Siergiej Łukjanienko - Genom 01 - Tańce na śniegu.pdf

(1250 KB) Pobierz
144607884 UNPDF
SIERGIEJ ŁUKJANIENKO
TAŃCE NA ŚNIEGU
PROLOG
Tego dnia moi rodzice skorzystali ze swojego konstytucyjnego prawa do śmierci.
Niczego nie podejrzewałem. Rozumiem, że trudno w to uwierzyć, ale aż do samego końca
nie pomyślałem, że rodzice mogliby się poddać. Ojca zwolniono z pracy ponad rok temu, ale mama
nadal pracowała w Kopalniach Państwowych nr 3. Nie wiedziałem tylko, że Trzecie Państwowe
stoją na granicy bankructwa, a wynagrodzenie wypłacane jest w ryżu, którego nienawidziłem, i
opłacie czynszu, o którym w ogóle nie myślałem. Ale tak żyło wiele osób i w mojej szkole trudno
było znaleźć dzieci, których oboje rodzice mieli pracę.
Wróciłem ze szkoły. Rzuciłem teczkę na łóżko i po cichutku zajrzałem do salonu, skąd
dobiegała muzyka.
Ojciec znalazł wreszcie pracę, to pierwsze, co przyszło mi do głowy. Rodzice siedzieli przy
stole nakrytym białym obrusem, na środku paliły się świece w starodawnym, kryształowym
świeczniku, który mama wyjmowała tylko na wyjątkowe okazje. Na talerzach rodziców były
resztki jedzenia - prawdziwe ziemniaki, prawdziwe mięso! - nigdy nie uwierzę, że tata nie zjadł
dwóch pełnych talerzy, skoro nie dojadł trzeciego. Stała opróżniona do połowy butelka wódki -
prawdziwej! - i prawie pusta butelka wina.
- Tikki! - zawołał ojciec. - Szybciutko do stołu!
Nazywam się Tikkirey. To sympatyczne imię, ale strasznie długie i niewygodne. Mama
czasem mówi na mnie Tik, a ojciec Tikki, chociaż moim zdaniem znacznie prościej byłoby
przemyśleć sprawę dwanaście lat temu i wybrać mi inne imię.
Usiadłem o nic nie pytając. Ojciec bardzo nie lubi wypytywania, woli sam przekazywać
nowiny, nawet jeśli chodzi o zakup nowej koszuli. Mama w milczeniu nałożyła mi na talerz górę
mięsa i ziemniaków, a obok talerza postawiła butelkę mojego ulubionego keczupu. Zjadłem
wszystko z apetytem i dopiero wtedy ojciec wyprowadził mnie z błędu.
Nie znalazł żadnej pracy.
Dla ludzi bez gniazd nie ma już pracy.
Można wstawić gniazdo, ale u dorosłych to bardzo droga i niebezpieczna operacja. Mamie
nie płacą, co znaczy, że rodziców nie stać na opłatę bytową, a przecież wszyscy wiedzą, że na
naszej planecie można żyć wyłącznie pod kopułami.
A teraz chcieli nas wyrzucić z mieszkania i przenieść do zewnętrznego osiedla, gdzie
można przeżyć rok albo dwa - jeśli ma się szczęście.
Dlatego rodzice postanowili skorzystać ze swego konstytucyjnego prawa...
Siedziałem jak skamieniały. Nie mogłem wykrztusić ani słowa. Patrzyłem na rodziców,
grzebałem widelcem w ziemniakach, które przed chwilą wymieszałem z keczupem, zamieniając je
w brunatną breję. Lubię dodawać keczup do wszystkiego, choć czasem mama na mnie krzyczy...
Teraz nikt na mnie nie krzyczał.
Być może powinienem powiedzieć, że lepiej będzie, jak zamieszkamy na osiedlu. Wracając
z kopalni będziemy poddawać się dezaktywacji, będziemy żyć bardzo długo i odłożymy tyle
pieniędzy, żeby znowu wykupić mieszkanie pod kopułą. Ale nie mogłem tego powiedzieć.
Przypomniałem sobie wycieczkę do kopalni. Przypomniałem sobie ludzi o szarej, pokrytej
wrzodami skórze, którzy siedzieli w starodawnych buldożerach i koparkach. Przypomniałem sobie,
jak jedna koparka wymachując łyżką zawróciła i ruszyła w stronę szkolnego autobusu. A z kabiny
uśmiechał się do nas operator koparki, uśmiechał się swoją „krokodylą paszczą”, która prędzej czy
później pojawia się u wszystkich napromieniowanych... Oczywiście chciał nas tylko nastraszyć, ale
dziewczynki zaczęły piszczeć i nawet chłopcy poczuli się nieswojo.
Nie powiedziałem nic, ani słowa. Mama na przemian śmiała się i całowała mnie w głowę,
bardzo poważnie tłumacząc, że teraz moja opłata bytowa została przedłużona na siedem lat, że
zdążę dorosnąć i zdobyć zawód, że moje gniazdo jest bardzo dobre (kiedyś rodzice nieźle
zarabiali), więc nie będę miał problemów z pracą. Najważniejsze, żebym nie wpadł w złe
towarzystwo, nie brał narkotyków, był grzeczny dla nauczycieli i sąsiadów, pamiętał o praniu
ubrań i w porę składał zamówienie na municypalne kartki żywnościowe.
Płakać zaczęła dopiero wtedy, gdy tata, jakby wyczuwając moje wahanie, powiedział, że
nic się już nie da zmienić. Złożyli podanie o śmierć, wypili specjalny preparat i tylko dlatego
otrzymali „pożegnalne” pieniądze. Jeśli teraz się rozmyślą, umrą tak czy inaczej, a za to mnie nie
przedłużą opłaty bytowej.
Straciłem apetyt. Nie miałem ochoty ani na lody, ani na tort, ani na cukierki. Mama
szepnęła mi na ucho, że za „pożegnalne” pieniądze opłacili mi urodziny na siedem lat naprzód i
teraz urzędnik ze służby socjalnej będzie przychodził, dowiadywał się, jaki chciałbym dostać
prezent, potem go kupi i przyniesie mi w dniu urodzin oraz przygotuje uroczyste przyjęcie. Nasza
planeta jest biedna i surowa, ale służby socjalne mamy rozwinięte nie gorzej niż na Ziemi czy
Avalonie.
Lody mimo wszystko zjadłem. Mama patrzyła tak błagalnie, że chociaż się dławiłem, to
przełykałem słodkie, pachnące truskawkami i jabłkami zimne grudki. Potem jak zwykle
zmówiliśmy modlitwę i poszliśmy spać.
Do Domu Pożegnań rodzice mieli iść następnego dnia rano. Jeśliby tego nie zrobili,
umarliby i tak, ale wtedy cierpieliby bardziej.
Leżałem do trzeciej w nocy patrząc na zegarek w kształcie robota - transformera. Robot
łyskał groźnie oczami, wymachiwał rękami i przestępował z nogi na nogę, a czasem omiatał pokój
cienką igłą promienia laserowego. Mama zawsze powtarzała, że nie rozumie, jak można spać w
pokoju z czymś takim, ale nigdy nie kazała mi wyłączyć robota. Pamiętała moją radość, gdy
dostałem go na ósme urodziny.
I wtedy uświadomiłem sobie, że myślę o rodzicach w czasie przeszłym, jakby już nie żyli.
Zerwałem się, otworzyłem drzwi na oścież i pobiegłem do ich sypialni. Nie jestem małym
dzieckiem i wszystko rozumiem. Wiem, co dorośli mogą robić w sypialni, nawet jeśli są rodzicami.
Ale nie mogłem już dłużej być sam.
Wskoczyłem na łóżko pomiędzy rodziców, wtuliłem się w ramię mamy i rozpłakałem.
Nic nie mówili. Ani mama, ani tata. Po prostu przytulili mnie i zaczęli głaskać. Wtedy
zrozumiałem, że żyją. I że będą żyć tylko do rana. Postanowiłem, że tej nocy w ogóle nie będę spał,
ale mimo wszystko zasnąłem.
Rano mama wyprawiła mnie do szkoły i powiedziała, że koniecznie muszę pójść na lekcje.
Że nie powinienem ich odprowadzać. Długie pożegnania to tylko niepotrzebne łzy.
Tata odezwał się dopiero wtedy, gdy wychodziłem z domu:
- Tikki... - powiedział i zamilkł. Pewnie chciał mi powiedzieć tak wiele, a miał tak mało
czasu. Czekałem.
- Tikki, kiedyś zrozumiesz, że tak było trzeba.
- Nie, tato.
Powinienem był powiedzieć „tak”, ale nie mogłem. Ojciec uśmiechnął się smutno, wziął
mamę za rękę i wyszli.
Odprowadziłem ich - ale z daleka, żeby mnie nie widzieli. Mama oglądała się co jakiś czas i
wiedziałem, że czuje moją obecność. Nie pokazywałem się. Przecież obiecałem, że ich nie
odprowadzę.
Gdy weszli do Domu Pożegnań, postałem chwilę, kopiąc ścianę Zarządu Miejskiego. Nie
na znak protestu, po prostu Zarząd stoi po przeciwnej stronie, przy ulicy Odkrywców.
Potem odwróciłem się i poszedłem do szkoły. Przecież obiecałem.
ROZDZIAŁ 1
Jesień zawsze jest piękna.
Leżałem na gładkiej, kamiennej płycie, która tylko przypadkiem nie trafiła na budowę, lecz
znalazła się na brzegu rzeki, i patrzyłem na niebo. Nad kopułą szalała burza. Słońce było małe i
purpurowe, kłęby piasku zasłaniały je niemal zupełnie. Pewnie mieszkańcom osiedla jest teraz
bardzo ciężko, podniósł się poziom promieniowania, a drobny piaskowy pył wciska się w każdą
szczelinę.
- Tiki - Tiki!
Odwróciłem głowę, chociaż wiedziałem, kto mnie woła. Tylko Dajka wołała na mnie „Tiki
- Tiki”. Od pierwszej klasy. Najpierw to było takie niby przezwisko, teraz już chyba nie.
- Na co tak patrzysz?
- Na statek - skłamałem. Statek rzeczywiście wisiał na niebie. Pewnie transportowiec rudy z
drugiego portu. Leciał przez burzę, na razie na silnikach plazmowych, a za nim ciągnął się
pomarańczowy tren - rozbłyski wtórnych ładunków. Żadna rewelacja. Burza była znacznie
ciekawsza.
- Piękny - powiedziała Dajka i położyła się obok mnie, tak że musiałem się przesunąć.
Miała na sobie nowy kostium kąpielowy, dorosły, zakryty. No, no, ale dama.
- Chciałabym zostać pilotem.
- Akurat. Możesz zostać najwyżej sopelkiem. Dajka odpowiedziała po dłuższej chwili:
- Ty też nie zostaniesz pilotem.
- Jak zechcę, to zostanę - odparłem.
Dajka mi przeszkadzała - wierciła się natarczywie, nie rozumiejąc, że teraz nikogo nie
potrzebuję. Absolutnie nikogo.
- Wiesz, ile kosztuje kurs pilotażu?
- Dużo.
- Nigdy tyle nie zarobisz.
- Jak będę miał szczęście, to zarobię - nie wytrzymałem. - A ty na pewno nie będziesz
pilotem. Nie masz chromosomu Y. W hiperze można cię wieźć wyłącznie jako ładunek.
Zamrożoną, z lodem na oczach.
Dajka zerwała się na równe nogi i odeszła. Niepotrzebnie to powiedziałem. Przecież ona
marzy o kosmosie bardziej niż jakikolwiek chłopak. Ale nie ma chromosomu Y, a to znaczy, że
umrze w momencie wejścia w hiperprzestrzeń - jeśli nie będzie leżeć w anabiozie. Z lodem na
oczach...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin