Żerdziński Ja Aldritch.txt

(67 KB) Pobierz
Maciej �erdzi�ski

Ja, Aldritch

Miejsce spotkania ustalone by�o od Pocz�tku.
Tam, gdzie Noc ko�czy�a sw�j bieg i Dzie� zaczyna� swoj� 
drog�, stan�li wi�c naprzeciw siebie, Pan Rozk�adu i Pan 
�ycia.
- Nic si� nie zmieni�e�, Elphotie - powiedzia� ten 
pierwszy.
- To znaczy, �e k�amiesz, Decayro.
Ciemno�� pokiwa�a g�ow�.
- Nic si� nie zmieni�e�.
Patrzyli na siebie, odwieczni w swej walce i r�wni w 
swych prawach.
- Ten cz�owiek nie b�dzie twoim s�ug�.
- B�dzie.
- Wi��� z nim du�e nadzieje, Decayro.
- On b�dzie w mojej mocy - spokojnie powt�rzy� W�adca 
Ciemno�ci.
Pan �wiat�a opu�ci� oczy.
- Nie znasz jego prawdziwego przeznaczenia, nie wiesz, kim 
m�g�by by�.
- Nie interesuj� mnie sprawy �ycia. Nikt inny nie 
przysporzy mi tylu �mierci, co ten w�a�nie �miertelny. Nie 
darowa�bym sobie wypuszczenia go z r�k, Elphotie.
- Nigdy go w nich jeszcze nie trzyma�e�. I nigdy go nie 
dotkniesz.
W�adca Rozk�adu skurczy� si� w bezg�o�nym �miechu.
- Tak bardzo chcia�bym sk�ama�, Elphotie...
Tam na dole mrok musn�� dusz� cz�owieka.
- ...Ale w�a�nie teraz dotykam tego, kt�ry nazywa si� Guy 
Aldritch i kt�ry b�dzie mi wiernym s�ug�.
- Zobaczymy wi�c, kt�ry z nas potrafi nim zaw�adn�� 
naprawd�. Id� precz, Decayro.
I odeszli. Ka�dy w swoj� Stron�.
Kiedy the Needle dotar� na szczyt wzg�rza, na spotkanie jego 
szarej, zm�czonej twarzy wytrysn�� promie� s�o�ca.
M�czyzna przystan��. Otar� pot sp�ywaj�cy po powiekach i 
spojrza� w d�, tam, gdzie dolina kry�a rzek�, a drzewa 
�wieci�y czerwieni� wschodu.
- �wita - powiedzia� cicho.
Sta� tak chwil�, a p�niej zacz�� schodzi�. Jego krok by� 
r�wny, bez wahania omija� przeszkody.
Na brzegu, gdzie� w dole, mia� czeka� De Volf. Je�li 
jeszcze w og�le �y�.
Zapali� papierosa, t�umi�c d�oni� p�omyk zapalniczki. 
Stado pr�gowanych gryzoni przemkn�o w kierunku wody i by� 
prawie pewien, �e jest tu jaki� cholerny drapie�nik. One 
zawsze czyha�y na �wit i na te biedne ro�lino�erne szczury 
spragnione wody.
The Needle zwolni� i rozpi�� pochw� no�a. Albo De Volf, 
albo �mier�.
Kiedy poczu� wilgo� wody i zobaczy� zgarbion� sylwetk� 
stoj�c� na piaszczystym brzegu, run�� na kolana i krzykn��:
- �yjesz, ty skurwysynu.
Po czym straci� przytomno��. Ostatni raz spa� 
czterdzie�ci godzin wcze�niej.
Sko�czyli je�� i przygl�dali si� rybom podlatuj�cym nad 
falami rzeki, a potem spojrzeli w swoje twarze.
- Nie wygl�dasz dobrze, synu - powiedzia� w ko�cu De 
Volf.
The Needle splun�� w krzaki.
- Nigdy nie wygl�da�em za dobrze.
De Volf za�mia� si� i jego blada twarz zgin�a w 
zmarszczkach. Przejecha� d�oni� po kr�tkich, bia�ych 
w�osach, tak samo wyblak�ych jak jego oczy. Ca�y by� 
wyblak�y. Pieprzony albinos.
- Paulos i Biosspot s� ju� tylko nawozem. Zostali�my my 
dwaj.
- Widz�, �e potrafisz liczy� do dw�ch. To dobrze o tobie 
�wiadczy.
De Volf przepu�ci� jego s�owa obok siebie.
- Mo�esz mnie obwinia�, ale zrobisz to, kiedy wyl�dujemy 
na Ziemi. Na razie, synu, podlegasz moim rozkazom i albo 
b�dziesz mnie s�ucha�, albo poder�n� ci gard�o.
The Needle skrzywi� si� i zamilk�.
Za�atwi� skurwiela przy najbli�szej okazji, pomy�la�. Na 
Ziemi.
De Volf wsta� i wyj�� z plecaka kusz�.
- My�l�, �e tym razem mnie pos�uchasz, ch�opie.
Wymierzy� szybko i zwolni� spust.
- Tym razem tak. Ale nie zapomn�, kto zabi� Biossspota - 
mrukn�� the Needle patrz�c na konwulsje pasiastego gryzonia.
- Nie znosz� tych szczur�w. Same �y�y i j�dra.
- J�dra s� dobre - zasycza� De Volf. - Chrupi�ce.
- Przesta�.
Lataj�ce ryby coraz �mielej unosi�y si� w powietrzu, a� 
wreszcie cie� przemkn�� po falach i z nieba spad� sto�kowaty 
kszta�t. Chwil� p�niej odlecia� trzymaj�c trzepocz�c� 
zdobycz, a ryby znowu obni�y�y swe loty.
- Kiedy bierzemy rzek�?
- Jeszcze dzi�. W nocy. Dasz rad�?
- Tak. - The Needle wcale nie by� tego pewien.
R�nie bywa�o, ale jeszcze nigdy nie czu� si� tak podle. 
Nawet wtedy, kiedy jad�, wszystko go bola�o. Nie sra� z 
nerw�w od tygodnia, teraz ju� po prostu nie m�g�. Sk�r� 
zry�y mu jakie� cholerne kleszcze. Patrz�c na zadziwiaj�ce 
labirynty wyrze�bione w przedramionach, zastanawia� si�, czy 
czasem nie s�, cholery, inteligentne.
Przetar� zapuchni�te powieki, w kt�rych nie by�o ju� 
rz�s.
- Wszystko b�dzie dobrze, De Volf. Nie pierwszy raz si� w 
tym babramy.
Ale De Volf patroszy� ju� szczura i chyba nawet go nie 
us�ysza�.
Je�eli ktokolwiek dotrze do tego Jaja, to b�dzie to ten 
blady, niewzruszony padalec, pomy�la� w�ciekle the Needle.
Chwil� p�niej znowu zasn��.
Ryby przesta�y unosi� si� nad falami, za to odleg�y �piew 
przybra� na sile. De Volf s�ysza� go teraz wyra�nie. 
Pokr�ci� w zamy�leniu g�ow� i spojrza� na zach�d, tam, gdzie 
chmury k��bi�y si� nisko, a pag�rzysty teren zdawa� si� 
dotyka� nieba.
- My dwaj, ten g�wniarz pilnuj�cy kibla i jajog�owi. 
Jako� nie bardzo mog� wpa�� na to, co Aldritch ma zrobi� 
naprawd�. Ale to ju� sprawa jego i Mr Helpera.
Potem spojrza� znowu na �pi�cego the Needle'a i 
u�miechn�� si� ponuro.
- On rzeczywi�cie my�li, �e to ja za�atwi�em Biosspota. 
Nie widzia� przecie�, �e on sam poder�n�� sobie gard�o. 
Le�a�em dwadzie�cia metr�w obok i te� nic nie mog�em zrobi�. 
A ja lubi�em Biosspota.
Zabucza� dzwonek do opiekacza i dwie br�zowe kromeczki 
wyskoczy�y na zewn�trz. W powietrzu unosi� si� ju� smakowity 
zapach kawy i Adrian Moreno ponownie zwl�k� si� z ��ka.
Najpierw wyrzuci� grzanki, potem wyla� kaw�. Chcia� je�� 
na si��, ale sama my�l o prze�kni�ciu czegokolwiek skr�ci�a 
mu wszystkie flaki.
- Co, do cholery, ze mn� jest? - wyszepta� pytanie do 
ma�ego chomika.
Chomik zacz�� miota� si� nerwowo, biegaj�c po klatce jak 
op�tany. Zazwyczaj by� to spokojny, pewny siebie sukinsyn, 
wiecznie kombinuj�cy nowe wersje ucieczek.
- Ty te� co� czujesz...
Z trudem zebra� my�li i wystuka� siedmiocyfrowy numer.
- Spadina Hotel, czym mog� panu s�u�y�?
- To ja - wyszepta�. - To ja, Gus.
- Adrian?! Co si� dzieje, cz�owieku, jest �sma, a ty 
wci�� siedzisz w domu?! Nie my�l, �e...
Przesta� s�ucha� i roz��czy� rozmow�.
Nie mia� si�y powiedzie�, �e dzisiaj znowu nie przyjdzie 
do pracy. Nie mia� si�y martwi� si�, �e nie zdo�a� tego 
powiedzie�.
S�o�ce �wieci�o ostrym �wiat�em i dzie� rozpocz�� si� na 
dobre, ale tego te� zdawa� si� nie zauwa�a�. Po�o�y� si� pod 
parapetem i le�a� tam obserwuj�c mrugaj�ce �wiate�ka 
telefonu, a� wreszcie otworzy�y si� drzwi i stan�a w nich 
posta�. Wyda�a mu si� znajoma. Tak, kiedy� na pewno j� zna�.
- Bo�e jedyny, co si� z tob� dzieje, Adrian? - zapyta�a, 
a on widzia�, jak jej g�os eksploduje dziesi�tkami kolor�w i 
sp�ywa po �cianach pokoju.
- Znowu nie poszed�e� do pracy, dzwoni� do mnie Gus. 
Adrian, chod�my do lekarza, to si� zdarza... Ka�dy... Ka�dy 
mo�e...
Nie zdziwi� si� specjalnie, kiedy jej g�owa rozmaza�a si� 
i pozosta�a wielka, nad�ta i pulsuj�ca czerwon� krwi�. 
Ohydne, grube w�osy stercza�y jak brudne, pozlepiane ziemi� 
druty.
- Jak druty - powiedzia� do niej. - Jeste� jak druty.
Chwil� p�niej poczu� si� troch� lepiej.
- To ty, Hazzel. Przepraszam ci�... Ale ja nie wiem...
Postawi�a torby pe�ne kolorowych pude�ek i opar�a si� o 
�cian�.
By�a �adn�, czterdziestoletni� kobiet� o ciemnej sk�rze i 
ciemnych oczach. Jej szczup�a twarz by�a zawsze taka ciep�a 
i dobra. Lubi� przytula� jej drobne, kruche cia�o, kt�re 
da�o mu si�� na te wszystkie trudne dni i kt�re da�o mu 
dzieci. Jego �ona. I on jej nie pozna�.
- Dlaczego wci�� le�ysz pod tym oknem, Adrian? ��ko stoi 
trzy metry obok. Zadzwoni� po lekarza. To nie mo�e d�u�ej 
trwa�.
Podni�s� si� ci�ko. Wygl�da�o na to, �e straci� kontrol� 
nad w�asnym cia�em. Sta�o si� obce. Nie chcia� go.
- Nie. Nigdzie nie dzwo�.
Poprawi�a w�osy, tak jak to zawsze robi�a, kiedy by�a 
naprawd� przestraszona.
- Ale dla...
- Nie!!! - rykn�� i roztrzaska� p�k� z talerzami. - Nie! 
Lekarza... Robisz ze mnie wariata, he? Dios mio! Wariata... 
Wyno� si�. Wyno�cie si� wszyscy, nie mog� ju� patrze� na 
wasze rozd�te, chore �epetyny.
W drzwiach pojawi�y si� dwie mniejsze istotki, te� 
wielkog�owe, i teraz wszystkie trzy obserwowa�y go czujnym 
wzrokiem.
- Nie dam si�, st�jcie tak, cholery, st�jcie...
Znowu co� roztrzaska�, a tamci trzej eksplodowali feeri� 
kolor�w.
Otrz�sn�� si� i widzia� teraz �on� z dw�jk� p�acz�cych 
dzieci. Obejmowa�a je drobnymi ramionami, a oni wyci�gali do 
niej swoje ma�e r�czki.
Izaak i Steven. Jego �wiat.
- Cristo. Salva me!... - za�ka� ochryple. - Ratuj.
Dwa drobne pasikoniki nie chcia�y ze sob� walczy�.
Mimo �e Aldritch zapewni� im dogodne warunki do 
przeprowadzenia pojedynku, nie by�y tym zainteresowane.
- A wygl�daj� tak wojowniczo. Zw�aszcza ten czerwony - 
westchn�� znudzony.
Z�owi� je godzin� wcze�niej w pobli�u statku, gdzie 
�apa�y resztki ciep�a z nagrzanej s�o�cem ziemi.
Teraz by�o ju� ciemno.
Mniejszy pasikonik wypu�ci� d�ug� tr�b� i zagrucha� 
dyskretnie. Ten czerwony natychmiast przysun�� si� i po 
chwili wszystko by�o ju� jasne.
- To dlatego nie chcia�y walczy�.
- �winie - doda� po chwili i wyrzuci� je w noc.
Uruchomi� nadajnik, ale �aden z czterech ludzi 
przebywaj�cych na zewn�trz nie odpowiedzia�. Ostatni sygna� 
przes�a� ten albinos, De Volf, i zabrzmia�o to jak 
ostrze�enie. Najprawdopodobniej Pannonici.
A on mia� siedzie� w statku jeszcze pi�� godzin. Pi�� 
cholernych godzin. Potem wykona sw�j plan, o kt�rym wiedzia� 
tylko on i Mr Helper.
Wyczuwa� co� z�ego, przyczajonego w nocy, i by�a to jedna 
z tych my�li, kt�re w �wietle dnia p�kaj� jak mydlane ba�ki. 
Ale teraz by�a noc i strach mia� czym oddycha�.
- Wojna o Jajo jest ju� rozpocz�ta. Nie w�tpi�, �e 
Najemnicy Szefa dadz� temu rad�, ale niepokoi mnie co� 
innego, co� zwi�zanego z tym Ptakiem...
Pierwszy Ptak to by�a historia. Najbardziej intryguj�ca 
zagadka Wszech�wiata. Tajemnica �ycia w pr�ni. Zamy�li� si� 
i wspomnienia nap�yn�y same.
Siedzia� wtedy przed telewizorem i patrzy� w obr...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin