02 - FBI - Labirynt.doc

(1344 KB) Pobierz
CATHERINE COULTER

Catherine Coulter

LABIRYNT

ROZDZIAŁ 1

San Francisco, Kalifornia

15 maja

To się nigdy nie skończy.

Nie mogła oddychać. Umierała. Siedziała wyprostowana, dysząc chrapliwie, usiłując opanować strach. Włączyła lampę obok łóżka. Niczego nie dostrzegła. Tylko cienie, które zalegały w kątach, ciemne i złowrogie. Ale drzwi były zamknięte. Zawsze w nocy zamykała je na klucz i podpierała klamkę oparciem krzesła. Na wszelki wypadek.

Wpatrywała się w drzwi. Nieruchome. Klamka się nie obróciła. Nikt po drugiej stronie nie próbował wejść.

Nie tym razem.

Zmusiła się, żeby spojrzeć w stronę okna. Chciała założyć w nich kraty, kiedy się tutaj wprowadziła przed siedmioma miesiącami, ale w ostatniej chwili doszła do wniosku, że to jak dobrowolne zamknięcie w więzieniu. Zamiast tego zamieniła się na mieszkanie na trzecim piętrze.. Wyżej były tylko dwa piętra, a mieszkania nie miały balkonów. Nikt nie mógł wejść przez okno. I nikt nie pomyślał, że zwariowała. To był dobry pomysł. Za żadne skarby nie mogła dłużej mieszkać w domu, gdzie przedtem mieszkała Belinda. Gdzie przedtem mieszkał Douglas.

Obrazy tkwiły w jej mózgu, zawsze wyblakłe, zawsze zamazane, ale wciąż obecne i wciąż przerażające: krwawe, lecz tuż poza granicą postrzegania. Stała w rozległej mrocznej przestrzeni, ogromnej, nie widziała początku ani końca. Ale widziała światło, wąski, skupiony promień światła, i słyszała głos. I krzyki. Głośne, tuż obok. I była tam Belinda, zawsze Belinda.

Wciąż dławiła się strachem. Nie chciała wstawać z łóżka, ale się przemogła. Musiała iść do łazienki. Dzięki Bogu, że łazienka była połączona z sypialnią. Dzięki Bogu, że nie musiała przekręcać klucza, wyciągać krzesła spod klamki i otwierać drzwi na ciemny korytarz.

Zapaliła światło, zanim tam weszła, potem zamrugała szybko w ostrym blasku. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Strach ścisnął ją za gardło. Obróciła się gwałtownie: tylko jej własne odbicie w lustrze.

Popatrzyła na swoją twarz. Nie rozpoznała tej szalonej kobiety. Widziała jedynie strach: drgające powieki, lśnienie potu na czole, zmierzwione włosy, wilgotna, przepocona koszula nocna.

Nachyliła się bliżej do lustra. Wpatrywała się w żałosną kobietę o twarzy wciąż pełnej napięcia. W tej chwili uświadomiła sobie, że jeśli nie dokona radykalnych zmian, kobieta w lustrze umrze ze strachu.

Powiedziała do swojego odbicia: - Siedem miesięcy temu miałam studiować muzykę w Berkeley. Byłam najlepsza. Kochałam muzykę, całą muzykę... od Mozarta do Johna Lennona.

Chciałam wygrać konkurs Fletchera i pójść do szkoły Juilliarda. Ale nie wygrałam. Teraz boję się wszystkiego, nawet ciemności.

Powoli odwróciła się od lustra i wróciła do sypialni. Podeszła do okna, przekręciła trzy zamki, które mocno przytrzymywały ramę, i pchnęła do góry dolną połowę. To nie było łatwe. Nie otwierała okna, odkąd się tutaj wprowadziła.

Wyjrzała w noc. Na niebie wisiał sierp księżyca. Gwiazdy błyszczały jasno. Powietrze było chłodne i czyste. Widziała stąd Alcatraz, a dalej Wyspę Anioła. Widziała nawet nieliczne światła Sausalito, dokładnie po drugiej stronie zatoki. Budynek Transamerica był rzęsiście oświetlony, niczym latarnia morska w śródmieściu San Francisco.

Odwróciła się i podeszła do drzwi sypialni. Stała tam przez bardzo długą chwilę. W końcu wyciągnęła krzesło spod klamki i odstawiła do kąta, obok lampki do czytania. Przekręciła klucz w zamku. Nigdy więcej, pomyślała, nigdy więcej.

Szeroko otworzyła drzwi. Wyszła na korytarz i przystanęła. Lód w jej krwi zwarzył wątłe kiełki odwagi, kiedy usłyszała skrzypienie desek podłogi. Dźwięk rozległ się znowu. Nie, nie skrzypienie, jakiś cichszy odgłos. Dochodził z małego holu przy drzwiach wejściowych. Kto urządzał sobie zabawę jej kosztem? Ze świstem wypuściła powietrze. Dygotała, tak przerażona, że czuła w ustach smak miedzi. Miedź? Przygryzła wargę do krwi.

Jak długo jeszcze mogła żyć w ten sposób?

Ruszyła przed siebie zapalając po drodze wszystkie światła. Znowu rozległ się ten dźwięk, tym razem jakby coś lekko uderzyło o mebel - coś znacznie mniejszego od niej, co przed nią uciekało. Potem zobaczyła, jak drobiąc łapkami, umyka do kuchni. Wybuchnęła śmiechem i powoli osunęła się na podłogę. Ukryła twarz w dłoniach, szlochając.

ROZDZIAŁ 2

Siedem lat później

Akademia FB

Quantico, Wirginia

Wdrapie się po tej linie na samą górę, choćby miała zdechnąć. Zresztą niewiele brakowało. Czuła, jak dosłownie każdy mięsień jej ramion napina się, naciąga, czuła palący ból, skurcze atakujące z coraz większą siłą. Jeśli zdrętwieją jej ręce, zwali się na matę w dole. Mózg już zdrętwiał, ale to nie przeszkadzało. Mózg się nie wspinał. Tylko wrobił ją w ten koszmar. A to dopiero druga runda. Miała wrażenie, że wspina się od wieków.

Jeszcze sześćdziesiąt centymetrów. Da radę. Za plecami słyszała równy, niespieszny oddech MacDougala. Kątem oka widziała jego wielkie pięści obejmujące linę. Metodycznie przekładał jedną pięść nad drugą, nie pędził w górę jak zwykle. Nie, dotrzymywał jej tempa. Nie zamierzał jej zostawić. Miała wobec niego dług. To był ważny test. Taki, który naprawdę się liczył.

-                     Widzę tę twoją żałosną minę, Sherlock. Skamlesz, chociaż nic nie mówisz. Ruszaj tymi cherlawymi rękami, ciągnij! Chwyciła linę nad lewą dłonią i podciągnęła się ze wszystkich sił.

Dalej, Sherlock! - zawołał MacDougal, kołysząc się obok i szczerząc do niej zęby, drań jeden. - Nie pękaj mi teraz. Pracowałem z tobą przez dwa miesiące. Ćwiczyłaś z ciężarkami. No dobrze, możesz zrobić tylko dziesięć pompek na bicepsach, ale dwadzieścia pięć na tricepsach. Dalej, do roboty, nie zwisaj jak mokra szmatka. Skamlesz? Brakowało jej tchu, żeby skamleć. MacDougal prowokował ją i robił to całkiem dobrze. Próbowała się rozzłościć. Nie znalazła w swoim ciele ani odrobiny gniewu, tylko ból, głęboki i palący. Jeszcze dwadzieścia centymetrów, no, może trochę więcej. Dwa lata zabierze jej pokonanie tej odległości. Zobaczyła, że jej prawa dłoń puszcza linę i chwyta drążek, na którym zamocowano węzeł, z pewnością za wysoko, żeby podźwignęła się za jednym zamachem, ale trzymała drążek w prawej dłoni i wiedziała, że nie ma wyboru.

- Dasz radę, Sherlock. Pamiętasz w zeszłym tygodniu w Alei Hogana, kiedy ten facet cię wkurzył? Próbował cię skuć kajdankami i wziąć jako zakładniczkę? Mało go nie zabiłaś. To wymagało więcej siły niż teraz. Myśl negatywnie. Myśl o morderstwie. Zabij tę linę. Ciągnij!

Nie myślała o facecie z Alei Hogana; nie, myślała o tym potworze, skupiła się na twarzy, której nigdy nie widziała, skupiła się na przytłaczającej rozpaczy, jaką kazał jej dźwigać przez siedem lat. Nawet nie zauważyła, kiedy pokonała te ostatnie centymetry.

Zawisła na górze, dysząc ciężko, oczyszczając umysł z okropnych wspomnień. MacDougal śmiał się obok, nawet nie zdyszany. Ale mówiła mu wiele razy, że został stworzony wyłącznie z brutalnej siły; nawet urodził się w sali gimnastycznej,, za stosem hantli.

Dokonała tego.

Pan Petterson, instruktor, stał na dole, mogła przysiąc, że co najmniej dwa piętra pod nimi. Podniósł głos:

-                     Dobra robota, wy dwoje. Zejdźcie na dół. MacDougal, mogłeś trochę przyspieszyć, na przykład dwukrotnie. Myślisz, że jesteś na wakacjach? MacDougal odkrzyknął do Pettersona, ponieważ jej brakowało tchu:

-                     Już schodzimy, sir!

Odwrócił się do niej, uśmiechnięty tak szeroko, że widziała złotą plombę w trzonowcu.

- Dobrze się spisałaś, Sherlock. Nabrałaś siły. Złe myśli też pomogły.

Schodzimy na dół i niech dwóch następnych frajerów włazi na to draństwo.

Nie potrzebowała zachęty. Uwielbiała schodzić po linie. Ból zniknął, kiedy jej ciało wiedziało, że już prawie koniec. Dotarła na dół niemal tak szybko jak MacDougal. Pan Petterson pomachał do nich ołówkiem, potem zapisał coś w notesie. Podniósł wzrok i kiwnął głową.

-                     Nieźle, Sherlock. Zmieściłaś-się w limicie czasu. Za to ty, Mac, wlokłeś się jak ślimak, ale karta mówi, ze zdałeś, więc zdałeś. Następny!

-                     Łatwizna - oświadczył MacDougal i podał jej ręcznik, żeby wytarła twarz. -Tylko popatrz, jak się spociłaś.

Walnęłaby go, gdyby zostało jej trochę sił.

Była w Alei Hogana, w mieście o najwyższym wskaźniku przestępczości w Stanach Zjednoczonych. Znała dosłownie każdy centymetr każdego budynku w tym mieście, z pewnością lepiej niż aktorzy, którym płacono osiem dolarów na godzinę, by odgrywali złych facetów, lepiej niż wielu pracowników biura, którzy grali bandytów i świadków. Aleja Hogana wyglądała jak prawdziwe amerykańskie miasto: miało nawet burmistrza i poczmistrzynię, chociaż tutaj nie mieszkali. Nikt naprawdę tutaj nie mieszkał ani nie pracował. To było własne miasto FBI, pełne przestępców do złapania, sytuacji do rozwiązania, najlepiej bez żadnych trupów. Instruktorzy nie lubili, kiedy strzelano do niewinnych przechodniów.

Dzisiaj ona i trzech innych kursantów zamierzali złapać faceta, który obrabował bank. Przynajmniej miała taką nadzieję. Poradzono im, by trzymali oczy otwarte, nic więcej. Był to dzień parady w Alei Hogana. Świąteczna okazja, więc tym bardziej niebezpiecznie. Ludzie tłoczyli się, popijali gazowane napoje i zajadali hot dogi. Nie zapowiadało się na łatwą robotę. Może ten facet będzie próbował wmieszać się w tłum, wyglądać niewinnie jak zwykły obywatel; stawiała na taką szansę. Dałaby wszystko, żeby mogli chociaż zerknąć na złodzieja, ale to było niemożliwe. Zaaranżowano krytyczną sytuację: mnóstwo niewinnych cywilów i wśród nich bandyta, który prawdopodobnie wybiegł z banku, zapewne bardzo niebezpieczny.

Zobaczyła Buzza Alporta, całonocnego kelnera na postoju ciężarówek przy szosie 1-95. Pogwizdywał beztrosko, jakby niczym się nie przejmował. Nie, Buzz nie był dzisiaj przestępcą. Zbyt dobrze go znała. Czerwienił się ogniście, kiedy odgrywał złego faceta. Próbowała zapamiętać wszystkie twarze, żeby zauważyć złodzieja, gdyby nagle się pojawił. Powoli przeczesywała tłum, spokojnie i bez pośpiechu, tak jak ją uczono.

Zobaczyła kilku gości ze Wzgórza stojących na bocznych liniach, obserwujących agentów, którzy odgrywali swoje role. Kursanci muszą uważać. Nie będzie dobrze widziane, jeśli któryś z nich zastrzeli wizytującego kongresmana.

Zaczęło się. Ona i Porter Forge, południowiec z Birmingham, który mówił pięknym francuskim bez śladu zaciągania, zobaczyli pracownika banku wybiegającego z frontowych drzwi, wrzeszczącego co sił w płucach, machającego gorączkowo do mężczyzny, który właśnie czmychnął bocznymi drzwiami - zdążyli tylko przelotnie rzucić na niego okiem. Pobiegli za nim, ale przestępca zanurkował w tłum i zniknął. Ze względu na cywilów nie mogli wyciągnąć broni. Gdyby któreś z nich zraniło cywila, dostaliby za swoje.

Zgubili go trzy minuty później.

Właśnie wtedy zobaczyła Dillona Savicha, agenta FBI i geniusza komputerowego, który od czasu do czasu wykładał tutaj w Quantico. Stał obok mężczyzny, którego nigdy przedtem nie widziała. Obaj nosili ciemnoniebieskie garnitury, szaro-błękitne krawaty i ciemne okulary.

Poznałaby Savicha wszędzie. Ciekawe, skąd się tu wziął akurat teraz? Czyżby właśnie prowadził zajęcia? Nigdy nie słyszała, żeby działał w Alei Hogana. Spojrzała na niego twardo. Czy możliwe, że to on był podejrzanym, na którego machał pracownik banku? Tym, który uciekał i zniknął w tłumie? Kto wie. Spróbowała go zlokalizować w tamtej króciutkiej zapamiętanej chwili. Możliwe. Tylko że wcale nie był zdyszany, a przecież bandyta wybiegł z banku, jakby się paliło. Savich wydawał się chłodny i obojętny.

Niee, to nie Savich. Savich nie wziąłby udziału w ćwiczeniach, prawda? Nagle zauważyła, że stojący niedaleko mężczyzna powoli wsuwa rękę pod marynarkę. Dobry Boże, sięgał po broń. Wrzasnęła na Portera.

Podczas gdy inni kursanci próbowali się połapać w sytuacji, Savich nagle odsunął się od mężczyzny, z którym rozmawiał, i zanurkował pomiędzy trzech cywilów. Trzech innych w pobliżu tamtego faceta krzyczało i szamotało się, żeby zejść mu z drogi.

Co się tu dzieje? - Sherlock! Dokąd on poszedł?

Zaczęła się uśmiechać, kiedy jeszcze inni agenci miotali się w ścisku i rozpaczliwie usiłowali ustalić, kto jest kim. Ani na chwilę nie straciła z oczu Savicha. Wśliznęła się w tłum. Po niecałej minucie znalazła się za plecami Savicha.

Obok niego stała kobieta. Istniała możliwość, że stanie się zakładniczką. Zobaczyła, że Savich powoli wyciąga rękę w stronę kobiety. Nie mogła ryzykować. Wyjęła broń, stanęła tuż za nim, wcisnęła mu w nerki lufę pistoletu SIG 9 mm i szepnęła do ucha:

-                     Nie ruszać się. FBI.

-                     Panna Sherlock, jak przypuszczam? Na chwilę stropiła się, ale szybko stłumiła niepewność. Złapała złodzieja.

Najwyraźniej próbował ją zagadać.

-                     Słuchaj no, kolego, to nie należy do scenariusza. Nie powinieneś mnie znać. No już, ręce do tyłu, bo możesz wpakować się w duże kłopoty.

-                     Raczej nie - odparł i zaczął się odwracać. Kobieta obok nich zobaczyła broń, zapiszczała i wrzasnęła:

-                     O mój Boże, złodziej jest kobietą! To ona! Zabije tego człowieka. Ona ma broń! Na pomoc!

Ręce do tyłu! Ale jak miała mu założyć kajdanki? Kobieta wciąż wrzeszczała. Inni ludzie oglądali się na nich, zdezorientowani. Miała niewiele czasu.

- Zrób to, bo cię zastrzelę.

Poruszył się tak szybko, że nie miała żadnych szans. Wytrącił jej pistolet kantem prawej dłoni, od czego zdrętwiało jej całe ramię, walnął ją bykiem w żołądek i przewrócił do tyłu. Wylądowała na plecach, rozpaczliwie łapiąc oddech, w gęstwinie petunii na klombie przed urzędem pocztowym Alei Hogana.

Śmiał się. Ten drań się z niej śmiał. Wzięła głęboki oddech. W żołądku ją paliło. Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać.

- Jesteś aresztowany - oznajmiła i wyjęła małego damskiego colta .38 z kabury na kostce nogi. Obdarzyła go szerokim uśmiechem. -Nie ruszaj się, bo pożałujesz. Jeśli wlazłam na tę linę, to jestem zdolna do wszystkiego.

Przestał się śmiać. Spojrzał na broń, potem na nią, opartą na łokciach wśród petunii. Kilka osób obserwowało ich z zapartym tchem. Krzyknęła na nich:

-                     Odsuńcie się wszyscy. Ten człowiek jest niebezpieczny. Właśnie obrabował bank. On, nie ja. Ja jestem z FBI. Odsunąć się!

-                     Ten colt nie należy do wyposażenia Biura.

Zamknij się. Spróbuj tylko mrugnąć, a cię zastrzelę. Bardzo nieznacznie przysunął się do niej, ale tym razem nie zamierzała pozwolić, żeby ją załatwił. Znał sztuki walki, tak? Wiedziała, że gniecie petunie, lecz nie miała innego wyjścia. Pani Shaw zmyje jej głowę, bo klomby kwiatowe stanowiły jej dumę i radość, ale przecież ona tylko wykonywała zadanie. Nie pozwoli, żeby znowu ją pokonał.

Cofała się przed nim, wciąż mierząc w jego klatkę piersiową. Wstała powoli, zachowując dystans.

-                     Odwróć się i złącz ręce za plecami.

Raczej nie - powtórzył. Nawet nie widziała jego nogi, ale usłyszała trzask rozdzieranych spodni. Colt poszybował na chodnik.

Dała się zaskoczyć. Bandyta z pewnością zwiałby z podkulonym ogonem, zamiast stać i patrzeć na nią. Nie zachowywał się tak, jak powinien.

- Jak to zrobiłeś? Gdzie jej partnerzy?

Gdzie pani Shaw, poczmistrzyni? Raz zatrzymała wyznaczonego złodzieja bankowego, grożąc mu patelnią.

Potem zaatakował. Tym razem ruszała się równie szybko jak on. Wiedziała, że nie zrobi jej krzywdy, tylko ją obezwładni, rozłoży na łopatki i upokorzy na oczach wszystkich, co będzie nieskończenie gorsze od prawdziwych obrażeń. Przetoczyła się na bok, wyprysnęła w górę, kątem oka dostrzegła Portera Forge'a, wyrwała mu siga, odwróciła się i strzeliła. Trafiła go w pół skoku.

Czerwona farba zalała przód jego białej koszuli, stonowany krawat i ciemnoniebieską marynarkę.

Zamachał rękami na boki, ale nie stracił równowagi. Wyprostował się, zmierzył ją wzrokiem, popatrzył na swoją koszulę, stęknął i z rozłożonymi ramionami runął do tyłu na klomb kwiatowy.

- Sherlock, ty idiotko, właśnie zastrzeliłaś nowego trenera drużyny futbolowej ze szkoły średniej!

To był burmistrz Alei Hogana i nie wydawał się zadowolony. Stanął nad nią i wrzeszczał:

-                     Nie czytałaś gazety? Nie widziałaś jego zdjęcia? Mieszkasz tutaj i nie wiesz, co się dzieje? Trenera Savicha zatrudniono dopiero w zeszłym tygodniu. Właśnie zabiłaś niewinnego człowieka.

-                     I w dodatku podarłem przez nią spodnie - odezwał się Savich, podnosząc się z wdziękiem. Otrząsnął się i wytarł brudne ręce o brudne nogawki.

- Próbował mnie zabić - odpowiedziała i wstała powoli, wciąż celując do niego z siga. - I nie powinien gadać. Miał udawać martwego­ - Racja. - Savich ponownie położył się na plecach, z rozrzuconymi ramionami i zamkniętymi oczami.

-                     On tylko się bronił - oświadczyła kobieta, która wcześniej narobiła wrzasku. -Jest nowym trenerem, a ty go zabiłaś. Wiedziała, że postąpiła słusznie.

Nic o tym nie wiem - wtrącił Porter Forge, przeciągając tak mocno, że zdążyłaby powiedzieć to samo co najmniej trzy razy, zanim dokończył zdanie. - Psze pana - zwrócił się do burmistrza, który stał obok - chyba widziałem list gończy za tym wielkim facetem. Gościu rabował banki na całym południu. Taak, tam widziałem jego zdjęcia, na policyjnym plakacie w Atlancie, psze pana. Sherlock dobrze zrobiła. Skasowała bardzo złego faceta. Kłamstwo na medal, które da jej czas, żeby coś zrobić, cokolwiek, by ratować własną skórę.

Potem zrozumiała, co ją w nim zaniepokoiło. Ubranie nie leżało na nim dobrze. Nachyliła się, przeszukała kieszenie Savicha i wyciągnęła pliki fałszywych studolarowych banknotów.

-                     Pewnie znajdziecie bankowe numery seryjne na tych banknotach, psze pana. Jak myślisz, Sherlock?

-                     O tak, na pewno, agencie Forge.

Proszę mnie zabrać, panno Sherlock-powiedział Dillon Savich, wstał i wyciągnął ręce. Oddała Porterowi jego siga. Stanęła przed Savichem szeroko uśmiechnięta, z rękami na biodrach.

-                     Dlaczego mam pana skuć, sir? Pan nie żyje. Przyniosę worek na zwłoki. Savich śmiał się, kiedy odeszła w stronę czekającej karetki pogotowia.

-                     Dobra robota - powiedział do burmistrza Alei Hogana. - Ona ma nosa do przestępców. Wywęszyła mnie i dopadła. Nie namyślała się w nieskończoność. Ciekawiło mnie, czy ma ikrę. Ma. Przepraszam, że na końcu zmieniłem ćwiczenia w farsę, ale na widok jej miny po prostu nie mogłem się powstrzymać.

-                     Nie mam do pana pretensji, ale wątpię, czy jeszcze kiedyś pana wykorzystamy. Mam przeczucie, że ta historyjka długo będzie krążyła na kursach. Żaden z przyszłych kursantów nie uwierzy, że pan jest jednocześnie nowym trenerem i złodziejem.

Raz się udało i widzieliśmy wspaniały wynik. Wymyślę następne, całkiem inne ćwiczenia. Savich odszedł, nieświadomy, że pokazuje swoje ciemnobiękitne bokserki co najmniej pięćdziesięcioosobowej publiczności.

Burmistrz parsknął śmiechem, potem dołączyli ludzie stojący wokół niego. Wkrótce cały tłum ryczał ze śmiechu i pokazywał go palcami. Nawet złodziej na drugim końcu miasta, który trzymał zakładniczkę za gardło i przykładał jej pistolet do ucha, obejrzał się, szukając przyczyny zamieszania. Przez to przegrał. Agent Wallace rąbnął go w łeb i rozłożył na łopatki. To był dobry dzień na zwalczanie przestępczości w Alei Hogana.

ROZDZIAŁ 3

Spotkała się z Colinem Pettym, inspektorem w Dziale Personalnym, znanym w Biurze pod przezwiskiem Łysy Orzeł. Petty był chudy, nosił gęsty czarny wąs i miał bardzo błyszczącą czaszkę. Powiedział jej prosto z mostu, że zrobiła wrażenie na kilku ważnych osobach, ale to było w Quantico. Nie tutaj. W Centrali będzie musiała harować w pocie czoła. Przytaknęła, wiedząc, gdzie ją przydzielono. Ciężka sprawa, lecz zdobyła się na odrobinę entuzjazmu.

-                     Cieszę się z wyjazdu do biura terenowego w Los Angeles -oznajmiła i pomyślała: Nie chcę mieć do czynienia z żadnymi napadami na banki. Wiedziała, że tam mają najwięcej napadów bankowych ze wszystkich oddziałów Biura. Pewnie to lepsze niż Montana, ale w Montanie mogła przynajmniej jeździć na nartach. Jak długo trwa obowiązkowy przydział? Musiała tu wrócić, tak czy inaczej.

LA. to korzystny przydział dla nowego agenta świeżo po Akademii -oświadczył pan Petty, wertując jej akta osobiste. -Widzę, że najpierw chciała pani dostać się do centrali, do Wydziału Dochodzeń Kryminalnych, ale postanowili wysłać panią do Los Angeles. - Podniósł na nią wzrok znad dwuogniskowych okularów. - Ma pani licencjat z kryminologii i magisterium z psychologii kryminalnej w Berkeley - ciągnął. - Widać, że to panią naprawdę interesuje. Dlaczego nie zażądała pani przydziału do Jednostki Służb Dochodzeniowych? Przy takich wynikach przyjęliby panią z pocałowaniem ręki. Zakładam, że zmieniła pani zdanie?

Wiedziała, że w jej aktach umieszczono notatki na ten temat. Dlaczego udawał, że o niczym nie wie? Oczywiście. Chciał, żeby mówiła, żeby się otworzyła, ujawniła swoje najskrytsze myśli. Powodzenia, stary. To prawda, że dostała przydział do Los Angeles wyłącznie ze swojej winy, a powód nie stanowił żadnej tajemnicy.

Zmusiła się do uśmiechu i wzruszyła ramionami.

-                     Chodzi o to, że po prostu jestem za mało twarda do tego, co ci ludzie robią dzień w dzień i pewnie nawet we śnie. Ma pan rację, że przygotowałam się do takiej pracy, że właśnie to chciałam robić w życiu, ale... - Ponownie wzruszyła ramionami, przełknęła ślinę. Poświęciła tyle lat na przygotowania i w końcu zawaliła. -Wszystko sprowadza się do jednego: za mało twarda.

-                     Zawsze chciała pani Zostać profilerem?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin