Bogusław Wołoszański - Tajna wojna Hitlera.doc

(1501 KB) Pobierz
tytuł: „Tajna wojna Hitlera”

„Tajna wojna Hitlera”

autor: bogusław wołoszański

 

Lublin 1999

Przedruku dokonano

na podstawie pozycji

wydanej przez Wydawnictwo

Colori sp. z o.o.

Warszawa 1997

 

 

Agonia

 

Było coś niepojętego w decyzji Hitlera rzucającego armie do walki w Ardenach w grudniu 1944 roku. W rozsypującej się machinie wojennej Trzeciej Rzeszy potrafił zebrać ponad ćwierć miliona żołnierzy, dziesiątki tysięcy pojazdów, 1100 czołgów, w tym najnowocześniejsze i największe Królewskie Tygrysy, setki tysięcy ton amunicji, paliwa, zaopatrzenia i skierować wojska do walki na zachodzie, choć największe niebezpieczeństwo nadciągało ze wschodu. Armie radzieckie stanęły nad Wisłą, aby zebrać siły i na rozkaz Stalina czekać, aż Niemcy wypalą Warszawę. Było oczywiste, że lada miesiąc ruszą z nadwiślańskich przyczółków do Berlina, mając przed sobą już tylko jedną barierę: Odrę. Dlaczego więc w tym krytycznym czasie Hitler nie wzmocnił obrony na wschodzie, lecz nadzwyczajne siły skierował do walki w Ardenach? Można to porównać do posłania straży pożarnej, aby wypompowywała wodę z zalanej piwnicy, gdy płonął dom!

Ofensywa z Ardenów miała doprowadzić do rozdzielenia wojsk amerykańskich na południu od brytyjskich na północy i umożliwić dojście do odległego o 1607 km. portu w Antwerpii, opanowanie zaś portu miało odciąć wojska alianckie od zaopatrzenia. Osiągnąwszy to Hitler mógł zakładać, że powstrzyma postęp wojsk aliantów w stronę granic Rzeszy na 8 - 10 tygodni, a tymczasowa stabilizacja frontu na Zachodzie pozwoli przerzucić siły na centralny odcinek frontu wschodniego. I co dalej?

Czy rozbiłby angloamerykańską machinę wojenną tak, aby nie była zdolna kontynuować pochodu w stronę granic Rzeszy? Nie!

Czy zmieniłby w jakikolwiek sposób sytuację strategiczną? Nie!

Czy zatrzymałby armie radzieckie nad Wisłą, uniemożliwiając ofensywę na Berlin? Nie!

Jakiż, więc sens miała ta wielka operacja w Ardenach? Oczywiście można na wszystkie pytania odpowiedzieć najłatwiej: Hitler stracił kontakt z rzeczywistością. Już wcześniej usunął ze swojego otoczenia najbardziej wartościowych dowódców i doradców, a otoczony miernotami i pochlebcami nie potrafił właściwie kierować wojskami i państwem. Jest to tłumaczenie-wytrych, który umożliwia wyjaśnienie każdej sytuacji z Ii wojny światowej, ale prowadzi do stworzenia całkowicie fikcyjnego obrazu wielkich wydarzeń w historii. Jakże można uważać Hitlera za wariata, podejmującego decyzje w napadach histerii czy szału? Kierowanego przez doktora-szarlatana i astrologów?! Na jakiej podstawie? Przecież był to nadzwyczaj zręczny, przebiegły i skuteczny polityk!

Objął władzę w Niemczech w 1933 roku, gdy państwo to, śladem całego świata, tkwiło w wielkim kryzysie gospodarczym, który zrodził nędzę, bezrobocie, zapaść przemysłu. To nie Hitler wyciągnął Niemcy z kryzysu gospodarczego, gdyż przemysł tego państwa był na tyle rozbudowany i silny, aby znieść wszystkie wstrząsy. Jednak on dokonał czegoś więcej: zjednoczył i zmobilizował społeczeństwo do ogromnego wysiłku.

W nieprawdopodobnym tempie rozwinął produkcję zbrojeniową, choć traktat wersalski i francuskie komisje strzegące wykonania jego postanowień skutecznie krępowały wszelkie przygotowania do uruchomienia w Niemczech produkcji samolotów i czołgów. Sprzyjało mu co prawda pobłażanie Wielkiej Brytanii, przyznającej, że postanowienia wersalskie były zbyt surowe dla Niemców i należy kraj ten traktować jako barierę chroniącą Europę Zachodnią przed bolszewizmem, ale niewielka to pomoc w budowaniu w ciągu paru lat najpotężniejszej i najnowocześniejszej armii na świecie!

Hitler potrafił dostrzec i dać możliwości działania najzdolniejszym i najbardziej twórczym strategom i dowódcom, którzy opracowali „tajną broń” - doktrynę wojny błyskawicznej. W tym samym czasie w Wielkiej Brytanii i Francji teoretycy, którzy domagali się stworzenia nowej armii, tacy jak sir Basil Liddell Hart czy Charles de Gaulle, bezskutecznie pukali do drzwi ministrów wojny, premierów i komisji parlamentarnych, pisali książki, które tylko ściągały na nich niechęć rządzących.

W bezpośrednim sąsiedztwie Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Związku Radzieckiego - mocarstw, z których każde dysponowało większym potencjałem gospodarczym i militarnym niż Niemcy podejrzliwie obserwujących każdy jego ruch, potrafił zerwać traktat wersalski, przywrócić obowiązkową służbę wojskową, zbudować potęgę militarną, która pozwoliła mu zastraszyć sąsiadów i dyktować warunki silniejszym. Uzyskał zgodę mocarstw zachodnich na przyłączenie Austrii i zajęcie części Czechosłowacji. Potrafił okpić Neville’a Chamberlaina, premiera Wielkiej Brytanii, Edouarda Daladiera, premiera Francji. Umiał zastraszyć Kurta von Schuschnigga, kanclerza Austrii i Emila Hachę, prezydenta Czechosłowacji. Potrafił zawrzeć pakt z najbardziej znienawidzonym wrogiem - Józefem Stalinem oraz uzyskać jego pomoc i współpracę w najbardziej przełomowym momencie.

I wreszcie rok 1939. Gdy dowódcy niemieccy protestowali przeciwko rozpoczęciu wojny argumentując, że siły lądowe i morskie nie są gotowe, i roztaczając wizję interwencji demokratycznych mocarstw, Hitler podjął decyzję, że armie mają dokonać agresji na Polskę. I wygrał. W 1940 roku, wbrew ostrzeżeniom dowódcy marynarki wojennej, kazał rozpocząć inwazję na Norwegię i podbił to państwo, przeprowadzając swoje okręty pod bokiem potężnej Royal Navy. W maju 1940 roku skierował Wehrmacht na Belgię, Holandię i Francję i zwyciężył, choć na drodze pochodu jego wojsk były potężne belgijskie twierdze Eben Emael i Namur, niezdobyte umocnienia linii Maginota, choć połączone wojska tych państw, wsparte przez Brytyjski Korpus Ekspedycyjny, były silniejsze od jego wojsk. W 1941 roku rzucił Wehrmacht na podbój Związku Radzieckiego bronionego przez gigantyczną Armię Czerwoną.  Miał 3,5 tysiąca czołgów, gdy Rosjanie mogli rzucić do boju aż 22 tysiące.  Miał 3 tysiące samolotów, gdy Rosjanie mieli ich 8 tysięcy. I mimo tak wielkiej przewagi liczebnej wroga, jego armie przez pół roku gnały radzieckie wojska na całym wielkim froncie rozciągającym się od Bałtyku do Morza Czarnego. Jedynie kosztem niewyobrażalnych wyrzeczeń, zniszczeń i ofiar udało się Rosjanom zatrzymać Wehrmacht.

Na jakiej więc podstawie uznaje się tego człowieka za psychopatę, szaleńca, lekceważącego rady i ostrzeżenia doświadczonych strategów?

W grudniu 1941 roku, gdy wojska niemieckie stanęły pod Moskwą, Hitler zwolnił dowódców, których uznał za winnych klęski. Miał do tego pełne prawo. To oni odwiedli go od słusznego zamierzenia, żeby posuwać armie w stronę Leningradu i Kaukazu, a nie uderzać na Moskwę. W grudniu 1941 roku zabraniał dowódcom wycofywania wojsk spod stolicy Związku Radzieckiego, co tłumaczy się jako krępowanie decyzji dowódców, przejmowanie ich uprawnień, ograniczanie manewru, kierowanie wojskami z odległości tysiąca kilometrów.  A przecież była to jedyna rozsądna decyzja, jaką w tamtym czasie mógł podjąć dowódca, który chciał uchronić swoje wojska przed całkowitą klęską.  Cóż bowiem by się stało, gdyby zezwolił na wycofanie oddziałów, na które napierał nieprzyjaciel. Żołnierze uchodziliby na zachód, pozostawiając ciężki sprzęt, umocnienia i całą infrastrukturę, konieczną dla funkcjonowania armii: lotniska, stacje kolejowe, punkty przeładunkowe, magazyny paliwa i części zamiennych. Istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, że wycofywanie wojsk przed napierającym wrogiem zamieni się w paniczną ucieczkę, której nikt nie mógłby opanować.

Popełniał błędy. Podejmował złe decyzje. Ale który z przywódców mocarstw był od tego wolny? Jakże blisko totalnej katastrofy był Franklin D.  Roosevelt upierając się, że w sierpniu 1942 roku trzeba wysłać pięć brytyjskich i amerykańskich dywizji na kanał La Manche, aby zdobyły brzegi Francji. Ileż strasznych błędów, kosztujących życie tysięcy i dziesiątek tysięcy żołnierzy, popełniali dowódcy radzieccy (Stalin, Budionny, Woroszyłow), brytyjscy (Montgomery, Harris), amerykańscy (Halsey, Lucas), japońscy (Yamamoto, Kurita). Krwawa historia Ii wojny roi się od błędów polityków i dowódców, a nikt nie zarzuca im utraty zmysłów.

Wizerunek Hitlera-szaleńca stworzyła stalinowska propaganda, aby uwypuklić zasługi Armii Czerwonej jako tej, która uwolniła Europę i Niemców od obłąkańca skazującego na zagładę nie tylko miliony Żydów, ludność podbitych państw, ale także własny naród. Być może w ostatnich tygodniach 1945 roku, gdy Trzecia Rzesza rozsypywała się w gruzy, Hitler stracił poczucie rzeczywistości. Łatwym więc zabiegiem propagandowym było przeniesienie cech takiego Hitlera, załamanego, zamkniętego w bunkrze, poruszającego się z trudem między krzesłami ustawionymi co parę kroków na korytarzach, czekającego na ingerencję Opatrzności, na cały okres jego władzy. Był wtedy strzępem człowieka, ale nie był obłąkany. Nie był wariatem. Nawet podczas ostatnich dni Berlina w jego zachowaniu nie znajdziemy niczego, co wskazywałoby na chorobę umysłową, obłęd. Być może trawiła go choroba Parkinsona - zeznania świadków relacjonujących jego zachowanie pozwalają na taki wniosek - ale bezpośrednich dowodów na to nie ma.

Jeżeli zachowywał sprawność umysłu, to jak wytłumaczyć, że w grudniu 1944 roku skierował ćwierćmilionowe wojsko na zachód zamiast na wschód? Czym można wyjaśnić ten rozkaz, jeżeli nie obłędem lub, co najmniej, utratą kontaktu z rzeczywistością?

A jednak za decyzją rozpoczęcia kontrofensywy w Ardenach kryje się logiczna i przebiegła gra. To konsekwencja tajnej wojny, którą Hitler rozpoczął bardzo wcześnie, w grudniu 1941 roku, i prowadził konsekwentnie do końca.

 

 

Niezwykła misja

 

dowódcy lotnictwa

3 3 75 0 2 108 1 4b 1 74 1

 

NOWA MISJA Hermanna Geringa

3 3 75 0 2 108 1 4b 1 74 1

 

 

 

Był późny wieczór 14 września 1939 roku, gdy John L. Lewis, szef centrali związkowej CIO i potężnego związku zawodowego United Mine Workers of America, wykręcił numer sekretariatu prezydenta Roosevelta. Przedstawił się i choć podkreślał, że dzwoni w ważnej sprawie państwowej, musiał długo czekać, zanim prezydent podszedł do telefonu. Był przekonany, że Roosevelt uczynił to umyślnie, aby go upokorzyć. Nienawidzili się od 1938 roku, gdy w wyborach na stanowisko gubernatora Pensylwanii prezydent poparł innego kandydata niż ten, którego życzyłby sobie Lewis. Niechętnie więc dzwonił do prezydenta owego wrześniowego wieczoru, ale uznał, że musi odłożyć na bok ambicje, gdy wymagają tego interesy.

- Panie prezydencie, dzwonię z prośbą - powiedział, gdy usłyszał w słuchawce głos Roosevelta. - Czy mógłby pan przyjąć mojego dobrego znajomego, pana W. R. Davisa, w sprawie, która może mieć znaczenie najwyższej wagi dla kraju i ludzkości?

Roosevelt niechętnie zgodził się. Wiedział, kim jest William Rhodes Davis, i miał wiele zastrzeżeń do jego działalności. Nie mógł jednak odmówić, gdyż to zaogniłoby stosunki z szefem związku zawodowego liczącego 9 milionów członków i 5 milionów sympatyków. Zbliżały się wybory prezydenckie i głosy tych ludzi mogły mieć dla Roosevelta cenę zwycięstwa.  Odrzucił jednak zdecydowanie propozycję, że spotkanie powinno się odbyć w tajemnicy.

- Spotkanie odbędzie się według zwykłego protokołu. Niech przyjdzie jutro. Proszę ustalić z moim sekretarzem godzinę - odpowiedział sucho.

Davis był przykładem typowej amerykańskiej kariery. Urodził się w Montgomery, w stanie Alabama, w 1889 roku, w dość biednej rodzinie, która jednak zapewniła mu dobre wykształcenie. Nie chciał spędzić życia w rodzinnym mieście na posadzie bez perspektyw, więc gdy tylko uzyskał pełnoletność, wyruszył na zachód, aby tam szukać pieniędzy i majątku. W Oklahomie był strażakiem, a potem maszynistą, ale już w 1913 roku, w nikomu nieznany sposób stanął na czele własnego przedsiębiorstwa zajmującego się wydobywaniem ropy naftowej w Muskogee. W ciągu 25 lat jego „Crusader Oil Company” stała się wielką firmą władającą szybami naftowymi w Teksasie, Luizjanie i Meksyku, rafinerią w Hamburgu, nabrzeżem portowym w Malm w Szwecji i wieloma firmami dystrybucji przetworów ropy naftowej w krajach skandynawskich. Pałace Davisa stanęły w Houston, Scarsdale i Nowym Jorku, on zaś zarządzał swoim naftowym imperium z biura na trzydziestym czwartym piętrze Rockefeller Center w Nowym Jorku.

W 1936 roku, poszukując nowych rynków zbytu dla ropy i jej przetworów, zwrócił uwagę na Niemcy, borykające się wówczas z wielkim problemem, jakim był brak tego surowca i paliwa dla szybko rozbudowywanych sił zbrojnych.  Zwłaszcza marynarka wojenna, której okręty spalały szczególnie dużo ropy, znalazła się w trudnej sytuacji. Dowódca Kriegsmarine, wielki admirał Erich Raeder, kierował do Hitlera raporty, w których ostrzegał, że „naczelne dowództwo [Kriegsmarine - BW] całkowicie wyczerpało możliwości zakupu paliwa za marki”, co oznaczało, że kasa marynarki wojennej w przegródce „paliwa, smary, oleje” jest pusta.

Davis, który w tajemniczy sposób dowiedział się o tych raportach, udał się natychmiast do Berlina i stawił się w gabinecie dr. Hjalmara Schachta *6, szefa Reichsbanku, proponując, że za niemieckie kredyty wybuduje w Niemczech rafinerię, którą będzie zaopatrywał w ropę z meksykańskich pól naftowych w zamian za dostawy niemieckich maszyn. Jednak Schacht nie dowierzał amerykańskiemu biznesmenowi i odrzucił tę propozycję.  Niezrażony Davis walczył dalej o wielki interes. Nie chodziło mu tylko o spodziewane zyski ze współpracy z Niemcami. Starał się odzyskać 11 milionów dolarów, które zainwestował W pola naftowe Pozor Rica, a które utracił, gdy rząd Meksyku znacjonalizował zagraniczne firmy naftowe. Dotarł do samego Fhrera, któremu spodobał się pomysł przerabiania w niemieckiej rafinerii meksykańskiej ropy. Na początku 1938 roku Hitler zaprosił Amerykanina do swojej kancelarii i poinformował, że polecił Reichsbankowi przekazanie niezbędnych środków finansowych.

Davis, mając tak korzystną sytuację, jaką stworzyło poparcie Hitlera, rozwinął swój projekt. Przekonał dowódcę niemieckiej marynarki wojennej, że nie warto wydawać 00 tys. funtów szterlingów na zakup ropy , lecz należy zakupić koncesje wydobywcze. Wielki admirał Raeder w liście do Hermanna Gringa pisał: „Zamierzam wykorzystać te pieniądze nie na zakup ropy naftowej, lecz nabycie praw do wydobywania ropy na terenie obcego państwa.  Przy dzisiejszych cenach ropy, za 600 tys. funtów moglibyśmy zakupić 150 tys. ton paliwa i oleju napędowego, co jest wielkością absolutnie niewystarczającą. Ale zainwestowanie tych pieniędzy w nabycie i rozwój koncesji wydobywczych, np. w Meksyku, pozwoli Niemcom, w opinii ekspertów, otrzymać około 7,5 mln ton ropy”.

W tym wspaniałym planie był słaby punkt: uzyskanie zgody władz Meksyku na sprzedaż koncesji na wydobycie ropy naftowej. Jak to zrobić ? Davis postanowił wykorzystać, zapewne za poważny udział w zyskach, wpływy i siłę Johna Lewisa, który szybko zgodził się namówić Vincente Lombardo Toledano, szefa meksykańskiej centrali związkowej, do udzielenia pomocy Davisowi w uzyskaniu koncesji. Meksykański związkowiec dotarł do prezydenta Lazaro Cardenasa i skłonił go do udzielenia Davisowi wszelkich zezwoleń. We wrześniu 1938 roku pierwszy tankowiec z 10 tysiącami ton ropy wyruszył z Veracruz do Hamburga. W ciągu następnych 11 miesięcy firma Davisa wyeksportowała 400 tys. ton ropy o wartości 8 milionów dolarów do Niemiec, gdzie jego rafineria „Eurotank” przerabiała ją, pracując na trzy zmiany.

Umowa z Niemcami przewidywała, że będą spłacać długi dostawami maszyn. Do września 1939 roku, gdy Wielka Brytania i Francja zablokowały morskie dostawy dla Niemiec, na konto Davisa wpłynęło tylko 3 mln dolarów stanowiące równowartość niemieckich dostaw, wśród których było m.in. 17 samolotów pasażerskich Junkers dla meksykańskich linii lotniczych. Obrotny Amerykanin stracił więc na tym interesie ogromną kwotę 5 milionów dolarów i musiał coś zrobić, aby te pieniądze odzyskać. Usiłował omijać blokadę, wysyłając tankowce do Szwecji lub Włoch, skąd pociągami ropa miała być przewożona do Niemiec. Jednak szybko musiał zaniechać tych zabiegów, gdyż Brytyjczycy nie dali się oszukać i zarekwirowali trzy statki wiozące 30 tys. ton ropy do państw skandynawskich. Wielki interes przeplata się z polityką i Davis doskonale to rozumiał. Zapewne dlatego, szukając innych dróg rozwijania nadzwyczaj zyskownego handlu ropą z Niemcami, dotarł do prezydenta Roosevelta, choć projekt, z którym przyszedł, daleko odbiegał od ropy naftowej.

O 11:45 wszedł do Owalnego Gabinetu, gdzie z pewnym zaskoczeniem zauważył, że prezydent nie był sam, lecz towarzyszył mu Adolf A. Berle Jr., asystent sekretarza stanu. Nie był to dobry znak. Davis wiedział, że ten człowiek darzy go niechęcią i gotów jest popsuć mu szyki. Nie mylił się.  Przed tym spotkaniem Berle sięgnął do danych FBI *7, które zbierało informacje o Davisie od 1928 roku. Nie znalazł tam, co prawda, dowodów na jego powiązania z wywiadem niemieckim, ale taka możliwość była oczywista, o czym Berle ostrzegł prezydenta.

Davis, ledwo usiadł w fotelu za niskim stolikiem, przystąpił do przedstawienia sprawy:

- Od lat prowadzę interesy z Niemcami - powiedział. - Od jakichś siedmiu lat - uściślił. - I rozwinąłem osobiste kontakty z marszałkiem Hermannem Gringiem . Dwa czy trzy dni temu otrzymałem depeszę od Gringa, który prosi, abym rozeznał, czy prezydent mógłby działać jako rozjemca lub pomóc w wybraniu neutralnego państwa, które mogłoby taką rolę odegrać. Mówił oczywiście o wojnie w Europie. - Niemcy chcą pokoju - zakończył. - Oczywiście, jeżeli pewne warunki zostaną spełnione.

- Miałem różne nieoficjalne napomknienia, że mógłbym interweniować w europejskich kłopotach, ale nie będę włączał się do takich spraw, dopóki nie wystąpi z tym oficjalnie rząd któregoś z państw - odpowiedział Roosevelt.

- Rząd niemiecki zwrócił się do mnie, abym spotkał się z jego przedstawicielami na tajnej konferencji, jaka odbędzie się 26 września w Rzymie - Davis nie wydawał się zbity z tropu. - Czy mógłbym po rozeznaniu sytuacji zdać panu sprawozdanie?

- Naturalnie - odpowiedział Roosevelt. - Interesuje mnie każda informacja, która rzuca światło na sytuację.

Następnego dnia Davis wystąpił o przyznanie paszportów jemu i żonie i tu spotkała go niemiła niespodzianka. Departament Stanu odmówił wydania dokumentu pani Davis, gdyż w przeszłości popełniła jakieś wykroczenie.  Rozwścieczony Davis zadzwonił do Lewisa, prosząc o interwencję u prezydenta. Dziwne, ale Lewis zgodził się na to i o 17:22 zadzwonił do Roosevelta. Tym razem nie wskórał niczego. Prezydent, wyraźnie oburzony, że przywódca związkowy zwraca się do niego z taką prośbą poradził, aby interweniował w Departamencie Stanu, i gdy tylko odłożył słuchawkę, skontaktował się z Berle’em polecając mu, aby po zgłoszeniu się Lewisa przygotował służbową notatkę na ten temat, co można będzie wykorzystać przy sposobnej okazji. Jednak Lewis uznał, że posuwa się za daleko, i wietrząc pułapkę nie zadzwonił do Departamentu Stanu. Jego przyjaciel musiał wyruszyć do Rzymu bez żony. Był tam krótko, gdyż oczekujący go dr Joachim Hertslet, urzędnik ministerstwa spraw zagranicznych, który pracował przez kilka lat w ambasadzie niemieckiej w Meksyku, przekazał mu, że Hermann Gring entuzjastycznie przyjął wiadomość o możliwości udziału prezydenta Stanów Zjednoczonych w rokowaniach pokojowych i zaprasza do Berlina, aby na miejscu omówić wszystkie sprawy. Dla Davisa tkwiła w tym pewna trudność, gdyż miał paszport zezwalający na podróż do Włoch, nie do Niemiec.  Postanowił jednak zaryzykować.

Kilka dni później zasiadł w fotelu naprzeciw Gringa w jego wielkim gotyckim gabinecie w ministerstwie lotnictwa. Wszystko to, co powiedział, a co zostało starannie zapisane przez jednego z obecnych przy trwającej półtorej godziny rozmowie, było kłamstwem, które miało na celu wykazanie Niemcom, że jest człowiekiem, który dużo może. Oświadczył , że prezydent gotów jest wywrzeć nacisk na państwa zachodnie, aby podjęły negocjacje pokojowe z Niemcami. Zgadza się na pozostawienie Niemcom Gdańska i wszelkich obszarów, jakie Polska otrzymała na mocy traktatu wersalskiego, oddanie Niemcom kolonii utraconych po 1918 roku, a także na przyznanie pomocy finansowej, aby niemiecka gospodarka mogła dorównać czołowym potęgom gospodarczym świata.

Gring słuchał tego z zadowoleniem, którego nawet nie starał się ukryć.  Ten człowiek z najwyższych szczytów nazistowskiej władzy był tak naiwny, że uwierzył w rewelacje amerykańskiego biznesmena. Uwierzył, że prezydent Stanów Zjednoczonych jest tak łaskawy dla Niemiec, a przy tym tak niechętny wobec starych sojuszników. 3 października upoważnił Davisa do prowadzenia pokojowych negocjacji z prezydentem Rooseveltem, w których miał brać udział dr Joachim Hertslet, osobisty wysłannik marszałka, podróżujący jako Carl Clemens Bluecher, obywatel Szwecji. Jego paszport został sfałszowany przez najlepszych specjalistów ze Służby Bezpieczeństwa SS. Nikt nie mógł wykryć prawdziwej tożsamości drobnego, jasnowłosego mężczyzny towarzyszącego Davisowi. Wielka misja Davisa miała służyć również wywiadowi niemieckiemu, który starał się wykorzystać nadarzającą się okazję i umieścić szpiegów jak najbliżej najważniejszego źródła informacji: prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Trasa do Stanów Zjednoczonych prowadziła przez Lizbonę, gdzie obydwaj mieli wsiąść na pokład statku „American Clipper”. W biurze linii „Pan American”, gdzie przyszli, aby wykupić bilety, czekała ich niemiła niespodzianka.

- Pan się nazywa Bluecher? - urzędnik wypełniający blankiety biletów podniósł paszport, który położył przed nim towarzysz Davisa.

- Tak, Carl Clemens Bluecher - pewnym głosem odpowiedział Hertslet, choć zaskoczył go nieprzyjemny sposób, w jaki urzędnik zadał to pytanie.

- Panie Hertslet, to nie jest pana paszport - urzędnik uśmiechał się. - Spotkaliśmy się parę miesięcy temu. Pamiętam dobrze, że wtedy miał pan paszport na nazwisko Hertslet. Czy dobrze pamiętam?

- Myli się pan! - z pomocą pospieszył Davis, który stał za plecami Niemca. - Pan Bluecher jest pracownikiem skandynawskiego oddziału mojej firmy i razem podróżujemy do Stanów Zjednoczonych. Zapewniam, że paszport jest prawdziwy.

- Ejże! - urzędnik wydawał się rozbawiony całą sytuacją. - Jeżeli panowie tak twierdzą, to musimy sprawdzić. Zechcą panowie usiąść i zaczekać, muszę zadzwonić do komisariatu policji. Sądzę, że sprawdzenie paszportu nie będzie długo trwało...

- Proszę pana, muszę coś wyjaśnić. - Davis nagle zmienił głos i pochylił się nad biurkiem. - Ma pan wspaniałą pamięć. Nazwisko mojego pracownika brzmi inaczej, ale musi pan wiedzieć, że wykonujemy tajną misję w imieniu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Warunki wymagają, aby pan Hertslet podróżował pod zmienionym nazwiskiem.

- A widzi pan, miałem rację.

- Możemy kupić bilety? - Davis wydawał się zadowolony, że wpadł na pomysł tak prostego wyjaśnienia całej sytuacji.

- Nie. - Urzędnik pokręcił głową i oddał paszport.

Davis i Hertslet odeszli na bok, aby naradzić się, co mają dalej robić.

Nie zwrócili uwagi na mężczyznę przeglądającego gazetę na ławce opodal.  Wydawało się, że jest zajęty, choć bacznie obserwował całą sytuację. Był to agent brytyjskich tajnych służb, które ruszyły do akcji na sygnał z Waszyngtonu. Tam Adolf A. Berle słusznie przewidział, że Davis nie zatrzyma się w Rzymie, lecz pojedzie do Berlina. Dlatego polecił Samowi E. Woodsowi, handlowemu attache ambasady amerykańskiej w Berlinie, które to stanowisko zapewne było przykrywką jego funkcji, jaką spełniał dla amerykańskiego wywiadu, aby nie spuszczał oka z kłopotliwego przybysza ze Stanów Zjednoczonych. Woods, gdy zorientował się, że Davis wybiera się w podróż powrotną, wiedział, że musi on podróżować przez Lizbonę, i poinformował natychmiast wywiad brytyjski, który w portugalskiej stolicy miał dobrze rozwiniętą placówkę. Brytyjczycy szybko zwrócili uwagę na Hertsleta, o którym wiedzieli, że w Meksyku organizował dostawy ropy naftowej do Niemiec. Powiadomili ambasadę amerykańską w Lizbonie, że „młody mężczyzna podróżujący z panem Davisem posługuje się nie swoim paszportem”.

Davis postanowił interweniować w ambasadzie amerykańskiej, uważając, że informacja o tajnej misji na rzecz prezydenta Stanów Zjednoczonych zrobi tam większe wrażenie niż na urzędniku wydającym bilety w biurze „Pan American”. Jednak Samuel H. Wiley, amerykański konsul generalny, odmówił pomocy. Miał wyraźne instrukcje z Waszyngtonu, od Adolfa A. Berle’a, jak zachować się w tej sytuacji. Davis musiał więc sam odbyć podróż i 9 października wysiadł w nowojorskim porcie. Czekała go tam jeszcze bardziej przykra niespodzianka. Na pirsie reporterzy zapytali go, jak udała się wyprawa do Berlina.

- Zapewniam panów, że byłem w interesach tylko w Rzymie, przez dwa tygodnie! - usiłował bronić się Davis.

- Czy negocjował pan sprzedaż meksykańskiej ropy naftowej do Włoch, aby stamtąd przetransportować ją do Niemiec, omijając blokadę gospodarczą? - padło następne pytanie. Widać było, że dziennikarze zostali przez kogoś dobrze poinformowani. Davis uznał, że przedłużanie tej konferencji nie wyjdzie mu na dobre. Czuł, że oplątuje go sieć, ale nie wiedział, kto pociąga za sznurki.

- To bzdura! - wykrzyknął rozzłoszczony i szybko ruszył do samochodu, zdając się nie słyszeć kolejnych pytań. Jego kariera negocjatora zakończyła się bardzo wcześnie. Następnego dnia, gdy zadzwonił do Białego Domu, dowiedział się, że prezydent nie ma czasu, aby się z nim spotkać. Napisał więc dwa długie listy, w których opisał przebieg podróży i rozmowę, jaką odbył z Gringiem, ale nie miał jak dostarczyć ich prezydentowi. Udał się do Departamentu Stanu, gdzie Adolf A. Berle uprzejmie przeczytał sprawozdania, lecz stwierdził, że zawierają wiele błędów.

- A cóż to za sprawa z fałszywym paszportem człowieka, który panu towarzyszył? - zapytał nagle.

 

Być może wtedy Davis zrozumiał, że ma przed sobą autora intrygi, która tak bardzo skomplikowała mu życie. Niepyszny pożegnał się szybko, ale nie poddał się. Namówił Lewisa, aby interweniował w Departamencie Stanu. Ale i ten odbił się od muru, jaki wybudował Berle, choć zaczął rozmowę bardzo groźnie:

- Rezolucja, jaką podjęła CIO, aby poprzeć prezydenta - mówił o wyborach, które miały odbyć się w 1940 roku - można łatwo zmienić na korzyść innego kandydata.

Nagle przyjął ton bardziej pojednawczy.

- Mr Davis przywiózł ważną wiadomość od wysokiego niemieckiego urzędnika.

Działał dokładnie według linii, jaką przedstawił prezydentowi podczas spotkania 15 września. Jednak prezydent stał się niedostępny. Czyżby to oznaczało, że przestał się interesować możliwością odegrania ważnej roli w interesie pokoju?

Berle nie dał się zbić z tropu.

- Rząd Stanów Zjednoczonych nie może rozważać propozycji mediacji, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin