Ellroy_James_-_Tajna_sprawa.doc

(1411 KB) Pobierz

James Ellroy

 

Tajna sprawa

 

(Clandestine)

 

Przełożył Wojciech Kallas

 

 


OD AUTORA

 

Pisałem Tajną sprawę w 1980 roku. Pracowałem wówczas jako chłopiec do noszenia kijów golfowych w Bel-Air Country Club w Los Angeles, uganiałem się za kobietami i studiowałem prawo. Była to moja druga powieść. Pierwsza właśnie została wyprzedana. Zapłacono mi za nią jakieś śmieszne grosze. W 1980 pracowałem jak osioł. Przez sześć dni w tygodniu pakowałem ludziom sprzęt do golfa – i pisałem każdej z siedmiu nocy. Stworzyłem Tajną sprawę w osiem miesięcy. Myślę, że to niezła powieść.

Jest w niej golf, korupcja w policji, trochę erotyzmu i sprośnych kawałków. I na tym tle romans dwojga wrażliwych ludzi. Jest to moja pierwsza próba literackiego zmierzenia się z zabójstwem mojej własnej matki. To straszliwie osobista powieść i jednocześnie zwiastun cyklu powieści osadzonych w Los Angeles.

Czułem natchnienie, kiedy pisałem Tajną sprawę. Myślę, że to widać. Mam nadzieję, że powieść przeniesie was do roku 1951 i że jakaś cząstka was już tam zostanie.

James Ellroy 27 czerwca 1996 roku

 


Dla Penny Nagler

 


Prolog

 

Podczas ciemnej, mroźnej zimy 1951 roku pracowałem patrolując ulicę wokół posterunku przy Wilshire, dużo grałem w golfa i szukałem towarzystwa samotnych kobiet na jedną noc.

Nostalgia krzywdzi nieświadomych, wpajając im pragnienie życia prostego i niewinnego, czego osiągnąć się po prostu nie da. Lata pięćdziesiąte nie były bardziej niewinne od innych. Mroczne instynkty rządzące dzisiejszym światem istniały już wtedy, tylko trudniej było je znaleźć. To właśnie dlatego byłem gliną i dlatego uganiałem się za kobietami. Golf był zaledwie wysepką czystości, czymś, co robiłem nadzwyczaj dobrze. Potrafiłem posłać piłeczkę na trzysta jardów. Golf był uosobieniem czystości i prostoty.

Moim patrolowym partnerem był Wacky Walker. Był pięć lat starszy ode mnie, ale w policji mieliśmy równy staż. Pierwszy raz wpadliśmy na siebie w sali odpraw na posterunku przy Wilshire, kiedy każdy z nas ciągnął torbę do golfa. Obaj uśmiechnęliśmy się szeroko i zapałaliśmy do siebie wzajemną sympatią.

Wacky miał słabość do poezji, doświadczania życia we wszystkich jego przejawach i golfa; ja do kobiet, smaku życia i golfa. „Smak życia” znaczył dla nas to samo: robotę, ulice, ludzi i zmienny etos ludzi takich jak my, codziennie stykających się z pijakami, ćpunami, męskimi dziwkami, ekshibicjonistami, prostytutkami, palaczami trawy, włamywaczami i bezimiennymi odpadami rasy ludzkiej. Staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi, a potem partnerami na dziennej zmianie.

Dowódca dziennej zmiany, porucznik William Beckworth, miał świra na punkcie golfa, ale był strasznie kiepski. Kiedy dowiedział się o moich talentach, załatwił mi w zamian za lekcje przeniesienie na dzienną zmianę. To była uczciwa transakcja, ale Beckworth był przypadkiem beznadziejnym – jego po prostu nie można było niczego nauczyć. Owinąłem sobie porucznika wokół palca – nawet nosił za mną kije i szukał piłek w sobotnie ranki, kiedy grywałem w wiejskich klubach i na miejskich polach golfowych – więc wkrótce Wacky przestał pracować w nocy i zostaliśmy partnerami na dziennej zmianie. Co zbliżyło nas do siebie jeszcze bardziej.

Herbert Lawton Walker miał trzydzieści dwa lata, obsesję śmierci i był alkoholikiem. Był prawdziwym bohaterem – dostał Krzyż Zasługi za to, że w czasie Drugiej Wojny Światowej na Saipan zneutralizował dwa stanowiska karabinów maszynowych pełne Japońców. Dostałby każdą pracę. Kiedy jeździł zachęcać ludzi do kupowania obligacji wojennych, firmy ubezpieczeniowe zasypywały go ofertami, ale wybrał Wydział Policji w Los Angeles, niebieski mundur, pistolet i smak życia.

Oczywiście, jak na alkoholika przystało, jego postrzeganie rzeczywistości zależało nieco od ilości spożytego trunku. Ja byłem jego przyzwoitką – nie pozwalałem mu pić rano i dawkowałem spożycie aż do końca obchodu i powrotu na posterunek.

Wczesnym wieczorem, przed moim wyjściem na poszukiwanie kobiet, razem z Wacky’m wstawialiśmy się lekko w jego mieszkaniu, rozmawiając o smaku życia albo o wojnie, której ja uniknąłem, a która z niego uczyniła bohatera. Wacky był przekonany, że zabicie piętnastu Japońców na Saipan uczyniło z niego człowieka uzależnionego od smaku życia i że kluczem do niego była śmierć. Nie zgadzałem się. Sprzeczaliśmy się. Mówiłem mu, że życie jest dobre. Tu się zgadzaliśmy.

– Jesteśmy zaprzysiężonymi stróżami życia – mówiłem.

– Ale kluczem jest śmierć, Freddy – mówił. – Nie dostrzegasz tego? Jak będziesz musiał kiedyś kogoś zabić, to zrozumiesz.

Zawsze na tym się kończyło. Wtedy Wacky odprowadzał mnie do drzwi, ciepło ściskał mi rękę, po czym wracał do dużego pokoju pić i pisać wiersze. Zostawiał mnie, Fredericka Uptona Underhilla, dwudziestosześcioletniego, zbyt wyrośniętego i obciętego na jeża gliniarza na progu swojego mieszkania, a ja kontemplowałem zmierzch i neony i zastanawiałem się, co ze sobą zrobić. Były to, jak się później okazało, ostatnie dni mojej młodości.

Ten okres miał się stać rytuałem przejścia, znaczonym wieloma falstartami i błędnymi wnioskami. Miałem zaprzepaścić miłość i udawać, że to nie była miłość; miałem zasmakować życia i poczuć ostatnie tchnienia młodzieńczej beztroski. W końcu miałem zabić – a następnie zaprzeczyć tezie Wacky’ego, jako że nawet z krwią bohatera na rękach i laurami u mych stóp, smak życia w czystej formie umknął mi jak świetlik, którego światło pozostawało nieruchome, lecz otaczające go niespokojne wody kołysały się w odwiecznym tańcu śmierci i samoodrodzenia.

To te właśnie wody porwały mnie i, wiele lat później, umożliwiły mi wybawienie. Czasochłonna, szczegółowa analiza każdego ogniwa w sprawie Eddiego Engelsa prowadzi do wniosku, że nie ma ona ani początku, ani końca. Kiedy moja drapieżna ambicja wciągnęła mnie w pełen brutalności labirynt śmierci, wstydu i zdrady w 1951 roku, to była to tylko moja inicjacja. Na końcu, w 1955 roku, wiedziałem, że to właśnie moja zgoda i udział w piekielnej plątaninie ludzkich losów stanowiły istotę smaku życia – i doprowadziły mnie do ostatecznego odkupienia.

 


Część I

Ostatnie dni

 

 


1

 

Wacky i ja byliśmy partnerami od trzech miesięcy, kiedy pojawił się w naszym życiu Nocny Pociąg. Sierżant dyżurny powiedział nam o nim po odprawie, kiedy na parkingu obok posterunku Wilshire wsiadaliśmy do biało-czarnego forda, modelu z 48 roku.

– Walker. Underhill. Pozwólcie tu na chwilkę – zawołał do nas. Podeszliśmy. Nazywał się Gately; był nieogolony, ale uśmiechnięty. – Porucznik ma coś dla was, chłopaki. Amatorzy golfa zawsze mają farta. Lubicie psy? Bo ja nienawidzę. Mamy psa, który terroryzuje małe dzieci. Kradnie im drugie śniadania w podstawówce na rogu Orange i Olympic. Złośliwa bestia rozgrzebuje śmietniki. Kiedyś należał do jakiegoś włóczęgi. Złapał go stróż szkolny. Mówi, że go zabije albo obetnie mu jaja. Goście z Opieki nad Zwierzętami boją się tam jechać, bo uważają, że stróż jest szurnięty.

Pojedźcie i zawieźcie starego złośliwca do schroniska. Nie zabijajcie go, bo dzieci mogłyby się zmartwić. Amatorzy golfa zawsze mają farta...

Wacky wjechał biało-czarnym wozem na Pico, śmiejąc się i mówiąc do rymu, co zdarzało mu się czasami, kiedy kawa pobudzała krążący w jego organizmie od poprzedniego wieczora alkohol.

– Zdychaj, szlachetna bestyjo, chociaż struny twoje wyją, dla nas ty to elementarz, więc czeka cię niebawem cmentarz.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu, bo niestrudzony Wacky przez całą niemalże drogę ciągnął swój wiersz.

Stróżem w szkole Wilshire Crest był gruby Japończyk koło pięćdziesiątki. Wacky poruszał brwiami, co przełamało lody i skłoniło go do śmiechu. Zaprowadził nas do psa, który był zamknięty w przenośnej toalecie. Im bliżej podchodziliśmy, tym głośniejszy skowyt dobywał się z prowizorycznej konstrukcji.

Kiedy Wacky dał mi wcześniej umówiony sygnał, kopniakiem zrobiłem dziurę w ściance i wrzuciłem przez nią nasze drugie śniadanie – dwie kanapki z szynką i serem, jedną z sardynkami, jedną z ciemnego chleba z wołowiną i dwa jabłka. Rozległo się wściekle mlaskanie. Gwałtownie otworzyłem drzwi, ujrzałem ciemny, włochaty kształt z błyszczącymi, ostrymi zębami i z całej siły walnąłem go pięścią prosto w szczękę. Pies opadł na ziemię, wypluwając w międzyczasie kawałek kanapki z szynką. Wacky wyciągnął psa na zewnątrz.

Był to czarny i ładny, ale bardzo gruby labrador. Miał gigantycznego ptaka, którym musiał zahaczać o ziemię, kiedy chodził. Wacky był zauroczony.

– Aaaa, Freddy, no spójrz tylko na moją dziecinkę. Aaaa. – Wziął nieprzytomnego psa na ręce i zaczął nim kołysać jak dzieckiem. – Aaaa.

Wujek Wacky i wujek Freddy zawiozą cię na posterunek i znajdą ci przytulne mieszkanko. Aaaa.

Stróż przyglądał się nam podejrzliwie.

– Zabijecie tego psa? – spytał, przesuwając sobie palec po gardle i patrząc na Wacky’ego, który już z czułością niósł swojego nowego przyjaciela do radiowozu.

Usiadłem szybko za kierownicą.

– Nie możemy zabrać tego kundla na posterunek – oznajmiłem.

– Nie truj. Upchniemy go w szatni. Kiedy skończymy służbę, biorę go do domu. Ten pies będzie moim chłopcem do noszenia kijów golfowych. Zrobię mu specjalną uprząż, żeby mógł nosić moją torbę.

– Beckworth nakopie ci do dupy, jak się dowie.

– Beckworth to może mnie najwyżej pocałować w dupę. Zresztą ty się zajmiesz Beckworthem.

Pies ocknął się, kiedy wjechaliśmy na parking przed posterunkiem. Zaczął szczekać jak opętany. Odwróciłem się, żeby znowu go znokautować, ale Wacky zablokował mnie.

– Aaaa – powiedział do bestii. – Aaaa, Aaaa! – I pies zamilkł.

Zaprowadziłem psa do szatni tylnym wejściem. Wacky pobiegł do budki z hot dogami koło Searsa i wrócił z sześcioma cheeseburgerami. Głaskałem bestię przed swoją szafką, kiedy się pojawił. Tłusty pakunek trafił na podłogę. Pies rzucił się na jedzenie, a ja i Wacky czym prędzej wyszliśmy za drzwi i wróciliśmy do patrolowania. Tak zaczęła się odyseja Nocnego Pociągu, jak później przyjęło się go nazywać.

Kiedy wróciliśmy tej nocy z obchodu, usłyszeliśmy z szatni zawodzenie saksofonu Reubena Ramosa. Reuben jeździł na motorze, a złapał bakcyla jazzu, kiedy pracował w Obyczajówce na posterunku przy Siedemdziesiątej Siódmej i robił naloty na jazzowe mety, szukając dziwek, bukmacherów i ćpunów. Nauczył się grać na saksofonie ze słuchu – grywał głównie smętne pojedyncze dźwięki, ale czasami zdarzały mu się proste melodie w stylu „Ulicy zielonego delfina”. Tego wieczora świetnie mu szło – w kółko grał główny temat z „Nocnego Pociągu”.

Kiedy Wacky i ja weszliśmy do szatni, nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Reuben, w szortach, kręcił się w kółko, dobywając z saksofonu dzikie dźwięki „Nocnego Pociągu”, a gruby, czarny labrador leżał na plecach, wiercąc się na betonowej podłodze, szczekając, wyjąc i strzelając prawdziwą fontanną moczu wysoko w powietrze. Policjanci po służbie wchodzili i wychodzili zdegustowani. Reuben w końcu się zmęczył występem i pojechał do domu do żony i dzieci, a Wacky z podnieceniem komentował tkwiący w psie „potencjał geniusza”.

Nazwał psa „Nocny Pociąg” i zabrał go ze sobą do domu. Tygodniami rozpieszczał go muzyką saksofonową z gramofonu i karmił stekiem, mając płonną nadzieję, że uczyni z niego chłopca do noszenia kijów golfowych. W końcu dał za wygraną – stwierdził, że Nocny Pociąg jest niezależny, i wypuścił go na wolność. Myśleliśmy, że już więcej bestii nie zobaczymy, ale tak się nie stało. Miał stać się legendą w historii Wydziału Policji Los Angeles.

Dwa dni po uwolnieniu Nocny Pociąg pojawił się na posterunku Wilshire z martwym kotem w zębach. Dyżurny policjant wygonił go, a potem wrzucił kota do śmietnika. Nocny Pociąg pojawił się następnego dnia z kolejnym martwym kotem. Tym razem uciekł z kotem w zębach. Wrócił później tego samego dnia z tym samym kotem, nieco zdefasonowanym. Wrócił we właściwej chwili, bo Wacky i ja właśnie kończyliśmy służbę. Kiedy Nocny Pociąg zobaczył Wacky’ego, oszalał z radości, upuścił zmiażdżony prezent, podbiegł do rozpostartych ramion Wacky’ego i obsikał mu cały mundur. Wacky zaniósł psa do mojego samochodu i zamknął go w nim. Był też akurat wkurzony na porucznika Beckwortha, bo ten obiecał mu dwie skrzynki whisky z 75-procentową zniżką z jakiejś znanej mu meliny, ale potem się wycofał.

Wacky łaknął zemsty, więc wziął zmasakrowanego martwego kota i do jego sierści przypiął szpilką karteczkę: „To jedyny kociak, na jakiego możesz liczyć, ty fagasie”, po czym położył kota na biurku porucznika.

Beckworth znalazł kota następnego ranka i mu odbiło. Wydał list gończy za psem. Nie musiał daleko szukać. Znaleziono psa tam, gdzie go umieszczono poprzedniego wieczora – na tylnym siedzeniu mojego samochodu. Beckworth nie mógł ze mną zadzierać, bo wiedział, że przestałbym mu dawać lekcje golfa, ale bez problemu mógł udupić Nocny Pociąg. Kazał psa aresztować i zamknąć go w celi dla pijaków. To był zły pomysł. Nocny Pociąg zaatakował i omal nie zagryzł trzech włóczęgów. Kiedy strażnik usłyszał krzyki i pobiegł otworzyć celę, Nocny Pociąg wystrzelił z klatki, wybiegł z posterunku Wilshire, przebiegł przez Pico Boulevard i udał się do mieszkania Wacky’ego, gdzie żyli szczęśliwie – słuchając muzyki saksofonowej – aż do końca tych ostatnich dni mojej młodości.

 

Tydzień po incydencie z martwym kotem Beckworth był jeszcze ciągle wkurzony.

Staliśmy na polu golfowym w Rancho Park, gdzie próbowałem, bezskutecznie, oduczyć go złej techniki uderzania. Nie robił żadnych postępów. Była to wysoka cena za przeniesienie do dziennej służby.

– Cholera. Psiakrew, cholera. A niech to – mruczał Beckworth. – Pokaż mi jeszcze raz, Freddie.

Chwyciłem jego kij i uderzyłem piłkę. Prościutko. Poszybowała na dwieście dwadzieścia jardów.

– Wyprostować plecy, poruczniku. Stopy bliżej siebie. Nie można wychylać się do piłki, trzeba ją spotkać w pół drogi.

Wszystko było idealnie, dopóki nie zamachnął się kijem. Wtedy zrobił wszystko to, czego mu zabroniłem, i posłał piłkę na jakieś dziesięć jardów.

– Spokojnie, poruczniku. Spróbujmy jeszcze raz.

– Do diabła, Freddy, nie mogę się dzisiaj skupić. Golf to w dziewięćdziesięciu procentach koncentracja. Mam koordynację ruchów świetnego atlety, ale nie mogę się skupić na grze.

Wykorzystałem sytuację.

– A co pana tak zajmuje, poruczniku?

– Błahe sprawy. Drobnostki. Ten twój pieprzony partner – mam co do niego przeczucie. Zdobywca Krzyża Zasługi, w porządku. Świetne wyniki w akademii, w porządku. Ale on ani nie wygląda na gliniarza, ani nie zachowuje się jak gliniarz. Mówi poezją na odprawie. Myślę, że jest pedałem...

– Nie Wacky, poruczniku. Uwielbia babki.

– Nie wierzę.

Puściłem aluzję do trzymanej w tajemnicy, ale powszechnie znanej słabości porucznika do czarnych panienek. Wszyscy przy Siedemdziesiątej Siódmej wiedzieli, że był częstym bywalcem w przybytku Minnie Roberts – najlepszym kolorowym burdelu w południowej części miasta.

– Cóż, poruczniku – powiedziałem szeptem. – Uwielbia babki, ale nie wszystkie, jeśli rozumie pan, o co mi chodzi.

Beckworth wyraźnie się ożywił. Uśmiechnął się, co mu się rzadko zdarzało, ukazując w kącikach ust dwa krzywo wyrośnięte zęby.

– Chciałbym cię dobrze zrozumieć, Freddy...

Spojrzałem we wszystkie strony, szukając podsłuchiwaczy.

– Koreanki, poruczniku. Nigdy mu ich nie dosyć. Tylko nie lubi o tym mówić, bo toczyliśmy tam kiedyś wojnę. Wacky ma świra na punkcie żółtych. Na rogu Slauson i Hoover jest agencja, która się w takich specjalizuje. To tuż obok tej nory z ciemnymi panienkami – jak ona się nazywa? – przybytek Minnie. Wacky chodzi do tego chińskiego. Czasami siedzi w samochodzie i bierze kilka głębszych przed wejściem. Mówił mi, że widział mnóstwo szych z naszego wydziału wchodzących do Casbah w poszukiwaniu uciech, ale nie chciał wymieniać nazwisk. Wacky to równy gość.

W przeciwieństwie do większości mundurowych, nie ma nic do wyższych rangą.

Beckworth zbladł, ale szybko doszedł do siebie.

– Cóż, może nie jest homo, ale i tak jest dupkiem. Sukinsyn. Musiałem kazać zdezynfekować sobie biuro. Jestem wrażliwym człowiekiem, Freddy, i miałem potem koszmary o tym zdechłym kocie. I nie mów mi, że Walker tego nie zrobił, bo to wiem.

– Nie zaprzeczam, poruczniku. Zrobił to. Ale musi pan wziąć pod uwagę jego motywy.

– Jakie motywy? Nienawidzi mnie. To jest jego jedyny motyw.

– Myli się pan, poruczniku. Wacky pana szanuje. Nawet panu zazdrości.

– Szanuje! Zazdrości! O czym ty, do diabła, mówisz?

– To prawda. Wacky zazdrości panu zdolności do gry w golfa. Sam mi to powiedział.

– Oszalałeś? Jestem cienki. Słaby z niego znawca.

– Chce pan wiedzieć, co powiedział, poruczniku? Powiedział: „Beckworth umie się ruszać. To brak koncentracji sprawia, że partaczy wszystkie gry i nie potrafi zebrać się do kupy. Ma dużo na głowie. To dobry gliniarz. Cieszę się, że jestem tylko krawężnikiem. Przynajmniej mogę stuknąć osiemdziesiątkę, a porucznik jest zbyt sumienny i dlatego nie raz spaprał sobie grę. Gdyby nie był takim dobrym gliną, byłby z niego świetny zawodnik.” Tak powiedział.

Dałem mu chwilę na przetrawienie tego. Beckworth promieniał. Odłożył kij, którym niezdarnie wymachiwał, i uśmiechnął się do mnie błogo.

– Powiedz Walkerowi, żeby mnie odwiedził, Freddy. Powiedz mu, że mam dla niego butelkę przedniej szkockiej. Koreańskie cipki, Jezu! Ale chyba nie jest komuchem, co, Freddy?

– Wacky Walker? Sierżant amerykańskiej piechoty morskiej? Ugryzłby się pan w język, poruczniku!

– Masz rację, Freddy To było podłe przypuszczenie. Chodźmy. Mam już dość na dzisiaj.

Odwiozłem Beckwortha do jego samochodu, a potem pojechałem do swojego mieszkania w Santa Monica. Wziąłem prysznic i się przebrałem. Potem włożyłem swoją .38, której używałem, nie będąc na służbie, do małej kabury i przypiąłem ją do paska koło kręgosłupa – na wypadek, gdybym zaczął tańczyć i zrobiłoby się romantycznie. Wsiadłem do samochodu i pojechałem szukać kobiet.

 

Postanowiłem jechać za czerwonym tramwajem. Kursował od Long Beach aż do Hollywood. Był piątkowy wieczór, a wieczorem w weekendy czerwony tramwaj przewoził dziewczyny, które miały ochotę zabawić się w centrum, co prawdopodobnie wykraczało poza ich możliwości finansowe. Czerwony tramwaj jechał po nieznacznie wzniesionych torach zajmujących środek ulicy, więc ledwo było widać pasażerów. Najlepiej było jechać równo z nim i oglądać wsiadające do niego dziewczyny.

Najbardziej lubiłem dziewczyny z L.A.; były bardziej samotne i były większymi indywidualistkami niż dziewczęta z „przedmieść”, więc złapałem czerwony tramwaj dopiero na rogu Jefferson i La Brea. Chciałem sobie dać kilka minut oczekiwania przed istnym rogiem obfitości na Wilshire Boulevard, gdzie były grupki sprzedawczyń z Ohrbach’s i May Company, sekretarki z firm ubezpieczeniowych, od których aż roiło się na najbardziej ruchliwej ulicy L.A. Jechałem swoim kabrioletem, buickiem z 47 roku, idealnie równo z czerwonym tramwajem i bacznie obserwowałem wsiadających.

Łatwo było przewidzieć, jacy pasażerowie będą wsiadać przed Wilshire – staruszkowie, dzieciaki ze szkół średnich, trochę młodych par. Na Wilshire do tramwaju wskoczyło mnóstwo chichoczących dziewcząt, kręcąc się i przyjaźnie rozpychając. Było zimno; płaszcze zasłaniały ich ciała. Nie miało to znaczenia; duch jest ważniejszy od ciała. Szybko wsiadły do tramwaju, więc nie zdążyłem przyjrzeć się ich twarzom, co nie ułatwiało mi zadania. Jeśli miałyby wysiąść w grupie przy Fountain albo Sunset, musiałbym szybko zaparkować i pędzić za nimi, nie mając czasu wypracować strategii dostosowanej do jednej konkretnej kobiety.

Ale to nie miało znaczenia. Nie dzisiejszego wieczora, bo na La Brea, tuż przed Melrose zobaczyłem ją, kiedy wybiegała z chińskiej restauracji. Przez kilka krótkich sekund widziałem jej torebkę na długich paskach i sylwetkę na tle neonu Gordon Theater – była to niepospolita dziewczyna, jednak nie ze względu na określony typ urody, lecz widoczną uczuciowość. Emanująca z jej twarzy nerwowość, udręczenie i strach zdawały się udzielać całej ulicy wieczornego L.A. Ubrana była gustownie, ale nie za bardzo w zgodzie z obowiązującą modą – miała na sobie szerokie i podwinięte męskie spodnie, sandały i kurtkę jak Eisenhower. Ciuchy miała męskie, ale twarz delikatną i kobiecą, no i długie włosy.

Ledwo zdążyła na tramwaj, wskakując do niego lekko jak antylopa. Nie wiedziałem, dokąd jedzie – miała zbyt dużo rzeczy, żeby jechać do centrum. Może wybierała się do księgarni na Hollywood Boulevard albo na randkę, co eliminowałoby mnie z gry. Myliłem się; wysiadła przy Fountain i ruszyła na północ.

Pospiesznie zaparkowałem, wsunąłem znak z napisem „Samochód policyjny” pod wycieraczkę i ruszyłem za nią pieszo. Skręciła na wschód w De Longpre, cichą uliczkę osiedlową na obrzeżach dzielnicy biznesu Hollywood. Jeśli szła do domu, to dziś wieczorem nie dopisało mi szczęście – moje metody wymagały zatłoczonej ulicy lub innego publicznego miejsca, więc dzisiaj w najlepszym razie mógłbym liczyć na adres do ewentualnego wykorzystania w przyszłości. Zauważyłem jednak, że w połowie uliczki stały dwa zaparkowane równolegle do siebie radiowozy z migającymi czerwonymi światłami, co sugerowało, że może doszło tam do jakiegoś przestępstwa.

Dziewczyna także to zauważyła, zawahała się i zawróciła w moją stronę. Bała się gliniarzy, a to tylko wzmogło moje zainteresowanie. Postanowiłem postawić wszystko na ten strach i zaczepiłem ją, kiedy koło mnie przechodziła.

– Przepraszam panią – powiedziałem, pokazując odznakę. – Jestem policjantem, a tutaj właśnie doszło do zbrodni. Niech mi pani pozwoli odprowadzić się w bezpieczne miejsce.

Przestraszona kobieta pokiwała głową, chociaż na chwilkę śmiertelnie zbladła. Zauroczyła mnie wymalowana na jej twarzy mieszanina siły i bezbronności – to coś, co zawsze uwielbiałem nad wyraz u kobiet.

– Dobrze – odparła, dodając „Panie władzo” z ledwo wyczuwalną pogardą.

Ruszyliśmy w stronę La Brea, nie patrząc na siebie.

– Jak się pani nazywa? – spytałem.

– Sara Kefalvian.

– Gdzie pani mieszka, panno Kefahdan?

– Niedaleko stąd. Ale nie szłam do domu. Szłam na bulwar.

– Dokąd?

– Na wystawę. Koło Las Palmas.

– Mogę tam panią odprowadzić.

– Nie. To nie jest dobry pomysł.

Cały czas unikała mojego wzroku, ale kiedy znaleźliśmy się na rogu La Brea, posłała mi śmiałe, wręcz wyzywające spojrzenie, które mnie podnieciło.

– Nie lubi pani policjantów, prawda, panno Kefalvian? – zauważyłem.

– Nie. Bo krzywdzą ludzi.

– Więcej jest tych, którym pomagamy, niż tych, których krzywdzimy.

– Nie wierzę. Dziękuję za odprowadzenie mnie. Dobranoc.

Sara Kefalvian odwróciła się do mnie plecami i ruszyła żwawym krokiem w stronę bulwaru. Nie mogłem jej pozwolić odejść. Dogoniłem ją i chwyciłem za ramię. Wyrwała się.

– Słuchaj – powiedziałem. – Nie jestem takim gliniarzem, jak myślisz. Dla mnie to służba zastępcza za wojsko. Wiem, że jest wystawa Picassa w tej księgarni na Las Palmas. Bardzo chcę się dokształcić i potrzebuję kogoś, kto mi co nieco wytłumaczy. – Uśmiechnąłem się nieśmiało, jak niewinny siedemnastolatek. Zaczęła ustępować, bardzo nieznacznie. Uśmiechnęła się. Zadziałałem szybko: – Proszę.

– Naprawdę unikasz poboru?

– Można to tak określić.

– Pójdę z tobą na wystawę pod warunkiem, że mnie nie dotkniesz i nikomu nie powiesz, że jesteś policjantem.

– Umowa stoi.

Poszliśmy do mojego nieprawidłowo zaparkowanego samochodu. Ja byłem podniecony, a Sara Kefahdan zainteresowana, wbrew własnej woli.

Wystawę prezentowano w księgarni Stanley Rose’s, miejscu cieszącym się ogromną estymą wśród miejscowej inteligencji. Sara Kefalvian szła minimalnie przede mną, co rusz rzucając pełne podziwu komentarze. Obrazy były reprodukcjami, a nie oryginałami, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało. Było dla mnie oczywiste, że powoli zaczynała mieć ochotę na spędzenie ze mną wieczoru. Powiedziałem jej, że nazywam się Joe Thornhill. Zatrzymaliśmy się przed „Guernicą”, jedynym obrazem, który ośmieliłem się skomentować.

– Jest świetny – oznajmiłem. – Kiedy byłem dzieckiem, widziałem trochę zdjęć z tego miasta. Jak patrzę na ten obraz, wracają wszystkie wspomnienia. Szczególnie ta krowa z wystającą włócznią. Wojna musi być ciężka.

– To najokrutniejsza, najstraszliwsza rzecz na świecie, Joe – odparła Sara Kefalvian. – Poświęcam swoje życie, żeby skończyć z wojnami.

– Jak?

– Głosząc słowa wielkich ludzi, którzy widzieli wojnę i wiedzą już, co ona czyni z ludźmi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin