Romanse sprzed lat 010 - Enoch Suzana - W niewoli uczuć(1).doc

(1353 KB) Pobierz
Suzanne Enoch – W niewoli uczuć

Suzanne Enoch

W niewoli uczuć

 

Także i tę książkę dedykuję mojej siostrze Nancy, która zmusza mnie do zachowania historycznej dokładności, nawet wówczas, gdy nie mam na to ochoty!

 

Prolog

- Dach w tej dziurze to istne sito! - sarknął Rafael Michelangelo Bancroft, strząsając wodę z rękawa i po raz trzeci przesuwając się z krzesłem. - W Afryce, w porze monsunów, bywało suszej!

Porozstawiane w dość obskurnej sali gry wiaderka były napełnione już do połowy. Plusk ściekającej do nich wody przywodził na myśl oryginalną symfonię. Nad dachami domów przy Covent Garden rozległ się grom, a towarzysząca mu błyskawica oświetliła przemoczonych bywalców "Haremu Jezebel".

- No to czemuś wracał do Anglii? - spytał Robert Fields, kładąc na stół swoją stawkę.

Rafe wzruszył ramionami.

- Zwiedziłem cały kraj, nie było sensu robić tego po raz drugi. Uzbierałem też dostatecznie dużo afrykańskich anegdotek. Powinny wystarczyć na dłuższy czas.

- Między innymi tę o krwiożerczych Zulusach, którzy chcieli zjeść cię na pierwsze śniadanie, co? Przepadam za tą historyjką - wtrącił się trzeci gracz.

Bancroft wypił potężny łyk porto.

- Dzięki za uznanie, Francis - rzekł sucho.

Francis Henning uśmiechnął się. Jego okrągła twarz poczerwieniała od wypitego trunku.

- Dobrze cię znam! Wiecznie gonisz za wielką przygodą i ani nie pomyślisz, że może się to źle skończyć…

- Albo to w domu brakuje kłopotów? - spytał półżartem Rafe.

- Te domowe łatwiej przewidzieć. - Francis postukał się palcem w pierś. - Bierz przykład ze mnie! Opowieści o wielkich przygodach dobre są do zabawiania towarzystwa, i tyle. Ale w życiu można dojść do czegoś tylko cierpliwością, Bancroft! Zwykłą, prostą cierpliwością, bez żadnego ryzyka.

Rafe z lekkim uśmiechem przyjrzał się nowemu, szaremu surdutowi, który leżał na Henningu jak ulał, i szmaragdowej spince w jego krawacie.

- Cierpliwość, powiadasz…? Zauważyłem, że prezentujesz się dziś lepiej niż zwykle.

Francis uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Nie uwierzysz, Rafe, ale okazało się w końcu, że to ja byłem ulubieńcem babuni! Starszej pani zmarło się w styczniu. Zostawiła mi dwa tysiące funciaków w złocie, do diaska!

- Spodziewam się, że podzielisz się nimi z przyjaciółmi, Henning - odezwał się siedzący naprzeciw niego Fields. W kącie pokoju sir William Thornton rzygał do wiaderka z deszczówką. - Boże wielki! Thornton, nie mógłbyś z tym skończyć?!

Rafę zachichotał.

- Chyba właśnie kończy, Robercie.

- Co…? Rzeczywiście. Henning, do pioruna, stawiasz czy nie stawiasz?

Wesołość Rafe'a nagle się ulotniła. Od powrotu z Afryki szczęście w grze zupełnie mu nie dopisywało. Prawdę mówiąc, grał nie po to, by się wzbogacić, ale żeby się czymkolwiek zająć i jak najrzadziej spotykać z ojcem. Teraz jednak stwierdził, że zostało mu zaledwie kilka funtów i że znalazł się w paskudnym położeniu.

Czwarty spośród pięciu graczy położył swą stawkę na stole i przygładził obficie wypomadowane, ciemne włosy.

- Mnie tam cierpliwość nic nie pomogła - mruknął, zerkając niepewnie na Rafe'a.

Nigel Harrington spozierał nań tak przez cały wieczór i Rafe miał już tego dość.

- Bancroft. - jęknął młodzieniec z podziwem, kiedy Robert ich sobie przedstawił. Zupełnie jakby ujrzał Kolosa Rodyjskiego…! Cóż, na wysokiej rudej hostessie, która ich zabawiała, także zrobiło to wrażenie. Fakt, że jest młodszym synem księcia Highbarrow, Rafe uważał przeważnie za dopust boski… ale byłby skończonym durniem, gdyby czasem nie skorzystał z wynikających z tego profitów. Wetknął do rączki rudzielca dziesięć funtów w złocie.

- Na siódemkę, aniołku - poprosił.

Lydia zachichotała i dokładnie wykonała polecenie. Potem usadowiła się na kolanach Rafe'a, by dalej skubać mu ząbkami ucho. Bancroft od ponad dwóch lat nie zaglądał do "Haremu Jezebel". Gdyby nie namowy Henninga i Fieldsa, znalazłby sobie ciekawszy teren łowiecki. "Harem" już dawno temu przestał być ulubionym miejscem spotkań złotej młodzieży.

Francis pochylił się do Rafe'a.

- Słyszałem, że sprzedałeś swój patent oficerski. Czyżby służba w armii już ci się znudziła?

- Będziesz sekretarzować swojemu papie? A może powierzy ci dozór nad bydłem? - zachichotał Robert. - O, już wiem: wybierzesz pewnie stan duchowny, co? Wielebny Rafaelu!

Rafe spojrzał nań, mrużąc oczy.

- Baaardzo zabawne.

Lydia nadąsała się.

- Nie słuchaj go, kochasiu! To byłaby zbrodnia: zmarnować takiego chłopa!

Przejechała palcem po długiej, cienkiej bliźnie biegnącej wzdłuż jego lewego policzka od oka po szczękę. Rafę wzdrygnął się, chwycił za przegub ciekawską rączkę i odsunął ją na poprzednie miejsce, gdzie igrała z guzikami jego kamizelki.

- Nie ma obawy, złotko. Nigdy bym nie pozwolił wyrządzić sobie takiej krzywdy!

- No więc, co będziesz teraz robił? - nie ustępował Robert. - Jego książęca mość nie pozwoli ci wiecznie hazardować się po piekiełkach!

Rafe wiedział, że przyjaciel ma rację. Był jednak pewien, że swym powrotem do cywila po siedmiu latach służby w gwardii sprawi ojcu ogromną satysfakcję. Właśnie dlatego nie powiadomił jeszcze o tym fakcie rodziny.

- Grasz czy nie grasz, Whiting?

Chudy fircyk położył stosik monet obok siódemki kier, tuż przy stawce Rafe'a.

- Jasne, że gram, Bancroft!

Rafe uważnie go obserwował. Potrafił bezbłędnie rozpoznać szulera. Peter Whiting z pewnością oszukiwał. Była to koronkowa robota: nikt prócz Bancrofta nie nabrał żadnych podejrzeń.

Jednak ani zainteresowanie machinacjami oszusta, ani pieszczoty ponętnej dzierlatki, którą trzymał na kolanach, w niczym nie zmieniały faktu, że Rafe się nudził. Znowu! Porzucenie Oksfordu i zaciągnięcie się w szeregi Niezłomnych Gwardzistów wydawało mu się ekscytującą przygodą. Z początku było tak rzeczywiście. Dodatkowo radował go fakt, że postępuje wbrew życzeniom ojca. Niebawem okazało się jednak, że szykowne mundury i nie kończące się parady nie wystarczają mu do szczęścia.

Zgłosił się więc na ochotnika do regimentu Wellingtona pod Waterloo. Nareszcie mógł wykorzystać z trudem zdobytą wiedzę wojskową! Dowiedziawszy się jednak, że Rafe'a raniono w bitwie, ojciec natychmiast ściągnął go do domu.

Minęły trzy dłużące się jak diabli lata, zanim używając próśb, gróźb i pochlebstw wcisnął się na szkuner, wiozący batalion lansjerów do Afryki Południowej. Ale i stamtąd udało się ojcu przywlec marnotrawnego syna z powrotem do Anglii. Jego przeznaczeniem miało stać się biuro albo - co gorsza - kazalnica.

- Po moim trupie! - powiedział sobie Rafe.

Tę partię faraona wygrali we dwóch z Whitingiem, dokładnie tak, jak się tego spodziewał. Siedząca u niego na kolanach Lydia ciągle chichotała, zapuszczając dłonie coraz niżej. Dostała cząstkę wygranej. Choć Rafe'owi szumiało w głowie, a łapki hostessy wywoływały w nim miłe dreszczyki, nic nie mogło przesłonić faktu, że nie ma większych szans na pokaźną wygraną, która umożliwiłaby mu ucieczkę - wszystko jedno dokąd, byle daleko od Londynu, poza zasięg szponów arystokratycznej rodzinki! Książę, rzecz jasna, zje prędzej diabła, niż da więcej niż dziesięć funciaków na taką bezsensowną wyprawę. A jego pierworodny - Quin, jaśnie oświecony markiz Warefield, zażądałby pewnie od młodszego braciszka napisania traktatu na temat ludów, krajów i kultur, z którymi zetknie się w swych wędrówkach. Uwalniając się z uścisku Lydii, Bancroft sięgnął po kieliszek wina i wypił go jednym haustem. Ponieważ miał oko na Petera Whitinga, zauważył dyskretną wymianę spojrzeń między nim a krupierem. Tego już było za wiele! Czasem i jemu zdarzało się szachrować, ale zawsze robił to własnoręcznie. Przekupywanie personelu to zwykłe łajdactwo!

Gdy wszyscy już położyli na stole swoje stawki, rozdający odsłonił kartę. Tym razem Rafę dostrzegł wyraźny manewr nadgarstkiem. Skinął głową: Peter Whiting oczywiście wygrał.

- Brawo! - pogratulował mu. - Może by tak jeszcze jedną rundkę i koniec na dzisiaj?

Pochylił się przez stół i trzasnął krupiera w szczękę. Ten wydał zdumiony pomruk i zwalił się z krzesła na podłogę.

- Do stu diabłów! Co to ma znaczyć, Bancroft?! - zerwał się na równe nogi Nigel Harrington.

- Nie spełniał swoich obowiązków, jak należy - wycedził Rafe. Ręką wskazał Lydii miejsce, które się zwolniło. - A teraz niech każdy dołoży do puli… powiedzmy sto funtów w złocie, a Lydia odsłoni pierwszą kartę z brzegu.

- To wbrew wszelkim zasadom! - sprzeciwił się Harrington, czerwieniejąc.

Francis roześmiał się.

- Z Rafe'em tak zawsze bywa! Co ci strzeliło do głowy, chłopie?

- Chyba wybiorę się do Indii - odparł Bancroft, opierając brodę na dłoni. - Albo do Chin. Jeszcze ich nie zwiedzałem.

- A my mamy sfinansować tę wyprawę? - Nigel zerknął niepewnie na Whitinga.

- Tylko w razie przegranej. No więc, gracie czy nie? - spytał chłodno Rafe, kładąc swoją stawkę.

Oczy młodzieńca pobiegły w stronę puli, rozciągniętej na podłodze postaci, małej kupki monet, którymi mógł jeszcze dysponować. Wreszcie spojrzał na Rafe'a. Zwilżył wargi językiem.

- Nie mam stu funtów - wymamrotał, wracając na dawne miejsce.

- Wobec tego dobranoc.

Peter Whiting obserwował swego kompana znad kieliszka.

- Pora do łóżeczka, co, Nigel?

- Uspokój się, Whiting, do pioruna! - Harrington znów spojrzał w nieprzeniknione oczy Rafe'a. - Mam jeszcze to - powiedział i wyciągnął z kieszeni na piersiach złożony pergamin.

Whiting roześmiał się.

- Boże święty! Ależ ty masz tupet, Nigel!

- To jest warte co najmniej sto funtów - oświadczył Harrington i osunąwszy się na krzesło, sięgnął po porto.

Przez sekundę Bancroft czuł niemal współczucie dla żółtodzioba. Jednak niewolniczo naśladujący strój i maniery swego kompana. Harrington miał już co najmniej dwadzieścia dwa lub dwadzieścia trzy lata. Był więc wystarczająco dorosły, by poznać się na tym gadzie Whitingu… albo ponosić konsekwencje zażyłości z nim.

Delikatnie przesunął więc pergamin na środek stołu, nalał sobie znowu wina i zerknął na Lydię. Dziewczyna uśmiechnęła się, przesuwając językiem po przednich zębach.

- Niech będzie.

 

1

- May! - zawołała Felicity Harrington drżącym ze strachu głosem. - May, pospiesz się, proszę!

Kolejny potężny podmuch wiatru uderzył w dom, aż ten się zachwiał. Felicity uczepiła się poręczy schodów w obawie, że wichura oderwie budynek od fundamentów. Miała nadzieję, że stare domostwo wytrzyma, póki obie z siostrą nie dotrą bezpiecznie na parter.

- Felicity, deszcz leje mi się przez okno!

- Wiem, kochanie, ale nic nie możemy na to poradzić. Weź tylko koce: prześpimy się w małym salonie. Pomyśl, co za przygoda!

- Niech będzie!

- Żeby cię wszyscy diabli, Nigelu! - mruknęła Felicity, zaciskając dzwoniące ze strachu zęby. - Powinieneś być teraz z nami!

Prawdę mówiąc, obecność brata nie na wiele by się zdała; nigdy zresztą nie miała w nim oparcia. Nieraz (na przykład tej nocy!) doświadczała uczucia, że jest o tysiąc lat starsza od swego dwudziestodwuletniego brata-bliźniaka. Oboje odziedziczyli (May zresztą także) czarne włosy i ciemne oczy po matce, na tym jednak kończyło się podobieństwo między nimi. Matka zazwyczaj mawiała, że Nigel "ma tyle samo rozsądku, co jego papa", ale choć lepiej to brzmiało, znaczyło po prostu, że wcale nie ma rozumu.

Przed pięcioma tygodniami odprawił Smythe'a, ostatniego z domowej służby. Nie musieli teraz płacić mu trzech funtów miesięcznie; czysta oszczędność! Wkrótce potem Nigel wbił sobie do głowy, że pojedzie do Londynu i wygra w karty pieniądze niezbędne na remont ich rodzinnego domu. Mimo protestów siostry młodzieniec odjechał, zabierając powóz, ostatniego konia i wszystkie pieniądze - prócz tego, co Felicity przezornie schowała "na czarną godzinę".

Dzisiejsza noc jednak była jeszcze większą katastrofą.

Wicher i strugi deszczu łomotały w stare ściany, belki poddasza skrzypiały. Gipsowy pył otoczył Felicity niczym wilgotna chmura, gdy nad Fonon Hall znowu trzasnął piorun.

- Felicity! - wrzasnęła May.

- Już idę! - Mogła sobie wyobrazić, jakie męki przeżywa teraz ośmioletnia siostrzyczka, obdarzona wyjątkowo bujną wyobraźnią.

Zaklęła pod nosem, przerzucając ciężką pikowaną kołdrę przez poręcz schodów. Zanim jednak tobół upadł na posadzkę parteru, zawadził o jeden z nielicznych kryształowych wazonów, które stały jeszcze na stole w holu. Odłamki kruchego szkła posypały się we wszystkie strony. Kiedy Felicity biegła korytarzem do pokoju May, wiatr wybił okno. Dziewczyna krzyknęła, gdy uderzył w nią nagły podmuch, zimny i mokry. Osłoniwszy ramieniem twarz, jakimś cudem dotarła wreszcie do sypialni siostry.

Zasłony trzepotały nad głową dziewczynki, a jej rozwiane ciemne włosy układały się wokół twarzy na kształt aureoli. May pospiesznie zgarniała ubrania, książki, zabawki i buciki w stos na środku koca.

- Felicity, gdzie moja Polly?! - dopytywała się niespokojnie, szeroko otwierając brązowe oczy.

- Na dole w małym salonie. Popijają z panem Misiem herbatę. Poczekaj, pomogę ci!

Felicity przyklękła i związała w mocny węzeł rogi koca. Następnie ruszyła korytarzem w stronę schodów, ciągnąc za sobą tłumok. May szła tuż za nią, tuląc kurczowo do piersi ulubioną poduszkę.

- Wszystko przemoknie! - krzyknęła, kryjąc w niej twarz.

Felicity mocno schwyciła siostrę za ramię i pociągnęła ku schodom.

- Nic nie szkodzi: wyschnie! - Skrzypienie ścian starego zachodniego skrzydła niepokojąco przybrało na sile. Dziewczyna spojrzała z lękiem na sufit. Na jego chropowatej powierzchni było pełno rys; przybywało ich w takim tempie, że było to widoczne gołym okiem. - O Boże, nie! - szepnęła, mając nadzieję, że May nie dostrzeże jej trwogi.

Dotarły do podnóża schodów akurat w chwili, gdy wichura wyrwała drzwi frontowe. May wrzasnęła. Połówka drzwi zerwała się z zawiasów i runęła na podłogę holu. Dziewczęta cudem uniknęły śmierci.

Wiatr zawodził jak wściekły wilk. Felicity schwyciła May za ramię i zawlokła ją do małego salonu w nowszym, wschodnim skrzydle domu. Z jej włosów powypadały spinki i wilgotne pasma zakryły twarz, niemal ją oślepiając. Z tyłu rozległ się brzęk tłukącego się szkła, a dom ponownie zatrząsł się w posadach.

W zachodnim skrzydle zagrzmiał echem potężny trzask, silniejszy niż huk piorunów. Całe skrzydło zatoczyło się jak pijane, a potem zapadło. Spod ruin wytrysnęła fontanna wody, tynku, okruchów szkła, odłamków drewna. Felicity krzyknęła, ale nie słyszała nawet własnego głosu.

Odruchowo padła na podłogę. Gdy tylko dom przestał trząść się i dygotać, zerwała się na nogi, walcząc z krępującą jej ruchy mokrą spódnicą.

- Idziemy, May! - krzyknęła na całe gardło. - W saloniku będziemy bezpieczne!

May potrząsnęła główką.

- Nie! On się też zawali!

- Skądże! Wschodnie skrzydło jest o wiele bardziej solidne, May! Nic nam nie będzie, słowo daję!

- Mam nadzieję - popłakiwała dziewczynka, mocno ściskając rękę starszej siostry.

Ja też! Felicity spojrzała w ciemne, przecięte błyskawicą niebo. Niedawno znajdował się tam dach jej domu. Niech diabli porwą Nigela za jego ucieczkę! Jeśli brat nie pospieszy się z powrotem, i to z pieniędzmi, nie będzie już miał do czego wracać; Fonon Hall przestanie istnieć.

 

Rafaela Bancrofta obudziło łaskotanie: ktoś lizał go po klatce piersiowej. Niechętnie otworzył jedno oko i ujrzał rozczochraną, ogniście rudą główkę, posuwającą się coraz niżej, w stronę jego brzucha.

- Cóż za uroczy ranek, Lydio! - mruknął, przeciągając się i próbując zignorować łupanie w czaszce. - Gdzie właściwie jesteśmy?

Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na niego, potem uśmiechnęła się szeroko i podjęła przerwaną podróż w dół jego torsu.

- W moim pokoju, na górce nad "Haremem Jezebel". - Zachichotała cichutko. - A ranek dawno już minął!

Rafę wyjrzał przez okno.

- Niech to diabli! - Zabiegi hostessy były bardzo milutkie, ale należało zająć się innymi sprawami! Przeciągnął się jeszcze raz, zamierzając usiąść, ale wówczas przystąpiły do ataku również zwinne paluszki Lydii. Z westchnieniem zadowolenia Rafe opadł znów na wznak. W końcu nie ma się po co tak spieszyć!

Zmienił pozycję i przyciągnął dziewczynę tak, że jej gołe nogi znalazły się na wysokości jego piersi. W tym momencie dostrzegł na nocnym stoliku pergamin Nigela Harringtona. Sięgnął po dokument i rozłożył go, by sprawdzić, co też podpisał ubiegłej nocy. Wyprostował się z takim impetem, że Lydia spadła z wąskiego łóżka.

- Psiakrew! - Oszołomiona rudowłosa dzierlatka przez i chwilę siedziała goła na podłodze, potem zerwała się i walnęła Rafe'a po głowie poduszką.

Mężczyzna odebrał jej broń. Uderzenia prawie nie poczuł.

- Więcej szacunku, moja droga! Masz do czynienia z dziedzicem!

- Jesteś cholerna, śmierdząca świnia, nie żaden dziedzic! - odburknęła gniewnie.

Bancroft uśmiechnął się szeroko.

- Może i śmierdzę, ale grubszym groszem!

- Nie sądzisz chyba, że mówił serio o tych Chinach?

Julia Bancroft, księżna Highbarrow, odwróciła wzrok od mrocznej High Street, by spojrzeć na starszego syna. - A jednak traktujesz to poważnie, inaczej nie wspomniałbyś mi o tym!

Quin Bancroft, markiz Warefield, z chmurną miną sączył maderę.

- To absurdalny pomysł! Nawet jak na Rafe'a.

Matka przyglądała się markizowi, który znów odwrócił głowę w stronę holu, nadsłuchując głosu swej żony. Obaj synowie księżnej mieli płowe włosy i zielone oczy. U Rafe'a były one jaśniejsze, niemal barwy morza; często migotały w nich szelmowskie błyski. Dobrze wiedział, że jest największą radością matczynego serca.

- Mówisz zupełnie jak ojciec - powiedziała do pierworodnego.

- Serdeczne dzięki! - obruszył się Quin. - Myślałem, że mama będzie mi wdzięczna, że powtórzyłem, o czym wspomniał mi Francis Henning.

Matka uśmiechnęła się.

- Dlaczego uważasz za absurdalny pomysł Rafaela, by znów wyruszyć w podróż?

- Jego miejsce jest tutaj! Należy przecież do Bancroftów, na miłość boską!

- Sądzę, mój synu, że Rafe ma już po uszy londyńskiego życia.

Majordomus dyskretnie zastukał do drzwi małego salonu.

- Podano do stołu, wasza książęca mość, panie markizie.

- Dziękuję, Beeks.

Księżna wstała. Quin ruszył za nią przez istny labirynt pokoi, drzwi i korytarzy do wielkiej jadalni.

- Czy on naprawdę nie nocował dziś w domu? - spytał.

- Ależ, Quin, mówisz jak zatroskana mamusia! To chyba moja rola!

- Po prostu niepokoję się o brata.

- Wiem, i bardzo to ładnie z twojej strony… Ale czym, według ciebie, Rafe mógłby się tu zająć?

Markiz zawahał się.

- Jestem pewien, że gdyby przyszedł z tym do mnie i naradzilibyśmy się wspólnie, znalazłoby się dla niego jakieś interesujące zajęcie.

- A może byś tak pozwolił, by sam je sobie znalazł?

- Mam zaaprobować te przeklęte Chiny?! Wrócił przecież z Afryki ledwie przed miesiącem, do diabła! Wierzyć mi się nie chce, że znów gdzieś go niesie! I dlaczego nawet mi o tym nie wspomniał?!

- Może nie chciał cię martwić.

Quin przymrużył oczy.

- Gdyby troska o mnie mogła powstrzymać mego braciszka od robienia głupstw, to nie byłbym bliski apopleksji, ilekroć widzę go w drzwiach!

Julia roześmiała się mimo woli.

- Ależ, Quin! Czym byłoby życie bez emocji?

- Już Maddie dba o to, żebym ich miał pod dostatkiem! Więcej mi nie trzeba.

Księżna zatrzymała się przy swym krześle i popatrzyła na pozostałe, nie zajęte jeszcze miejsca.

- Beeks, czy pani markiza i jego książęca mość już tu idą?

Majordomus skinął głową.

- Tak jest, wasza wysokość. Książę pan kazał powtórzyć, cytuję dosłownie: "będę za minutkę, do stu diabłów!"

Quin roześmiał się, pomagając matce zająć miejsce.

- Maddie znów go ogrywa w wista! Ojciec strasznie się wtedy wścieka!

Quin dalej mówił coś lekkim tonem, unikając kontynuowania dyskusji na temat zaskakujących zamiarów brata. Julia spojrzała na zegar stojący na gzymsie kominka. Rafael przebywał w ich miejskiej rezydencji tak rzadko - od swego powrotu wyraźnie unikał rodziny. Księżną ogarnął niepokój. Jej młodszy syn miał swój udział w klęsce Napoleona, potrafił wkraść się w łaski londyńskich ślicznotek, na przemian to wygrywał, to przegrywał pokaźne sumy w karty, odwiedzając zarówno najmodniejsze domy gry, jak i najbardziej zakazane spelunki. Zastanawiała się, co jeszcze strzeli mu do głowy.

- Niech mi wasza książęca mość przekaże Highbarrow Castle z przyległymi gruntami, a zapomnę o stu trzydziestu ośmiu milionach funtów, które jest mi winien! - Ze śmiechem w szarych oczach Madeleine Bancroft wpadła do jadalni. Pod nieobecność Rafe'a tylko ona wnosiła nieco energii do statecznego życia familii Bancroftów - i za to właśnie Julia ubóstwiała swoją synową.

- Nie ma mowy, dziewczyno! Sama zapowiedziałaś, że gramy na pensy, nie na funty!

- Nic podobnego! Wasza książęca mość doskonale o tym wie!

Julia skryła uśmiech, dostrzegając na twarzy męża niezwykłe u niego zakłopotanie. Pomyśleć tylko, że wszyscy truchleli przed księciem… z wyjątkiem niej, Maddie i Quina! Rafe udawał, że się nie boi ojca, ale w głębi duszy bardziej niż inni łaknął jego aprobaty. Trzymał się jednak od księcia jak najdalej, jakby jego opinia nic go nie obchodziła. A Lewis Bancroft nie miał o tym wszystkim pojęcia.

Quin wstał, ucałował żonę i podsunął jej krzesło.

- Lepiej poddaj się od razu, ojcze! Ja sam nigdy jeszcze nie wygrałem z Maddie!

- To dlatego, kochanie, że to ja mam zawsze rację!

- No, no, chwileczkę…!

- Dobry wieczór wszystkim.

Do jadalni wkroczył Rafe i niepokój Julii jeszcze wzrósł. Syn był czymś podniecony i przejęty, choć usiłował to ukryć. Gdy zmuszono go do powrotu z Afryki, poczuł się głęboko urażony; matki wcale to nie zdziwiło. Do tej pory unikał otwartej konfrontacji z ojcem. Dziś jednak - sądząc z wyrazu jego twarzy - miało do niej dojść.

Maddie zmrużyła oczy.

- Wielkie nieba, Rafe! Wyglądasz, jakbyś dopiero co wstał z grobu!

Mężczyzna roześmiał się z przymusem.

- Trochę sobie podchmieliłem ubiegłej nocy.

Książę spochmurniał na widok młodszego syna, przybierając minę określaną przez Quina jako "gradowa chmura a la Highbarrow". Doskonale było wiadomo, czym to grozi.

- Mogłeś się przynajmniej ogolić i przebrać, mój chłopcze, zanim przekroczyłeś te progi! Tam do licha, w zeszłym tygodniu gościliśmy tu króla Jerzego!

Julia odchrząknęła.

- Rafaelu, może byś…

- Ach, to ty, ojcze? Dzień dobry. Nie mogłem cię poznać, pókiś się nie nasrożył! Teraz wyglądasz jak zawsze: postrach wszystkich.

- Wolę być postrachem niż obibokiem!

- Lewisie! - upomniała go cicho księżna.

Rafael pochylił się nad matką i pocałował ją w policzek.

- Nie martw się o mnie, najmilsza! Zobaczysz, jaką za chwilę sprawię ojcu niespodziankę!

- Ba! Wyobrażam sobie! - rzekł drwiąco książę.

Rafe ostentacyjnie wyjął z kieszeni surduta dokument. Rozłożył go i umieścił obok nakrycia księcia.

- Widzisz, ojcze? - powiedział, krzyżując ręce na piersi. - Jestem właścicielem Forton Hall. W hrabstwie Cheshire.

Quin wyciągnął rękę po dokument. Zdumienie i radość mieszały się na jego twarzy:

- Co takiego?!

Maddie klasnęła w ręce z uciechy.

- Na kim to zdobyłeś, Rafe? - Roześmiała się. - I czy zabiłeś go w pojedynku, czy z zasadzki?

Rafę nieco się odprężył.

- Nikogo nie zabiłem. Postawiłem po prostu wszystkie pieniądze ze sprzedaży patentu…

- Sprzedałeś swój patent oficerski?! - ryknął książę, poczerwieniawszy gwałtownie.

- Sądziłem, że cię to ucieszy, ojcze. - Z obojętną miną Rafe przesunął ręką po rozwichrzonych włosach barwy miodu.

- Do pioruna, to pierwszy rozsądny krok w twoim życiu!

- Boże święty, nie brak nawet podpisów! - zauważył ze zdumieniem Quin, wręczając pergamin księciu. - Całkiem formalny dokument! Francis coś tam mamrotał o jakichś "papierach", ale nie mogłem się w tym połapać.

Julia nie odrywała wzroku od młodszego syna. Była taka pewna, że żadna siła nie przemieni jej Rafaela w tuzinkowego dziedzica!

- A więc nabyłeś majątek ziemski…? - odezwała się.

Ich spojrzenia spotkały się i syn pospiesznie odwrócił wzrok.

- Niezupełnie… Wygrałem go w karty. Ten Harrington wykorzystał akt własności jako stawkę w grze. Kiedy go stracił, powiedział tylko: "Dobrze, że się tego pozbyłem!" Podpisał dokument, ja też, Henning i Fields poświadczyli, i majątek jest teraz mój.

- I co dalej? - dociekała księżna.

- Bez względu na to, jak zdobył tę posiadłość, Rafael ruszył w końcu głową, zamiast wiecznie wystawiać ją na wrogie kule - podsumował sprawę książę. - Ma teraz własną ziemię. Do czarta! Byłem pewny, że znów zechcesz się włóczyć Bóg wie gdzie, jak ostatni głupiec!

W szczupłej twarzy Rafe'a zadrgał mięsień.

- Prawdę mówiąc, ojcze, nie bardzo się pomyliłeś.

Książę potrząsnął głową.

- Nie możesz dłużej obijać się po jakichś zakazanych miejscach: majątkiem trzeba zarządzać!

- Nie mam…

- Hmmm… Pewnie będę musiał ci pomóc przy gospodarce i w rachunkach - zupełnie się nie znasz na…

- Ani mi się śni zakopać w jakiejś przeklętej dziurze! Zamierzam…

Jego książęca mość zerwał się gwałtownie, przewracając krzesło.

- Co takiego?

Rafael spojrzał na ojca z nienawiścią. W zielonych oczach płonął powstrzymywany od miesiąca gniew.

- Nie mam zamiaru siedzieć na tyłku i przyglądać się, jak wschodzi mi pszenica! - warknął. - Takie życie to jedna cholerna nuda! Może wam obu z Quinem to odpowiada, ale mnie…

Brat wyprostował się.

- Chwileczkę…!

- Postanowiłem sprzedać ten przeklęty majątek - burknął Rafe, wyrywając ojcu dokument z ręki. - Za ile się tylko da!

- A potem co, ty głupcze? Przegrasz te pieniądze albo roztrwonisz na dziwki?

Rafe wetknął pergamin do kieszeni surduta.

- Potem wybiorę się w podróż - oświadczył ostrym tonem. - Może i posiadasz połowę Anglii, ojcze, ale nie zagarnąłeś jeszcze kolonii, południowej Ameryki ani Dalekiego i Wschodu! I ja też, do pioruna, nie jestem twoim niewolnikiem! Do widzenia, mamo. Bywaj, Maddie!

Przez chwilę wpatrywał się w Julię. Potem podbiegł do drzwi i zamknął je za sobą tak energicznie, że aż szyby zadrżały.

Księżna siedziała, nie odrywając wzroku od drzwi.

- O Boże…! - szepnęła słabym głosem.

Drzwi znów otwarły się z impetem.

- Beeks!

Zdumiony majordomus zbliżył się do progu.

- Słucham panicza?

- Zabieram tylko torbę podróżną. Spakuj resztę moich ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin