Konrad Fiałkowski - OPOWIADANIA.doc

(1533 KB) Pobierz
Konrad Fiałkowski

Konrad Fiałkowski

Opowiadania

Biohazard

Ciężarówka zatrzymała się przed zakrętem; Wysiadł, chwycił swoją gdzieniegdzie przetartą torbę podróżną, uśmiechnął się raz jeszcze do kierowcy i ruszył w górę. Za sobą słyszał warkot ciężarówki mijającej zakręt i zjeżdżającej w dół, w dolinę. Szedł powoli i zatrzymywał się co dwieście, trzysta metrów, mimo że boczna droga, w którą skręcił, była dość szeroka i wznosiła się pod niewielkim kątem przecinając stok. Poprzez koszulę czuł na plecach ciepło promieni popołudniowego słońca. Wokół na białych skałach rosły karłowate sosny, ale słońce wysuszyło je podczas upalnego dnia i czuł tylko zapach swego potu i ledwo uchwytną woń morza, które było gdzieś za najbliższymi wzgórzami.

    Minął tablicę zakazu wjazdu i drugą informującą o tym, że znajduje się na terenie prywatnym. Gdy ją mijał, ból nasilił się. Stanął i z górnej kieszeni koszuli wyjął fiolkę z pastylkami. Wysypał je na rękę, wsunął jedną pod język i po krótkiej chwili wahania jeszcze połówkę następnej. Nie czekał, aż ból ustąpi zupełnie, i ruszył dalej. Dalej było więcej cienia, bo drzewa były wyższe. Jeszcze jeden zakręt i stanął przed bramą. Spodziewał się jakiejś tablicy, ale brama była anonimowa, kuta z żelaza, nieco staroświecka. Obok stała portiernia zbudowana jak wszystko tutaj z białego kamienia. Wszedł do niej i wtedy zobaczył człowieka. Tamten siedział za niewielkim, przymocowanym do ściany stolikiem, na którym stał telefon. Miał na sobie coś, co mogło być uniformem, bo guziki błyszczały metalem, ale nie miał pasa ani czapki, tylko na głowie niewielki metalowy hełm okrywający potylicę.

    - Pan był umówiony? - zapytał. - Nie. Przyszedłem...

    - Przeczytał pan tablicę?

    - Oczywiście, ale...

    - Proszę się zastosować do tego, co pan przeczytał, i opuścić teren. To własność prywatna. Gdybym przyjechał tu własnym samochodem, rozmawiałby ze mną inaczej - pomyślał mężczyzna.

    - To posiadłość doktora Egberga? - zapytał.

    - Tak, ale powiedziałem już panu...

    - Jestem przyjacielem doktora Egberga, znajomym z dawnych lat - dodał, by osłabić poprzednie zdanie, które nie było prawdą.

    Człowiek w uniformie nie zdziwił się, nie zawahał, tylko podniósł słuchawkę telefonu.

    - Mówi brama - powiedział. - Z sekretariatem doktora proszę.

    Centrala widocznie łączyła.

    - Pana nazwisko? - zapytał ze słuchawką przy uchu.

    - Ralf Molnar, profesor Ralf Molnar - uzupełnił, przypomniawszy sobie, że Egberg będzie go pamiętał jako profesora.

    Odźwierny pozostał obojętny, tak jakby anonsowanie profesorów przychodzących pod bramę z siwiejącym dwudniowym zarostem było jego codzienną czynnością. Potem podał jego nazwisko i czekali obaj. Molnar oparty o mur, tamten nieruchomo wpatrując się w jakiś punkt na murze.

    - Tak. Przyjdą po pana - powiedział w końcu. - Proszę zostawić swoje rzeczy.

    - Moje rzeczy?

    - Tak. Przyniesiemy je panu później. Tu są takie zwyczaje - dodał, jakby to wyjaśniało wszystko.

    Molnar wzruszył ramionami i pchnął nogą swoją torbę w kierunku odźwiernego. Wtedy na ścieżce usłyszał kroki. Odwrócił się. To była dziewczyna, wysoka dziewczyna w letniej sukience bez rękawów. Tyle zauważył.

    - Doktor Egber prosił, abym pana przywitała w jego imieniu. Mam się również panem zaopiekować, profesorze, i zapytać, czy zostanie pan u nas na dłużej...

    - Zobaczę. Nie wiem jeszcze.

    - W każdym razie do jutra na pewno. Jest już późno. Zresztą doktor zaprasza pana na kolację.

    Szedł teraz za nią wykładaną kamieniem aleją, wśród gęstych, nie znanych mu krzewów. Musiały być tu specjalnie sadzone - pomyślał patrząc równocześnie na długie, mocno umięśnione, a mimo to smukłe nogi idącej przed nim dziewczyny. Znowu poczuł ból i ucisk w piersi, za mostkiem, ale nie zatrzymał się. Dom musiał być blisko. Rzeczywiście, wychodził w ogród wielką nie oszkloną werandą i nagle Molnar zdał sobie sprawę z tego, jak duży jest to dom. Jego wielkość maskowała zieleń, drzewa wpychające swe gałęzie wprost w okna i pnącza wspinające się po ścianach, sięgające pod sam niemal dach.

    - Będzie pan mieszkał na pierwszym piętrze, profesorze - powiedziała dziewczyna, gdy wchodzili do domu.

    Szła wprost ku schodom i wtedy Molnar zatrzymał się na chwilę. Stał przed wielkim, ciemnym obrazem oświetlanym przez niskie, czerwone promienie wieczornego słońca, ale nie widział obrazu - czuł tylko ból. Dziewczyna także zatrzymała się na chwilę. Nie powiedziała nic, tylko podeszła do windy i wcisnęła klawisz wezwania. Nie patrzyła chyba na niego, a jednak nie mógł się zdecydować na wyjęcie fiolki. Z wolna ból ustępował i widział już teraz monstrualną ośmiornicę sięgającą na obrazie dziesiątkami macek po żaglowiec idący pełnym wiatrem po wzburzonym morzu.

    - Jest już winda, profesorze - powiedziała dziewczyna.

    Chciał powiedzieć, że niepotrzebnie ją wzywała, ale nie powiedział nic. Wjechali na piętro i przeszli korytarzem gdzieś w głąb domu.

    Wygląda to jak hotel - pomyślał Melnar korytarz i dziesiątki drzwi. Drzwi bez klamek - dodał, zdając sobie równocześnie sprawę, że to nie ma sensu. - Normalny, duży dom.

    - To tutaj - powiedziała dziewczyna i przepuściła go pierwszego.

    Stał w pokoju, gdzie znajdowały się wszystkie niezbędne sprzęty oraz wielki telewizor. Na łóżko nie spojrzał nawet. Spał wszędzie dobrze, tak jak dawniej w młodości, a nie był tak wysoki, by niedostateczna długość łóżka mogła być problemem.

    - Łazienka jest tutaj - dziewczyna uchyliła drzwi.

    - A moje rzeczy?

    - Będą zaraz.

    Spostrzegł, że patrzy na niego i uśmiecha się. - Ciekawe, ile ma lat - pomyślał - na pewno wygląda na mniej niż ma w istocie.

    - Doktor Egberg odezwie się wkrótce do pana.

    - Odezwie się?

    - Tak. Zapewne złoży panu telewizytę. Oczywiście zapowie się wcześniej.

    - Ach, tak?

    - Gdyby pan czegoś jeszcze potrzebował, proszę mnie zawołać.

    - Zawołać?

    - Mam na imię Mag.

    - Ale jak zawołać?

    - Panno Mag... albo po prostu Mag,

    - Tu, w tym pokoju?

    - W pokoju albo w łazience. Trochę głośniej niż pan zazwyczaj mówi, tak żeby dyskryminatory przepuściły.

    - Tak, rozumiem - powiedział Molnar. Coś zaszurało za drzwiami i odezwał się brzęczyk umieszczony gdzieś u sufitu.

    - Są już pana rzeczy - powiedziała dziewczyna. Uchyliła drzwi i sięgnęła po stojącą za nimi torbę.

    - Po co to wszystko. Mogłem ją sam przynieść...

    Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się raz jeszcze i wyszła. Wtedy zobaczył w miejscu, w którym przed chwilą stała, jej sandał. Zgubiła sandał i nie zauważyła tego. Podniósł go z podłogi i szarpnął drzwi. Przez moment stawiały opór a potem otworzyły się.

    Zupełnie jakby podejmowano decyzję, że mogą się otworzyć - pomyślał.

    Na korytarzu nie było nikogo. Stał przez chwilę z sandałem w ręce i nagle uświadomił sobie, że przez cały czas, od kiedy wszedł do tego domu, nigdzie nie spotkał nikogo.

W godzinę potem, ogolony, wykąpany i przebrany w wyjętą z torby koszulę, siedział w niezbyt wygodnym fotelu i patrzył w mrok za oknem. Klimatyzacja bezgłośnie tłoczyła chłodne powietrze, powietrze o zapachu soli i wodorostów, i przez chwilę wydawało mu się, że jest to prawdziwy powiew wieczornej bryzy, zanim nocą zmieni swój kierunek. Drzewa za oknem były nieruchome i widział tylko ruchliwe wielokąty nietoperzy na tle jaśniejącego jeszcze nieba. Zanim usiadł w fotelu, próbował otworzyć okno, ale zasuwy nie drgnęły nawet, mimo że napierał na nie z całej siły.

    Jestem zbyt słaby - pomyślał i zrezygnował, bo po wysiłku przychodził zawsze ból.

    Siedział nieruchomo i myślał o portowej dzielnicy, w której ostatnio mieszkał, małym pokoiku (z jednym oknem), do którego szło się po stromych jak drabina schodach, o barce dwie przecznice dalej, gdzie siadywał popołudniami, i codziennej drodze do pracy rankiem wąskimi zakurzonymi uliczkami. O instytucie i dawnych czasach nie myślał nigdy.

    - Dobry wieczór, profesorze - usłyszał głos tuż za sobą i odruchowo odwrócił się.

    W pokoju nie było nikogo, tylko na matowym dotąd ekranie zobaczył twarz. To był Egberg, poznał go od razu, mimo tych kilkunastu lat, które minęły od czasów, gdy widywał go codziennie w instytucie. Te same szeroko rozstawione ciemne oczy i szerokie zrośnięte brwi.

    - Cieszę się, że pana widzę, że mnie pan odwiedził.

    - Cóż, prawdę mówiąc nie miałem innego wyjścia. Inaczej nie przyjechałbym tu.

    - Widzę, że się pan nic nie zmienił przez te wszystkie lata. Zawsze mówił pan to, co chciał pan powiedzieć, w sposób najprostszy. Takim właśnie pana pamiętam.

    - Domyśla się pan zapewne, po co przyjechałem?

    - O tym może później. Zjemy razem kolację. Pamiętam, że lubił pan pstrąga z pieczarkami. Zawsze na wtorkowym obiedzie u Petty'ego.

    - Od tych czasów zmieniły mi się gusty.

    - Poleciłem jednak przygotować tę potrawę. Pstrągi sprowadzamy tu samolotami.

    - Podziwiam pana pamięć.

    - Byłem wtedy w tym wieku, gdy zapamiętuje się prawie wszystko. A wtorkowy obiad z panem to był szczyt marzeń każdego z nas. No więc oczekuję pana. Moja sekretarka za chwilę po pana przyjdzie - ekran zmatowiał.

    Pstrągi u Petty'ego. Zapomniałem, że kiedykolwiek je jadłem - pomyślał Molnar.

    - Pani sandał, Mag. Zgubiła pani sandał powiedział, gdy weszła.

    - Nie szkodzi, mam ich dużo. Ja często gubię sandały - powiedziała. - Jestem roztargniona... - dodała, gdy spostrzegła, że patrzy na nią uważnie. - O, widzi pan, mam już nowy!

    Podał jej sandał, a ona wzięła go jakoś niezdecydowanie, co Molnar spostrzegł i zapamiętał.

    - Doktor Egberg czeka - powiedziała. Przeszli znowu tym samym korytarzem i zeszli na parter. Korytarz oświetlały małe, żółto świecące lampki ze staromodnymi żarówkami. Wygląda to jak hotel gdzieś z początku wieku - pomyślał Molnar. Jadalnia, do której weszli, oświetlona była w ten sam sposób. Stół nakryty na dwie osoby, nakrycia ustawione naprzeciw siebie, tak że jedno pozostawało nieco w mroku. Znam Egberga, to ja będę siedział w pełnym świecie - pomyślał i spojrzał na ciemny, wieczorowy strój doktora. W swoich starych spodniach poczuł się przez chwilę nieswojo. Ale był to tylko moment.

    - Naprawdę cieszę się, że pana widzę - powiedział Egberg i wskazał mu miejsce, które przewidywał.

    Usiedli i wtedy Molnar spostrzegł, że Egberg też już nie jest młody. Był szpakowaty, właściwie prawie siwy, tą siwizną brunetów, która zaczyna się koło trzydziestki. Ale Egberg był starszy. Gdy widział go po raz ostatni, miał dwadzieścia kilka lat.

    - Trafił pan tutaj do mnie bez trudu?

    - Pana lecznica to znany ośrodek. Znany na całym kontynencie.

    Egberg skrzywił się lekko.

    - Raczej instytut, profesorze. To, że czasem przyjmuję kilku zamożnych pacjentów, o niczym nie świadczy. Z czegoś muszę utrzymać to wszystko. Ale przede wszystkim instytut. Prowadzimy interesujące prace, które w pewnym zakresie są kontynuacją tego, nad czym kiedyś pracowaliśmy wspólnie.

    - Ja już nie mam z tym od dawna nic wspólnego. Na szczęście nie mam.

    - Widzę, że pan już nie operuje - Egberg patrzył na dłonie Molnara.

    - Nie jestem ani chirurgiem, ani neuronikiem. Dziś nie utrzymałbym nawet skalpela podniósł swoje dłonie tak, żeby tamten mógł się im przyjrzeć. Wiedział, że są spękane, z czarnymi śladami smaru w załamaniach skóry.

    - Mówiono mi, że w ogóle porzucił pan nasz zawód. Początkowo spodziewałem się pana spotkać na jakimś kongresie, konferencji...

    - Cóż bym tam robił? Wtedy skończyłem z tym wszystkim definitywnie. Za to czytywałem o pana sukcesach w prasie codziennej, obok sportu i kroniki wypadków - dodał, by tamten nie zrozumiał tego inaczej.

    Podano zimne przystawki. Człowiek, który im usługiwał, robił to niezręcznie. Był to potężny mężczyzna, z trudnością mieszczący się w swym ubraniu. Molnar wyobraził sobie pięść tamtego trafiającą go w żołądek.

    - A myśmy pana wspominali wielokrotnie - Egberg patrzył w jakiś punkt nad głową Molnara: - Chociaż pana decyzja nie mogła niczego zmienić, był to niewątpliwie dowód dużej odwagi.

    - Nie przesadzajmy. Po prostu w pewnym momencie zrozumiałem, że nie ma tam dla mnie miejsca. Nic więcej.

    - Niewiele ludzi tak by postąpiło. No; zdrowie pana, profesorze. Pije pan, prawda?

    - Jeszcze niekiedy piję. Wysiłek woli koncentruję na niepaleniu - podniósł kielich białego wina.

    Gdy podano pstrąga, zdecydował się wreszcie. Dawniej poczekałby z tym do kawy, ale pomyślał, że teraz zwyczaje świata, do którego już nie należał, nie obowiązują go dłużej.

    - Domyśla się pan, doktorze, dlaczego pana odwiedziłem? - zapytał.

    Tamten skinął głową.

    - Niech się panu nie wydaje, że przyszedłem po pierwszych objawach. Jestem po dwu zawałach i trzeci wydaje mi się kwestią najbliższych dni. Pozostałem trochę lekarzem. Z tego trzeciego nie wyjdę. Przy charakterystyce moich tkanek przeszczep nie wchodzi w rachubę. Prawdopodobieństwo powrotu do normalnego życia - prawie żadne. A wegetować jeszcze rok czy dwa w szpitalu... To mnie nie interesuje.

    - Chce pan, jednym słowem, dostać sztuczne serce?

    - Właśnie.

    - I stać się cyborgiem?

    - No... tak.

    - Przy pana poglądach na tę sprawę?

    - Doktorze. Sam wszczepiałem pierwsze modele tych urządzeń. Moje zastrzeżenia zawsze dotyczyły mózgu i tylko mózgu. Chyba pan o tym pamięta.

    - Oczywiście. Był pan znanym orędownikiem limitowanej cyborgizacji. Serce - świetnie, wątroba czy nerka - wspaniale, ale wara od mózgu. To były pana poglądy, profesorze.

    - Tak, i nie zmieniłem ich.

    - Gdyby je pan wtedy przeforsował, gdyby się panu udało, nasz instytut byłby dziś prowincjonalną, placówką bez znaczenia, a ja... ja przeszczepiałbym może serca w jakimś podrzędnym szpitaliku.

    - Zrobił pan wtedy wszystko, żeby mi się nie udało.

    - To prawda. Ale to nie jest ważne. Gdybym to nie był ja, byłby ktokolwiek inny. Postępu nie można zahamować.

    - Jeżeli to jest postęp?...

    Egberg nie odpowiedział. Dopił swój kieliszek wina i chwilę milczeli.

    - Więc wie pan już, doktorze, o co mi chodzi - powiedział Molnar i odsunął pełny jeśzcze talerz. Czuł narastający, gniotący ból. Nie wolno mi myśleć tak o tych sprawach. Nie jestem już profesorem. Nie mam z tymi problemami nic wspólnego. Jestem zwykłym starym elektromechanikiem z warsztatu żeglugi przybrzeżnej, który chce mieć wszczepione sztuczne serce.

    - Dlaczego wybrał pan mnie akurat, mój instytut?

    - Z tych kilku, w których można to zrobić, na tej półkuli robi to pan najlepiej. Zresztą gdzie indziej nie miałby żadnych szans. Po prostu brak pieniędzy, doktorze.

    - Są jeszcze normalne kliniki...

    Wiem, co chce pan powiedzieć. Tak, tam przyjęliby mnie może nawet za darmo. Ale musiałbym p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin