Brooks Terry - Magiczne Królestwo 04 - Kabałowa Szkatuła.pdf

(1226 KB) Pobierz
Microsoft Word - Brooks Terry - Magiczne Królestwo 04 - Kabałowa Szkatuła
TERRY BROOKS
KABAŁOWA SZKATUŁA
Przełożył: Robert Rogala
1
W skład cyklu MAGICZNE KRÓLESTWO
wchodzą:
KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ
CZARNY JEDNOROŻEC
NADWORNY CZARODZIEJ
KABAŁOWA SZKATUŁA
NAPAR CZAROWNIC
2
Dla
Chrisa, Deny'ego, Gene’a, Phila, Scotta, Stuarta, a także dla Larry'ego
starych przyjaciół, którzy znali mnie w owym czasie i którym
zawdzięczam niejedno.
– Któregoś wieczoru, wchodząc do kajuty ze świecą, usłyszałem
z przerażeniem, jak mówi lekko drżącym głosem: „Leżę tutaj w
ciemności, czekając na śmierć". Światło było niecałą stopę od jego
oczu. Zmusiłem się, by wyszeptać „Och, nonsens!" i stałem nad nim
jak osłupiały.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego, co choćby w przybliżeniu
podobne było do zmian, jakie dokonały się na jego twarzy, i mam
nadzieję nigdy już nie ujrzeć. Och, nie czułem poruszenia. Byłem
zafascynowany. Wyglądało to tak, jakby ktoś uniósł zasłonę.
Widziałem na owym obliczu z kości słoniowej wyraz ponurej dumy,
bezwzględnej potęgi, nikczemnego strachu – wszechogarniającej i
beznadziejnej rozpaczy. Czy przeżywał od nowa swoje życie wraz z
każdym szczegółem pragnień, pokus i upadków w owej ostatecznej
chwili wiedzy całkowitej? Krzyknął szeptem, widząc jakiś obraz,
zjawę – krzyknął po dwakroć, a krzyk ów nie był niczym więcej, jak
tylko oddechem:
„Potworność! Potworność!"
Joseph Conrad „Jądro ciemności” (tł.: Jędrzej Polak)
3
4
352165829.001.png
SKAT MANDU
Horris Kew mógł z powodzeniem posłużyć jakiemuś disnejowskiemu artyście za
pierwowzór Żurawia Ichaboda. Długi, niezgrabny, przypominał nieudolnie wykonaną
marionetkę. Głowę miał za małą, ręce i nogi za długie, a jego uszy, nos, jabłko Adama i
włosy zdawały się sterczeć we wszystkich kierunkach. Sprawiał wrażenie nieszkodliwego
głuptasa; prawda wyglądała zupełnie inaczej. Należał do tych, którzy dzierżąc odrobinę
władzy, nie potrafią jej odpowiednio wykorzystywać. Uważał się za inteligentnego i mądrego,
a wcale taki nie był. Był przysłowiową beczką prochu – mówiąc krótko, stanowił zagrożenie
dla każdego, nie wyłączając samego siebie. Oczywiście nie zdawał sobie z tego sprawy.
Ów ranek potwierdził tę regułę.
Ogrodową ścieżką zbliżał się do wahadłowej bramy, pokonując dystans wielkimi,
zamaszystymi krokami, nie zwalniając przy tym ani na chwilę. Znalazłszy się po drugiej
stronie bramy, trzasnął nią, jakby zirytowany tym, że się nie otworzyła sama wtedy, gdy
przed nią stanął, i podążył w kierunku dworku. Nie patrzył ani w lewo, ani w prawo, gdzie
niezliczona ilość letnich kwiatów rozkwitała na starannie ostrzyżonych na kształt koła
klombach. Pędy krzewów róży pięły się po właśnie odnowionych kratach, ciągnących się
wzdłuż alei. Nie przyszło mu też do głowy, że oto właśnie oddycha przepełnionym kwiatową
wonią, ciepłym, porannym, podnowojorskim powietrzem. Nie był także w stanie dostrzec
pary świergoczących drozdów, siedzących na najniższych gałęziach leciwej, pomarszczonej
hikory, wyrastającej na środku rozciągającego się aż po sam dworek trawnika. Mając to
wszystko w nosie, galopował, przypominając zdeterminowanego i rozjuszonego nosorożca.
Z sali zebrań, znajdującej się u podnóża skarpy, na której stał dworek, dobiegały
odgłosy dyskusji. Chwilami przybierały na sile, brzęcząc jak rój rozwścieczonych os.
Krzaczaste brwi Horrisa, zawieszone nad jego wąskim, haczykowatym nosem, marszczyły się
z niepokojem, niczym dwie puszyste stonogi mozolnie podążające ku sobie. Biggar wciąż
nieugięcie próbuje przekonać wiernych, pomyślał. Przekonać byłych wiernych, poprawił się
w myślach. To oczywiście nie mogło się powieść. Teraz nic już nie można było zdziałać. Tak
już jest ze słowami. Nie można ich cofnąć. Takie to proste, aczkolwiek niektórzy szarlatani
uświadamiali sobie to dopiero wtedy, gdy przyszło im za to zapłacić życiem. Biggarowi na
razie się jakoś upiekło.
Horris zgrzytnął zębami. Co ten idiota sobie wyobraża?
Z wściekłością pędził w kierunku dworku, lecz krzyki z sali zebrań zdawały się go
gonić, wpadając w coraz bardziej zatrważającą tonację. Niedługo się zjawią. Cała horda
dawnych wiernych, którzy nagle się zamienili w stado ogłupiałych niewdzięczników,
gotowych w każdej chwili połamać mu wszystkie kości, gdyby go tylko dostali w swoje ręce.
Zatrzymał się gwałtownie przed samymi schodami prowadzącymi na werandę, która
rozciągała się wzdłuż całego olśniewającego budynku, i pomyślał o tym, co w tej chwili
tracił. Jego wąskie ramiona opadły, niezgrabne ciało się skurczyło, a jabłko Adama zadrżało
jak korek na powierzchni wody, jakby właśnie próbował przełknąć gorzką pigułkę swego
niepowodzenia. Pięć lat wysiłku poszło na marne. Zniknęło w ułamku sekundy. Tak jak
światło zdmuchniętej świecy. Nie mógł w to uwierzyć. Przecież tak ciężko pracował.
Pokiwał głową i westchnął. Tak, są jeszcze inne ryby w tym oceanie, pomyślał. I inne
oceany pełne nie złowionych ryb.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin