Basso Adrienne - Uwieść aroganta.pdf

(986 KB) Pobierz
7634675 UNPDF
1
Londyn, początek stycznia 1811
Z apadał zmierzch. Nathaniel Bennet, baron Avery i młodszy syn szóste­
go księcia Claridge'a, stał przed rodzinnym pałacem w Londynie. Chociaż
z masywnych, mosiężnych kołatek zdjęto już czarne wstęgi, w pogrążonym
w głuchej ciszy domostwie wciąż jeszcze panował żałobny nastrój, jakby
smutek i żal jego mieszkańców udzieliły się murom.
Był już spóźniony, ale wciąż tkwił przed wejściem. Czekał w milczeniu,
chcąc się uspokoić i powściągnąć emocje. Kieliszek czegoś mocniejszego
doskonale by mu teraz zrobił. Kilka łyków whisky albo koniaku rozgrzałoby
go, ożywiło i pomogło w jego zamierzeniach. Westchnął głośno, zażenowa­
ny własnymi myślami. Obłoczek pary z jego oddechu uniósł się do góry
w zimnym powietrzu. Przystojny arystokrata wzruszył ramionami i wcisnął
okryte rękawiczkami dłonie w kieszenie ciepłego płaszcza, żeby je rozgrzać.
Wiedział jednak, że to nie z powodu zimna dreszcz przenika go do szpiku
kości.
Wizyty z dnia na dzień powinny stawać się coraz łatwiejsze. Tymczasem,
choć codziennie przychodził nieco później i odchodził trochę wcześniej, wcale
tak nie było. Podobno czas leczy rany, ale on wciąż czuł ten sam dojmujący
głęboki ból.
Nie mógł się dłużej ociągać. Ze sztucznym, przylepionym do warg uśmie­
chem podszedł do wejścia, usiłując nie myśleć o tym, że grecka klasyczna
prostota budowli nieodparcie przypomina mu mauzoleum.
Na jego energiczne kołatanie natychmiast otworzył drzwi szczupły młody
lokaj, blondyn o jasnej cerze.
7
Jego Lordowska Mość nie przyjmuje dziś nikogo. Może zostawi pan kartę?
I wyciągnął ku niemu srebrną tacę na wizytówki w wyczekującym geście.
Nathaniel zmarszczył czoło. Widocznie lokaj był nowy, skoro nie wie­
dział, kogo powitał w drzwiach.
- Należę do rodziny! Zdjął ciężki płaszcz i wskazał palcem opaskę z krepy
na surducie. Nic trzeba mnie zapowiadać.
-Ale...
Nathaniel niedbałym gestem podał mu okrycie i odwrócił się plecami.
Jego Lordowska Mość jest w salonie nerwowo wyjąkał lokaj, rzucając
się do przodu, żeby palto nie upadło na śliską marmurową posadzkę.
Nie przyszedłem w odwiedziny do Jego Lordowskiej Mości - mruknął
pod nosem Nathaniel.
- Ach, to pan, milordzie! - Gospodyni, pani Hutchinson, wybiegła na scho­
dy. Obfity podbródek drgnął jej, kiedy oznajmiła: Panicz już o pana pytał.
Trochę się zezłościł, ale powiedziałam i jemu, i siostrom, że tylko pana pa­
trzeć. Bardzo im na tych wizytach zależy, a ja wiem, że pan nigdy by nie
uchybił takiej powinności.
Nathaniel poczuł wyrzuty sumienia, świadomy, że nie zasłużył na pochwa­
łę. To jego brat, Robert, zawsze brał sobie do serca obowiązki rodzinne.
Nie on.
- Czy dzieci już piły herbatę? - spytał, wchodząc na górę.
Nie, czekały na pana odparła. Ciężki pęk kluczy u pasa zadźwięczał
energicznie, gdy dzielnie usiłowała dotrzymać mu kroku. - Zaraz przyniosę
świeżej. Dzbanek w pokoju dziecinnym pewnie już wystygł.
- Znakomicie. Nathaniel powoli wspiął się na drugie piętro. Bez waha­
nia minął liczne drzwi w korytarzu. Dobrze znał drogę, przecież wiele razy
szedł tędy w młodości. Nie zwalniał kroku, póki nie stanął przed właściwym
wejściem. Bał się, że jeśli to zrobi, opuści go odwaga. Kiedy nacisnął klam­
kę, opanował się jednak i przybrał miły wyraz twarzy. Potem przekroczył
próg. - Dobry wieczór.
Służąca siedząca w rogu zerwała się pospiesznie i dygnęła przed nim.
Robótka, nad którą pilnie pracowała, spadła na podłogę - przyklękła więc,
żeby ją podnieść. Nathaniel chciał jej pomóc, lecz dziewczyna zaczerwieni­
ła się i tak zaplątała w słowach, że zrezygnował.
Przeniósł powoli wzrok na środek pokoju, gdzie troje małych dzieci sie­
działo przy stole, szepcząc coś do siebie po cichu.
Na kominku buzował ogień, przyjemnie ogrzewając pomieszczenie. Roz­
rzucone zabawki i pikowane obicia w żywych barwach powinny stwarzać
miłą atmosferę. A mimo to wszystko tu tchnęło sztywnym, oficjalnym na­
strojem, bardziej pasującym do salonu niż pokoju dziecinnego.
-- Cieszę się, że poczekaliście na mnie z herbatą. Jestem wam szczerze
wdzięczny.
Nathaniel uśmiechnął się zachęcająco, choć bez wielkich nadziei na reak­
cję. I rzeczywiście żadnej nie było. Stłumił westchnienie, odsunął krzesło
i usiadł. Mebelki były wprawdzie przeznaczone dla dzieci, lecz podczas po­
przednich wizyt przekonał się, że mocne drewno wytrzyma jego ciężar. Było
mu niewygodnie siedzieć z kolanami znacznie powyżej blatu, ale zdołał się
jakoś skulić na krzesełku, podkurczając długie nogi. W końcu ojciec dzieci
robił to prawie codziennie, póki nie zmogła go śmiertelna choroba.
- Czy... czy mogę ci nalać herbaty, stryjku? cicho i niepewnie spytała
dziewięcioletnia Phoebe.
Zaskoczony Nathaniel uniósł głowę i z nadzieją spojrzał na swoją bratani­
cę. Po raz pierwszy próbowała nawiązać z nim rozmowę! Podczas poprzed­
nich wizyt była grzeczna, ale prawie się nie odzywała, a jej niepewne wybą¬
kiwane pod nosem odpowiedzi sprawiały mu żywą przykrość.
- Jeśli wy też zechcecie się napić. - Posłał całej trójce zachęcający uśmiech.
Siedmioletnia Jeanne Marie odwzajemniła go przez krótką chwilę. Drob­
na dziewczynka z jasnymi jedwabistymi lokami spływającymi na ramiona
miała niebieskie oczy okolone gęstymi rzęsami.
- Czy lady Julienne też może siąść z nami do herbaty?
- Lady Julienne? - zdumiał się Nathaniel.
To jej lalka - wyjaśniła szeptem Phoebe.
Wtedy dostrzegł, że Jeanne Marie tuli do piersi zniszczoną szmacianą lal­
kę - zapewne swoją ulubioną zabawkę, bo lady Julienne brakowało jednego
oka i paru paluszków u lewej rączki, a niebieską sukienkę miała brudnawą
i obszarpaną.
- Będzie mi bardzo miło. Phoebe, zrób miejsce dla lady Julienne.
Zobaczył, że starsza z dziewczynek odetchnęła z ulgą i ostrożnie postawi­
ła drugą porcelanową filiżankę przed Jeanne Marie.
- Czy Wasza Miłość zechce przyłączyć się do nas?
Gregory Quincy Reginald Bennet, ósmy książę Claridge, odwrócił się,
złożył szybko ręce i zasłonił nimi buzię. Pucołowaty, rumiany chłopiec był
duży jak na swoje cztery lata. Chociaż między Nathanielem a jego star­
szym bratem, Robertem, nikt nie doszukałby się większego podobieństwa,
dziwnym zrządzeniem losu mały Gregory wyglądał jak wierna kopia stry­
ja, kiedy ten był dzieckiem. Świadczył o tym portret w rodzinnej galerii.
8
9
Najwyraźniej malec odziedziczył też władcze, zawzięte usposobienie krew­
nego i jego upór.
- Nie zachowuj się jak brzdąc, Gregory. - Jeanne Marie szturchnęła brata
w bok. Chłopiec pisnął i potknął się o brzeg dywanu. Nathaniel chwycił go
mocno za ramię, ratując przed upadkiem. Poczuł, że ciało dziecka sztywnie­
je. Gregory spojrzał na niego niechętnie.
- Kiedy przyjdzie papa? spytał gniewnie.
Cicho, cicho - upomniała go Phoebe. - Już ci tyle razy powtarzałam, że
papa nie może przyjść, bo jest w niebie.
- Razem z mamą- dodała Jeanne Marie.
Rozżalony Gregory, ze złością w oczach, tupnął nogą.
- Nie chcę, żeby on był w niebie! Niech tu przyjdzie! Zaraz! - Usta Jeanne
Marie zaczęły drżeć. - I mama też!
Nathaniel rozglądał się wokół bezradnie. Wybuch żalu, tłumionego od tak
długiego czasu, przyniósłby zapewne dzieciom ulgę, lecz on nie potrafił spro­
stać tej sytuacji.
W tejże chwili do pokoju wtoczyła się żwawo pani Hutchinson, a za nią
wszedł lokaj, niosąc na tacy dzbanek świeżej herbaty i ciasteczka.
- Boże święty, a to co znowu?! - Zaniepokojona gospodyni uklękła i sze­
roko rozpostarła ramiona. Gregory i Jeanne Marie z łkaniem rzucili się jej
w objęcia, a ona przytuliła ich ze współczuciem.
- Przypomnieli sobie o papie i mamie powiedziała spokojnie Phoebe. -
Dlatego płaczą.
- Och, moje biedne niewiniątka! - Pani Hutchinson przygarnęła obydwo­
je jeszcze mocniej, a dzieci ukryły główki w jej objęciach, głośno zawodząc.
Nathaniel spojrzał na Phoebe. Przygryzała wargę, a dłonie zacisnęła tak
mocno, że pobielały jej kostki palców. Domyślał się, że pragnie pociechy
równie gorąco, jak brat i siostra, lecz uważa, iż jest zbyt duża, żeby otwarcie
dać upust uczuciom.
A przecież czuła taki sam żal. Avery nieznacznie przysunął się do niej z krze­
słem i położył rękę na stole koło jej dłoni. Nie chciał zawstydzać dziewczynki,
otwarcie oferując pocieszenie, choć troska ta była nieco przesadna. Rozpaczli­
wy płacz Gregory'ego i Jeanne Marie całkowicie pochłonął uwagę służby.
Strata obydwojga ukochanych rodziców jest czymś strasznym. Dzieci,
chociaż pełne bólu, nie wszystko jeszcze pojmowały z całej grozy i zawiło­
ści tego zdarzenia.
Niepewny uścisk palców wokół nadgarstka przerwał jego posępne rozmyś­
lania. Phoebe wsunęła drobną, delikatną rączkę w jego dłoń. Nathaniel ujął
ją łagodnie w nadziei, że ten prosty gest podtrzyma na duchu dziewczynkę.
Ona zaś, jakby w odpowiedzi, wzmogła swój uścisk.
- Wasz tata był nie tylko moim bratem, ale i najlepszym przyjacielem -
powiedział półgłosem. - Kocham was z całego serca i zrobię wszystko, co
w mojej mocy, żeby was chronić.
- Naprawdę? - szepnęła cichutko.
- Zawsze - zapewnił ją solennie.
Phoebe zadrżała, ale nie puściła jego ręki.
- No, no, dosyć już, zaraz otrę wam łzy mówiła pani Hutchinson. - Ku­
charka upiekła wasze ulubione podpłomyki i ptysie. Trzeba je zaraz zjeść.
Jeśli zrobicie to później, stracicie ochotę na obiad.
Gospodyni wyjęła z kieszeni czystą lnianą chusteczkę i wytarła buzię Jeanne
Marie. Gregory, nie dbając o pomoc, wysiąkał nos w rękaw, a potem zasiadł
do stołu razem z siostrami i stryjem.
W większości londyńskich domów herbatę podawano po obiedzie. Natha­
niel czułby się nieswojo, wychylając kieliszek trunku przy malcach, dlatego
też rytuał picia tego napoju przesunięto na wcześniejszą porę. W ten sposób
dzieci miały przynajmniej jakieś zajęcie.
Cała trójka w milczeniu zgromadziła się przy stole. Emocje już nieco
opadły, lecz w spojrzeniach dwojga młodszych z rodzeństwa patrzących,
jak Phoebe w skupieniu napełnia porcelanowe filiżanki, wciąż jeszcze tlił
się lęk.
Jeśli macie na coś ochotę, wystarczy zadzwonić, a Sanders zaraz to przy­
niesie pouczyła je pani Hutchinson, uśmiechając się szeroko na odchod­
nym.
Avery, pozostawiony sam na sam z dziećmi, musiał jakoś nawiązać z nimi
rozmowę. Lady Julienne posłużyła mu za znakomity pretekst. Mógł kiero­
wać do niej pytania, nie oczekując żadnej odpowiedzi, a cała trójka uznała
to za świetną zabawę i szybko dała się w nią wciągnąć.
Nathaniel z niewyraźnym uśmiechem pociągnął parę łyków słabej, letniej
herbaty, po czym uznał, że gdyby koledzy z klubu słyszeli jego konwersację
ze zniszczoną szmacianą lalką i trojgiem dzieci w pokoju dziecinnym, wy­
dałby się im pomyleńcem. Jeśli jednak te błazeństwa mogły choć na chwilę
złagodzić ból malców, to warte były takiej ceny.
Musiał się już pożegnać. Zabolało go w krzyżu, kiedy wstał od stołu, ale
nie okazał tego. W pokoju zapadła nagle trwożliwa cisza. Nathaniel nachylił
się i pocałował Phoebe oraz Jeanne Marie w czubek głowy, a potem obrócił
się ku Gregory'emu.
10
11
Całus nie wydał mu się stosownym pożegnaniem z czupurnym bratan­
kiem, lecz Nathaniel czuł, że nie może odejść, nie okazując chłopcu w jakiś
sposób serdeczności. Zmierzwił mu więc lekko czuprynę i wziął go pod bro­
dą. Gregory przyjął to z zadowoleniem.
Nathaniel wyprostował się i z ulgą opuścił pokój dziecinny. Zamknął drzwi
i przez długą chwilę stał, patrząc bezmyślnie w głąb korytarza. Ruszył, roz­
cierając obolały kark. Dwie godziny spędzone z dziećmi okazały się wy­
czerpujące niczym dziesięć rund w salonie bokserskim.
Choć tęsknił za świeżym powietrzem i mocną whisky, wiedział, że to nie
koniec jego rodzinnych obowiązków. Musiał jeszcze porozmawiać z guwer­
nantką, panną Reynolds. Dziwne mu się zresztą wydało, że nie zastał jej tym
razem w pokoju dziecinnym. Może miała akurat wychodne?
Gdy jednak zapytał panią Hutchinson o guwernantkę, ta klasnęła w dłonie
i pokręciła głową.
- O, to pan nie wie? Dwa dni temu wyjechała.
Nathaniel był zaskoczony.
- Nie wiedziałem. Zdawało mi się, że dzieci są z nią bardzo zżyte. Czy nie
przygnębiło ich jej odejście?
- Jeszcze jak! - przytaknęła energicznie. - Na szczęście dbają o nie niań­
ki. Ale tak gwałtowna zmiana nie wyjdzie im na dobre po tym, co wycierpia­
ły. Świata poza nią nie widziały, a ona umiała się z nimi obchodzić. Aż się
serce ściska, tylu osób im już zabrakło. Toż dopiero przed miesiącem straci­
ły tatę i mamę.
- Czy pannę Reynolds zwolnił mój stryj?
A jakże, lord Bridwell mnóstwo pozmieniał, odkąd tu jest. Gospodyni
parsknęła, po czym dodała: - I nie zawsze na dobre, o nie! - Zmieszała się,
jakby dopiero teraz spostrzegła, z kim rozmawia. Proszą mi wybaczyć
moją śmiałość. Nie chciałam uchybić Jego Lordowskiej Mości.
- Rozumiem, rozumiem. - Nathaniel zacisnął zęby. - Ale jak to się właś­
ciwie stało?
- Nie chciałabym rozsiewać plotek, ale lordowi chyba nie w smak było, że
panna Reynolds tak się upomina o potrzeby dzieci. Ponoć pokłócili się o wy­
nagrodzenie, ale nie daję temu wiary. Pani Hutchinson się skrzywiła.
Doszły mnie słuchy, że rozsierdził się, iż za dużo wydała na sukienki dla
dziewczynek, buciki dla chłopca, pomoce szkolne i węgiel do pokoju dzie­
cinnego. Wszyscy byliśmy zaskoczeni, kiedy ją zwolnił bez uprzedzenia.
Nie dał biedactwu referencji. Mam nadzieję, że znajdzie sobie jakieś inne
miejsce, bo ona, wie pan, musi pomagać chorej matce.
Nathaniel sposępniał. Trzy dni po pogrzebie Roberta i Bernadette lord
Bridwell przybył do Londynu i rozgościł się w rodzinnym pałacu. Była to
z jego strony zaskakująca śmiałość, nawet jak na najstarszego krewnego
w linii męskiej, ale Nathaniel był wówczas zbyt zbolały, żeby się tym prze­
jąć. Sądził, że kiedy testament Roberta zostanie otwarty i uprawomocni się,
właśnie jemu przypadnie w udziale odpowiedzialność finansowa za rodowy
majątek oraz opieka nad dziećmi. Uporządkowanie spuścizny po bracie oka­
zało się jednak niełatwą sprawą. Nathaniel znużył się nią szybko i zlecił
rozstrzygnięcie doradcom prawnym.
Teraz już wiedział, że jego wcześniejsza niefrasobliwość wpędziła go w kło­
poty. Lord Bridwell najwyraźniej nie miał zamiaru opuścić domu, a takie po­
sunięcia, jak wymówienie pracy guwernantce, świadczyły, że poczuł się pew­
nie w swojej nowej roli i robił wszystko, by inni mu się podporządkowali.
Nathaniel miał nadzieję, że tego wieczoru zdoła uniknąć spotkania ze stry­
jem, ale wiedział już, że mu się to nie uda. Starszy pan musiał się dowie­
dzieć, że Nathaniela żywo obchodzi los dzieci Roberta i że chce się nimi
zaopiekować.
Gdzie mogę go zastać?
Pani Hutchinson zastanawiała się przez chwilę.
- O tej porze nigdy nie wychodzi z domu. Sanders zaniósł mu nową karaf­
kę whisky do gabinetu. Lord chyba tam właśnie sobie popija.
Pójdę więc i rozmówią się z nim.
Myślałam... znaczy się... miałam nadzieją, że to pan, a nie lord Brid­
well będzie opiekunem dzieci. -- Gospodyni spojrzała na niego pytająco.
Nathaniel poczerwieniał na jej słowa. Przyrzekł umierającemu bratu, że
się nimi zajmie.
Nie doszedłem jeszcze ze stryjem do porozumienia, ale stanowczo chcę
rozstrzygnąć tę kwestię.
Ja tam wiem tylko tyle, że te trzy niebożątka pana potrzebują i już. Z każ­
dym dniem coraz bardziej to widać - oświadczyła życzliwie. - Panu chodzi
o ich dobro, milordzie.
I miała rację. Byłby dla nich o wiele lepszym opiekunem niż stryj. Wciąż
martwił się tym, że dzieci zbyt wiele przeszły.
Przeszedł przez hol, nie zatrzymując się przed czerwonym salonem, wy­
złoconą bawialnią ani nawet przed wyłożoną boazerią biblioteką. Uważał co
prawda za bzdurą, że musi zapowiadać wizytą we własnym domu, który znał
od dzieciństwa, lecz posłusznie oznajmił lokajowi swoje nazwisko, nim
wszedł do gabinetu.
12
13
Lord Bridwell siedział rozparty w skórzanym fotelu przed kominkiem.
Głowę wsparł na dłoni, a łokieć na oparciu fotela. W drugiej ręce trzymał na
wpół opróżniony kieliszek whisky i żarzące się cygaro.
Nie pozdrowił Nathaniela, który zignorował tę oznakę lekceważenia, i siadł
w fotelu naprzeciw stryja. Był czujny. Niewiele wiedział o najstarszym bra­
cie ojca, a to, czego się domyślił w ciągu kilku ostatnich tygodni, stanowczo
czyniło naturę tego człowieka jeszcze bardziej zagadkową. I niebezpieczną.
Wiedział, że lord Bridwell był kiedyś żonaty, ale pozostał bezdzietny
i wcześnie owdowiał. Lubił wyścigi konne, uchodził za dobrego gracza w kar­
ty i miał opinię dżentelmena. Choć zbliżał się do sześćdziesiątki, postawna
sylwetka i szpakowate włosy nadawały mu wygląd dystyngowanego świa¬
towca.
- Dobry wieczór, stryju. Nathaniel przerwał milczenie, zasiadłszy w fo­
telu.
- Avery? - Lord Bridwell spojrzał na niego z niechęcią.
Co cię dziś
- Ani trochę nie dbam o to, co ci rzekomo mówił na łożu śmierci! Męż­
czyzna rzucił cygaro do kominka. - Umierał, był nieprzytomny, bredził w go­
rączce! Nie można brać dosłownie majaczeń człowieka konającego na tę
straszną chorobę. Jestem jego najstarszym krewnym w linii męskiej. To ja
powinienem dbać o dobro rodziny.
Nathaniel ledwie panował nad sobą. Jak stryj śmiał mówić o jego bracie
w taki zimny, nieczuły sposób!
Ja także mam obowiązki wobec rodziny i czuję się za nią odpowiedzial­
ny. Robert chciał, żebym zajął się jego dziećmi.
- W takim razie powinien był wspomnieć o tym w swej ostatniej woli.
I zrobił tak! Nathaniel wiedział, że wezwano prawnika i że brat dokonał
zmian w testamencie, zwłaszcza co do opieki nad dziećmi, ale dokument
gdzieś się zapodział.
Jesteśmy rozsądnymi ludźmi, stryju, i na pewno razem znajdziemy ja­
kieś zadowalające rozwiązanie.
Nie musisz przede mną udawać szlachetnego, bezinteresownego dżen­
telmena. - Lord Bridwell nachylił się ku niemu i zniżył głos do konspiracyj­
nego szeptu. - Pamiętaj, że ja też jestem młodszym synem. Dobrze wiem, co
to znaczy mieć tylko drugorzędny tytuł, żadnych widoków na fortunę, żałos­
ną pozycję i mizerną pensję. Mam zamiar hojnie rozporządzać pieniędzmi,
które mi powierzono, i podwoić twoje dochody, ale tylko pod warunkiem, że
przestaniesz wsadzać nos w nie swoje sprawy.
Majątek pójdzie w powiernictwo aż do pełnoletności Gregory'ego za­
protestował energicznie Nathaniel.
Jak najbardziej. - Lord pociągnął tęgi łyk whisky. - O pieniądzach i in­
westycjach decydować będzie ten, do kogo należy opieka nad potomstwem.
Nie chcę pieniędzy, stryju - żachnął się Nathaniel. - Mnie obchodzi tyl­
ko opieka nad dziećmi.
Lord Bridwell spojrzał na niego ze zdumieniem.
- No dobrze, możesz sobie wziąć dziewczęta, skoro masz ochotę bawić
się w błędnego rycerza. - Wysączył resztkę whisky i spojrzał chytrze na
bratanka ponad brzegiem kieliszka. - Ale chłopca nie dam. Zostanie ze mną.
Nathaniel nagle poczuł przypływ zwątpienia. To z pewnością najhojniej­
sza ze stryjowskich ofert. Przez chwilę był skłonny ją przyjąć, ale nie mógł
się zdobyć na rozdzielenie Gregory'ego z siostrami. Byłoby to zbyt okrutne
względem chłopca.
- Rozważę dokładnie twoją propozycję.
Lord Bridwell zaśmiał się z cicha.
sprowadza?
- Przyszedłem odwiedzić dzieci. Jak zresztą każdego wieczoru.
- Na kredensie są czyste kieliszki. I whisky. Nalej sobie. Od czasu do cza­
su pijasz chyba coś mocniejszego, prawda?
mruknął lord Bridwell, krzy­
wiąc się przy tym.
Dziękuję. — Choć propozycja była bardzo kusząca, Nathaniel nie chciał
dać stryjowi satysfakcji. Przyszedłem pomówić o pannie Reynolds.
- O pannie Reynolds, tej przeklętej guwernantce? Lord Bridwell zaciąg­
nął się cygarem i wydmuchnął obłoczek smrodliwego dymu w stronę bra­
tanka. - Nie pracowała jak należy. Wyrzuciłem ją parę dni temu.
Nathaniel uniósł brwi.
- Moim zdaniem znakomicie wypełniała swoje obowiązki. Poza tym dzie­
ci bardzo się do niej przywiązały.
A ja uznałem, że jest nieokrzesana i niegodna zaufania. - Krewny przy­
mknął na chwilę oczy i z irytacją ścisnął palcami grzbiet nosa. Cały dom
łatwiej prowadzić bez niej.
- Skoro troska o dzieci zbytnio ci ciąży, stryju, chętnie zdejmę z ciebie to
brzemię. - Nathaniel udawał obojętność.
Lord Bridwell wsparł ponownie ramię na fotelu. W jego wzroku widniało
zawoalowane ostrzeżenie.
- Chyba ustaliliśmy to raz na zawsze, Avery. Nie masz prawa do legalnej
opieki nad nimi.
- Mój brat...
14
15
Zgłoś jeśli naruszono regulamin