcej obrażeń, które wymagają założenia szwów. Zdaje się, że w nagrodę mama
będzie musiała wykupić pół lodziarni, pomyślała Lou, która pomyliła się co do jeszcze jednej
rzeczy - wbrew jej przewidywaniom Mart musiał zostać w szpitalu. I dobrze, pocieszała się;
przynajmniej będzie miał czym zaimponować kolegom. Skończywszy dyżur, pożegnała się z
chłopcem i przypomniała mu, że jeżdżąc na rowerze po mieście, musi być bardzo ostrożny.
- Proszę się o to nie martwić, pani doktor - odrzekła zdecydowanie jego mama. - Już
nie pozwolę mu jeździć po ulicy.
Lou skinęła głową i sięgnąwszy po torbę, wyszła z sali. Przemknęło jej przez myśl, że
w dżinsach, sportowych butach i zwykłym T - shircie bardziej wygląda jak studentka na
wakacjach niż poważna pani doktor. Miała włosy związane w koński ogon i ani śladu
makijażu. Po co miała podkreślać urodę pełnych ust i brązowych oczu, skoro nie było
mężczyzny, na którym chciałaby zrobić wrażenie? No, może z jednym wyjątkiem. Tyle że
akurat ten, w którym zakochała się po uszy, nie zwróciłby na nią uwagi nawet gdyby przyszła
do pracy w worku na ziemniaki. „Rudy” Coltrain widział w niej wyłącznie koleżankę po
fachu, a jeśli już coś go w niej interesowało, to tylko jej kompetencje. I choć na tych jej nie
zbywało, on zachowywał się tak, jakby nie dostrzegał jej profesjonalizmu. We wszystkim, co
robiła, doszukiwał się błędów i uchybień. Czasem zastanawiała się, po co w ogóle zgodził się
na tę współpracę, skoro ewidentnie nie darzył jej sympatią. I dlaczego ona, wiedząc o jego
niechęci, wciąż z nim pracuje, choć wcale nie jest tu mile widziana. Znała dobrze przyczynę
tego irracjonalnego zachowania: wszystkiemu winne było uczucie wypełniające jej
nieszczęsne serce. Przeczuwała jednak, że wcześniej czy później przyjdzie dzień, kiedy to już
nie wystarczy.
Z przeciwległego krańca holu szedł ku niej doktor Drew Morris, jedyny przyjaciel,
jakiego tu miała. Podobnie jak Coltrain skończył właśnie operować i wciąż miał na sobie
charakterystyczny zielony strój. Gdy jednak pod skalpel Coltraina trafiały najpoważniejsze
przypadki, zwłaszcza kardiologiczne, Drew wycinał migdałki oraz wyrostki i wykonywał
inne proste zabiegi chirurgiczne. Miał specjalizację z pediatrii, Coltrain zaś zajmował się
głównie schorzeniami klatki piersiowej oraz płuc, zatem wśród jego pacjentów przeważały
osoby w podeszłym wieku.
- Co ty tu robisz? - zdziwił się Drew na jej widok. - Na pierwszy obchód już za późno,
na drugi jeszcze za wcześnie. Zresztą, o ile pamiętam, Rudy miał być dzisiaj sam.
Rudy, w rzeczy samej! Tylko nieliczni, najbardziej uprzywilejowani koledzy mieli
prawo mówić o doktorze Coltrainie, używając tego przezwiska. Lou z pewnością nie należała
do grona wybranych.
Uśmiechnęła się do Drew, ciemnookiego bruneta z niewielką nadwagą, który prawie
dorównywał jej wzrostem; jak na kobietę była bowiem wysoka. To właśnie on skontaktował
się z nią, gdy po śmierci rodziców pracowała w szpitalu w Austin, i powiedział jej, że
Coltrain szuka kogoś do współpracy. Dostrzegła w tym szansę na nowy początek i
postanowiła spróbować swych sił w mieście, w którym przyszli na świat jej rodzice. I choć
brzmiało to nieprawdopodobnie, zwłaszcza w świetle jawnej niechęci, jaką Coltrain okazywał
jej dziś na każdym kroku, to wtedy, po dziesięciu minutach rozmowy, zaproponował jej pracę
w swoim zespole.
- Przed restauracją, w której jadłam lunch, wydarzył się wypadek - wyjaśniła. - Nawet
nie zdążyłam pójść do sklepu. Boże, jak ja nienawidzę zakupów!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin