Kenneth Goddard - Alchemik.pdf

(1768 KB) Pobierz
Alchemik - Kenneth Goddard
tytuł: "Alchemik"
autor: Kenneth Goddard
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1993
* * *
PROLOG
Kiedy zaczęli to wszystko opisywać w raporcie końcowym, od razu się okazało, Ŝe kluczem
do sprawy był Jamie MacKenzie, chociaŜ motywom, jakie nim kierowały, wciąŜ brakowało
sensu Biorąc pod uwagę jego szczegółowo udokumentowany iloraz inteligencji oraz
znakomite wyniki w nauce, nie mogli uwierzyć, Ŝe tak bystry młody człowiek mógł do tego
stopnia zlekcewaŜyć lodowatą obojętność i przemoc nieodłącznie związane z profesją, którą
dobrowolnie obrał. Lecz z perspektywy czasu rzeczą aŜ nazbyt ewidentną było, iŜ MacKenzie
po prostu nie rozumiał ani przeraŜającej wielkości, ani nieuniknionych konsekwencji głupiego
błędu, jaki popełnił. Jamie musiał chyba wmówić sobie, Ŝe cała ta historia jest tylko
wspaniałą i nader lukratywną zabawą, co zakrawa na ironię, bo o ile jego dodatkowe zajęcie
dostarczało mu czasem uciech - a na pewno sporo pieniędzy - zabawą bynajmniej nie było.
Dlatego kiedy w pokoju numer 245 domu akademickiego Voyćger Hall na Uniwersytecie
Kalifornijskim w San Diego zadzwonił telefon, Jamie nie przeczuwał nic złego. Oderwał
wzrok od swoich obliczeń i z obojętnością i roztargnieniem sięgnął po słuchawkę.
- Halo?
- Sie masz Jamie. Jak leci?
MacKenzie natychmiast rozpoznał bełkotliwy głos Bobby'ego Lockwooda. Kiwnął głową.
Tym razem alkohol, najpewniej piwsko. Jak wszyscy mieszkańcy Voyager Hall, doskonale
wiedział, Ŝe urodzony na Alasce, a niedawno zmarły ojciec Bobby'ego Lockwooda zostawił
synowi coś więcej niŜ tylko jasnoniebieskie oczy, czarne kręcone włosy, niezaleŜność ducha i
trochę cięŜko zarobionego grosza. Ale tym czymś nie było z pewnością zamiłowanie do
wiedzy jako takiej. Zainteresowania akademickie Bobby'ego ograniczały się wyłącznie do
badań nad róŜnorodnymi skutkami oddziaływania środków chemicznych na ludzki umysł
tudzieŜ ciało. Tak się przypadkiem zdarzyło, Ŝe jednym z najbardziej ulubionych przez
Lockwooda środków był alkohol etylowy. - Gorąco - odrzekł dobrodusznie MacKenzie.
- W przyszłym tygodniu sesja. Zaczynam coraz powaŜniej myśleć, Ŝe najwyŜsza pora
przeczytać parę ksiąŜek albo pojechać do Centrum i zarwać jakąś dupcię. Nie mogę się
zdecydować.
- No i git, będziesz miał dobry dzień! - rzucił ze śmiechem Lockwood.
- Słuchaj, stary. Niedawno poznałem taką jedną, rudą zresztą. Chyba nieźle mi z nią idzie i w
przyszłym tygodniu chcę ją zabrać na narty, no wiesz. Sęk w tym, Ŝe nigdzie nie mogę
znaleźć porządnego śniegu. Pomyślałem sobie, Ŝe zwrócę się o pomoc do pewnego dzianego i
ustosunkowanego kumpla.
MacKenzie przeprowadził w myśli kilka obliczeń.
- MoŜe będę mógł coś dla ciebie zrobić - rzekł ostroŜnie. - W tym miesiącu mam od groma
zamówień, ale niewykluczone, Ŝe dwójkę uda mi się dla ciebie jakoś wytrzasnąć. Ale to cię
będzie trochę więcej kosztowało. Towar pierwszej klasy jest dzisiaj bardzo poszukiwany.
- To prawda, święta prawda - mruknął Lockwood.
- Dwójka nam wystarczy, przyjacielu, aŜ nadto. No to ile zedrzesz ze starego kumpla, hę?
- O tej porze roku za dostawę ekspresową biorę minimum dwie stówy - odparł MacKenzie.
- Ale jak dla ciebie, niech będzie sto pięćdziesiąt. Pasuje?
- Wiedziałem, Ŝe mogę na ciebie liczyć, Jamie. - Bobby aŜ westchnął ze szczęścia.
- Jutro wieczorem moja pani będzie promieniała z wdzięczności.
- Naprawdę? - MacKenzie zachichotał. Rozbawiło go to, bo kędzierzawy, niebieskooki
Lockwood miał wśród studentów reputację ostrego podrywacza i zazwyczaj obywał się bez
Ŝadnych środków wspomagających.
- Ona wie, Ŝe szykujesz dla niej paczuszkę?
- Słyszę, jak się dobija do moich drzwi, kochany! Więc jak to załatwimy? Jak zwykle?
- Jak zwykle. Skrytka 245.
- Forsa juŜ do ciebie płynie, stary. Jeszcze raz wielkie dzięki. Tylko nie siedź za długo nad
tymi... ksiąŜkami. MacKenzie uśmiechnął się, odłoŜył słuchawkę i spojrzał na zegarek.
Piątek, ósma czterdzieści pięć wieczorem. Mnóstwo czasu, Ŝeby pójść do Centrum
Studenckiego, przerzucić kilka rozdziałów rachunku róŜniczkowego i wybrać - oraz zarwać -
odpowiedni towar na weekend. Uśmiechając się ze szczerym, niczym nie zmąconym
ukontentowaniem, MacKenzie chwycił gruby, rzadko otwierany podręcznik do rachunku
róŜniczkowego, sięgnął po błękitnozłotą wiatrówkę i ruszył do drzwi. ZwaŜywszy wszystkie
korzyści płynące z jego obecnego stylu Ŝycia, bezsensem było namawiać Jamiego, by bardziej
przykładał się do nauki, a przynajmniej do nauki w uniwersyteckim tego słowa znaczeniu. O
tak, wielu ludzi próbowało go do tego skłonić, jak najbardziej. Ludzi takich jak choćby
wydziałowy opiekun do spraw naukowych, trzech profesorów Bobby'ego, paru kumpli z
pierwszego roku, nie wspominając juŜ o kilku bardzo bliskich przyjaciołach, którzy właściwie
powinni wiedzieć, Ŝe to naprawdę bez sensu. Ale z drugiej strony fakt, Ŝe ludzie ci w ogóle
przejmowali się edukacją MacKenziego zakrawał na ironię, albowiem dzień w dzień kaŜdy z
nich rozmyślnie dostarczał Jamiemu zachęty do kompletnej obojętności wobec rzeczy tak
trywialnych, jak zbliŜająca się sesja egzaminacyjna. Tą zachętą były oczywiście pieniądze.
Ściślej mówiąc, bardzo duŜo pieniędzy. Za kaŜdym razem, kiedy jeden z tych szlachetnych
osobników kupował od Jamiego gramową paczuszkę białego krystalicznego proszku - w
połoŜonym nad brzegiem oceanu kampusie MacKenzie miał opinię najbardziej zaufanego i
pewnego handlarza kokainą - po prostu umacniał go w przekonaniu, iŜ Ŝycie jest niczym
kawałek pysznego ciasta, które upieczono, pokrojono i osobiście dostarczono mu do drzwi.
Dlatego w wieku lat osiemnastu Jamie MacKenzie miał niemal wszystko, czego od Ŝycia
chciał: stały i wystarczający napływ pieniędzy, najlepszego gatunku narkotyki, kampus pełen
młodych, chętnych dziewczyn, szafę zapchaną drogimi, modnymi ubraniami i nowiutki
angielski sportowy samochód, za który zapłacił gotówką; uwzględniając konieczność
zachowania niezwykłej ostroŜności podczas wykonywania codziennych obowiązków
zawodowych, cieszył się poza tym w miarę satysfakcjonującym rozgłosem i szacunkiem.
Rzeczą zrozumiałą jest, Ŝe umysł osiemnastolatka nie mógł tego wszystkiego w pełni
ogarnąć, jednak tym, co Jamiego brało najbardziej, był fakt, Ŝe podtrzymywanie jakŜe
luźnego i dostatniego trybu Ŝycia wcale nie wymagało cięŜkiej pracy. Ba, praktycznie Ŝadnej
pracy. Co tydzień odbierał towar, rozprowadzał go i zgarniał forsę. Tyle. Dziecinna igraszka
dla detalisty tak inteligentnego jak Jamie MacKenzie. Zaczynał w niedzielę rano. Otwierał
kluczykiem metalową kasetkę ukrytą pod najniŜszą szufladą niezwykle cięŜkiej dębowej
serwantki stojącej w jego pokoju i wyjmował z niej dwa tysiące pięćset dolarów w
banknotach o małym nominale (nierzadko brał dwa, a nawet trzy razy więcej). WłoŜywszy
pieniądze do niewielkiej koperty, zaklejał ją, kładł się na łóŜko z czymś lekkim do czytania -
najczęściej z drogim magazynem porno - i czekał. O dziewiątej trzydzieści, plus minus pięć
minut, w pokoju, którego z nikim nie dzielił, dzwonił telefon. Rozmówca Jamiego podawał
mu namiary budki telefonicznej, gdzieś w kampusie, oraz godzinę przybycia - zwykle
dziesięć do piętnastu minut po rozmowie, zaleŜnie od odległości. W umówionej budce
MacKenzie odbierał drugi telefon. Tym razem otrzymywał wskazówki, jak dotrzeć do
"skrytki", gdzie miał nastąpić "zrzut". Taką "skrytką" był na przykład pojemnik na zuŜyte
ręczniki papierowe w jednej z licznych toalet w kampusie albo w najbliŜszej okolicy.
Otwierał pojemnik uniwersalnym kluczem, wsuwał kopertę pod ręczniki, moŜliwie
niegłęboko, i wracał prosto na uniwersytet. Zgodnie z bardzo wyraźnymi poleceniami Jamie
nigdy, ale to nigdy nie kręcił się w pobliŜu skrytki, by zidentyfikować śmieciarza, który, jak
przypuszczał, przychodził niedługo potem. Będąc osobnikiem nader praktycznym,
MacKenzie słusznie zakładał, Ŝe taka ciekawość jest rzeczą wysoce niebezpieczną, moŜliwe
nawet Ŝe zgubną w skutkach. śaden problem, gdyŜ toŜsamość "łącznika" niezbyt Jamiego
interesowała. Jak dotąd pestka.
Odbiór towaru, następna faza cotygodniowej procedury odbywał się wieczorem w pierwszy
wtorek po zrzucie. O szóstej czterdzieści pięć, po typowo stołówkowej i pozbawionej smaku
kolacji, Jamie MacKenzie wracał jak co dzień do akademika, wystukiwał czterocyfrowy kod,
otwierał skrzynkę i wyjmował pocztę. We wtorki, czasami w środy, wśród listów znajdował
dwadzieścia osiem, pięćdziesiąt sześć, a niekiedy nawet osiemdziesiąt cztery gramy
czterdziestoprocentowej kokainy. KaŜda partia towaru była zapakowana w kilka cieniutkich,
hermetycznie zamkniętych paczuszek z wytrzymałego plastiku. Otrzymawszy tygodniowy
zapas narkotyku, MacKenzie szedł szybko i ostroŜnie do swego pokoju. Natychmiast
zatrzaskiwał dwa zamki u drzwi, zamykał okno, zaciągał firankę i czekał. Punktualnie o
siódmej, gdy zaczynała się ściśle przestrzegana trzygodzinna nauka własna, Jamie otwierał
skrytkę w serwantce, wyjmował z niej elektroniczną wagę szalkową, ponad dwulitrowy słój z
laktozą, wielki moździerz i tłuczek, pudełko z grubymi, błyszczącymi papierkami w kształcie
kwadracików i niewielką metalową łopatkę. Układał te przedmioty na uprzątniętym
fragmencie blatu biurka, siadał i resztę wieczoru spędzał na waŜeniu i pakowaniu kokainy.
Jamie był tak zwanym "detalistą" albo "gońcem", jak nazywano handlarzy najniŜszego
szczebla. WaŜenie i pakowanie towaru nie wymagało od nich jakichś specjalnych
predyspozycji, poza odrobiną zręczności, niezbędną do obsługiwania wagi i składania
maleńkich kopert z błyszczącego papieru. Kalkulacja była niezwykle prosta, co wynikało z
dokładnie rozplanowanego harmonogramu dystrybucji na poziomie hurtowników mniejszych,
tych obracających gramami kokainy, i większych - ci obracali kilogramami. KaŜda
cotygodniowa partia czterdziestoprocentowej kokainy waŜyła około dwudziestu ośmiu
gramów. Zadaniem MacKenziego było odwaŜyć z kaŜdej dokładnie dwadzieścia pięć gramów
narkotyku i dokładnie zmieszać go z dwudziestoma pięcioma gramami sproszkowanej
laktozy. W rezultacie takiej operacji otrzymywał pięćdziesiąt gramów dwudziestoprocentowej
kokainy, którą zapakowywał w pięćdziesiąt starannie odwaŜonych jednogramowych
paczuszek. Jako jeden z dwóch autoryzowanych detalistów w uniwersyteckim kampusie,
MacKenzie miał sprzedać przynajmniej pięćdziesiąt jednogramowych paczuszek tygodniowo
i zgarnąć za to trzy tysiące dolarów. Dwa i pół tysiąca dolarów szło na niedzielny zrzut;
rankiem odbierał je łącznik. Pięćset dolarów i pozostałe trzy i trzy dziesiąte grama
czterdziestoprocentowej kokainy zostawało dla Jamiego jako udział w zyskach ze sprzedaŜy
kaŜdej partii proszku. Dla młodego człowieka była to kwota aŜ nadto wystarczająca. Dzięki
niej mógł sobie pozwolić na kobiety, ubrania i samochody aŜ do końca swojej
uniwersyteckiej kariery. O ile tylko zachowa naleŜytą ostroŜność i nie stanie się chciwy albo
głupi. Jednak oddając Jamiemu sprawiedliwość, naleŜy uczciwie stwierdzić, Ŝe do typów
nieostroŜnych nie naleŜał. Z religijną naboŜnością przestrzegał naczelnych dyrektyw, jakie
wbijano do głów wszystkim detalistom tudzieŜ mniejszym hurtownikom podległym
Generałowi. Sprzedawaj tylko ludziom, których znasz i którym całkowicie ufasz, najlepiej z
góry ustaloną ilość kokainy tygodniowo. Nigdy nie sprzedawaj komuś, kogo niedawno
aresztowano. Nigdy nie proponuj towaru komuś, kogo nie sprawdziłeś, a jeśli taka osoba pyta
cię, czy sprzedajesz narkotyki, zaprzeczaj. I nigdy, przenigdy nie sprzedawaj ludziom
zupełnie obcym. Tak więc klienta trzeba najpierw poznać i dopiero wtedy ryzykować własny
tyłek. MacKenzie nie był teŜ człowiekiem specjalnie chciwym. Kiedy na rynku brakowało
towaru, Jamie prawie nigdy nie podbijał ceny, poza nielicznymi wyjątkami, jak choćby w
przypadku ekspresowej dostawy dla Bobby'ego Lockwooda, kiedy to musiał sięgnąć do
swoich prywatnych zapasów. I z pewnością nie zaleŜało mu na tym - jeszcze nie - by zostać
hurtownikiem, mniejszym lub większym, bo uwaŜał, Ŝe na grubsze transakcje będzie miał
mnóstwo czasu w późniejszym okresie Ŝycia. Na razie Jamie MacKenzie był całkowicie
zadowolony z tego, Ŝe jest młodzieńcem w miarę przystojnym, i Ŝe stopniowo zyskuje coraz
większą popularność. Wspomaganą, rzecz jasna, nie wysychającym strumieniem pieniędzy
oraz kokainy. Nie, Jamie z pewnością nie zachował się nierozwaŜnie, gdy o dziesiątej
trzydzieści wieczorem zszedł do skrzynki numer 245, Ŝeby wybrać z niej codzienną porcję
kopert, z których jedna zawierała sto pięćdziesiąt dolarów w dziesięciodolarowych
banknotach. Nie był teŜ nadmiernie chciwy, gdy mniej więcej trzydzieści sekund później
wrzucał do skrzynki Lockwooda zaklejoną kopertę z dwoma gramowymi pakiecikami
narkotyku. Popełniał po prostu niewybaczalnie głupi błąd.
Kwadrans po dziewiątej w sobotę rano Bobby Lockwood przystanął koło swojej skrzynki
pocztowej i wyjął z niej zaklejoną kopertę od Jamiego MacKenzie. Szybko zboczył do
pobliskiej ubikacji, wszedł do kabiny, zamknął drzwi i spędził w niej wystarczająco duŜo
czasu, by przekonać się, Ŝe kaŜda paczuszka zawiera biały krystaliczny proszek. Później
ruszył pośpiesznie na parking za akademikiem, wsiadł do samochodu, wyjechał z kampusu,
na rozgałęzieniu autostrady numer 5 skręcił na południe i popędził do San Diego. Historyjka,
jaką wcisnął MacKenziemu, była lipna. Bobby Lockwood nie miał zamiaru spoŜytkować
dwóch gramów kokainy na uwiedzenie wyimaginowanej rudej piękności podczas równie
wyimaginowanej wyprawy na narty. ChociaŜ pomysł jako taki mógł ewentualnie przypaść
Lockwoodowi do gustu, na pewno nie był to odpowiedni sposób na wykorzystanie cennego
dowodu rzeczowego w bardzo delikatnym śledztwie, jakie się właśnie toczyło. Grzecznie
mówiąc, Bobby Lockwood nie zamierzał spieprzyć udanej operacji nielegalnego zakupu z
powodu jakiejś przypadkowej dupci. Zresztą operacja nie była wcale zakończona. Lockwood
miał jeszcze oddać proszek do analizy, Ŝeby dokładnie sprawdzić, co teŜ nabył za sto
pięćdziesiąt dolarów Jimmy'ego Pilgrima, za pieniądze, z których się dokładnie rozliczał.
śeby to zrobić, Lockwood musiał dostarczyć paczuszki komuś, kto znał się na chemii o wiele
lepiej niŜ on: zawodowemu chemikowi, choćby takiemu jak Simon Drobeck.
Dwadzieścia pięć minut później Drobeck otworzył Lockwoodowi drzwi swego dobrze
odizolowanego laboratorium i wziął od niego kopertę.
- NajwyŜsza pora, Ŝebyś przyniósł coś interesującego - mruknął. Kiwając się jak kaczka,
podszedł do stołu, rozciął kopertę, ostroŜnie rozwinął pakieciki i sięgnął po dwa celofanowe
papierki, na które wysypał kokainę.
- Te rutynowe badania zaczynają mnie juŜ nudzić. Cały Drobeck...
- pomyślał Lockwood patrząc, jak chemik manipuluje przyciskami skomplikowanej wagi
elektronicznej. Ponury, zamknięty w sobie i sarkastyczny. Ani chybi los faceta, który całe
Ŝycie spędził pośród probówek i nawet nie zauwaŜył, Ŝe juŜ zgrzybiał i stetryczał. Wstrząsnął
nim dreszcz. Wbrew zastrzeŜeniu w testamencie ojca, mówiącemu, Ŝe Bobby odziedziczy
posiadłość na Alasce, pod warunkiem Ŝe najpierw uzyska dyplom z biologii albo chemii,
Lockwood nie wyobraŜał sobie Ŝycia spędzonego w ciasnym laboratorium. Zwłaszcza w
takim jak laboratorium Drobecka.
- To powinno być o wiele bardziej interesujące, jeśli nasze przypuszczenia są słuszne - odparł
z wyraźnym roztargnieniem. Jego oczy nerwowo lustrowały pomieszczenie. Na stołach i na
podłodze stały tu liczne akwaria, butle z gazem, plastikowe pojemniki na śmieci, błyszczały
dziesiątki chromowanych przyrządów, na ścianie wisiały zlewy. Lockwood czuł, Ŝe tęŜeją mu
mięśnie brzucha. Zaczęły mu się pocić dłonie. Stetryczały pierdoła - pomyślał i z niejakim
wstydem uświadomił sobie, Ŝe nie umie zapanować nad odruchowymi reakcjami
wywołanymi tym, co znajdowało się w cuchnącym laboratorium. Lockwood nie lubił tu
przebywać. Głównie dlatego, Ŝe nie tolerował obecności Drobecka i nie cierpiał tych jego
plugawych badań, jakim się z lubością oddawał. Tak naprawdę to gdyby Bobby miał w tej
sprawie coś do powiedzenia - niestety nie miał - kokaina Jamiego MacKenzie mogłaby
dotrzeć do Drobecka pocztą, a nawet na grzbiecie jakiegoś pieprzonego wielbłąda. Wszystko
jedno jak, byleby tylko nie musiał dostarczać jej osobiście. Ale musiał. Jimmy Pilgrim mocno
podkreślał, Ŝe czas odgrywa w sprawie Jamiego niezwykle istotną rolę. Wyniki badań chciał
mieć po południu, co znaczyło, Ŝe Bobby będzie musiał sterczeć w tym obleśnym zoo i
towarzyszyć Drobeckowi, aŜ łysy, pomarszczony grubas znajdzie odpowiedź na kilka pytań.
- Usiądź sobie - mruknął Drobeck, zanotowawszy coś na kartce. Machnął ręką w stronę
krzesła po drugiej stronie roboczego stołu.
- Wiadomo, kto to opchnął?
- Dziękuję - powiedział Bobby, obchodząc chemika i sięgając po krzesło.
- Wiadomo. Nazywa się MacKenzie. M-a-c-K-e-n-z-i-e. Na imię ma Jamie, przez jedno...
- Kurwa mać!
- wrzasnął nagle, cofając gwałtownie rękę, bo natrafił palcami na zimną, gładką, pokrytą
łuskami skórę.
- Przez jedno "m"?
- spytał Drobeck, lekko rozciągając usta w czymś, co moŜna by uznać za uśmiech. Drobeck
był człowiekiem nie do rozgryzienia. Nawet nie drgnął, kiedy Lockwood wrzasnął.
- Ty pieprzony kutasie - wyszeptał wściekle Bobby, cofając się od stołu i stając dla pewności
za naukowcem, Ŝeby lepiej zobaczyć, czego przed chwilą dotknął, tym razem z bezpiecznej
odległości.
Był duŜy. Lockwood nie wiedział jak duŜy. Nawet nie chciał o tym myśleć. Tkwił w
bezruchu, owinięty wokół krzesła pięcioma skrętami potęŜnego cielska. Za łbem wielkości
dłoni Bobby'ego zaczynała się szyja średnicy jego nadgarstka, a jeden ze środkowych splotów
miał grubość męskiego uda. Wyglądało na to, Ŝe śpi, ale Lockwood nie pałał ochotą, by
podejść bliŜej i sprawdzić.
- Nie zrobi ci krzywdy - powiedział Drobeck, skupiwszy uwagę na analizie kokainy z
pierwszej paczuszki. Rozmieszał juŜ odrobinę proszku w buteleczce z rozpuszczalnikiem i
właśnie wstrzykiwał miksturę do jakiegoś przyrządu wyposaŜonego w liczne pokrętła i
wskaźniki.
- Taa? Dasz mi na to gwarancję?
- Lockwood posłał mu wściekłe spojrzenie, usiłując zapanować nad oddechem. Nadal się
cofał, Ŝeby stanąć jak najdalej od wielkiego, pogrąŜonego w letargu węŜa. Zrobił jeszcze
jeden krok i... wpadł na olbrzymie metalowe pudło z pokrywą, co natychmiast sprowokowało
chór sycząco-szurających odgłosów, przenoszących się błyskawicznie z klatki do klatki.
Lockwood odskoczył do tyłu, jakby coś go ukąsiło. SparaliŜowany, stał pośrodku
laboratorium z trzęsącymi się rękami i nogami, z zaciśniętymi bezsilnie pięściami,
rozpaczliwie szukając miejsca najbardziej oddalonego od wszystkich klatek i metalowych
pojemników. Drobeck - wciąŜ zwrócony plecami do rozwścieczonego i bliskiego paniki
handlarza - najwyraźniej myślał nad jego pytaniem.
- Nie - rzekł po chwili, odwracając się wolno i spoglądając prosto w pobladłe oblicze
Lockwooda.
- Chyba nie. MoŜe chcesz poczekać obok?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin