Kazimierz Dolny - Legendy.doc

(82 KB) Pobierz
Kazimierz Dolny - legendy

Kazimierz Dolny - legendy

 

Chwila na papierosa

Historia ta zdarzyła się w ruinach kazimierskiego zamku późnym wieczorem. Sąsiad mojej babci, z czasów, kiedy mieszkała jeszcze na ulicy Góry Pierwsze, pan Stanisław wracał jak zwykle z domu po pracy.. 

Babcia często rozmawiała z nim, więc dobrze wiedziała, że w drodze powrotnej lubił on sobie zajść na zamek, najczęściej po to, aby zapalić sobie papieroska i w spokoju podziwiać piękno panoramy Kazimierza. 

Zazwyczaj nikogo tam nie było, lecz tego wieczoru pan Stanisław zauważył w ruinach jakąś postać. Wyglądała ona trochę dziwnie, miała czarny płaszcz i kapelusz zasłaniający twarz. Trudno było rozpoznać tego człowieka w świetle księżyca… Sąsiad mojej babci poczuł się trochę nieswojo, ale opanowując lęk, podszedł do tego człowieka i rozpoczął konwersację:

- Co pan tu robi o tak późnej porze?
- Mieszkam w okolicy i przyszedłem podziwiać z ruin piękno miasteczka – odpowiedział nieznajomy. – Zapali pan?
- Bardzo chętnie – odparł pan Stanisław, któremu właśnie przypomniało się, że po to przecież tutaj przyszedł… - i wyciągnął papierosa ze złotej papierośnicy podsuniętej mu przez nieznajomego.. Wyciągnął zapałki, podszedł do barierki zabezpieczającej i zapalił. 
- Nie chciałby pan czasem ognia? –zapytał, ale nagle okazało się, że dziwny towarzysz zniknął!
- Może już sobie poszedł – pomyślał spokojnie pan Stanisław i nawet się ucieszył. Wolał swojego papierosa wypalać w ruinach sam.

Ale sensacje tamtejszego wieczoru jeszcze się nie skończyły…

Po chwili babciny sąsiad poczuł odrażający niesmak w ustach. Zdziwiony splunął, szybko wykaszlał dym z płuc, zagasił na murze papierosa i niezwłocznie sprawdził zawartość owego skręta. Księżyc akurat wysunął się zza chmur i przyświecał tej operacji, tak więc łatwo można było stwierdzić, że w środku zamiast tytoniu znajduję się…koński nawóz! 

Pan Stanisław odrzucił resztki papierosa i przestraszony wybiegł z ruin zamku. 

Od tamtej pory nie zachodził już po zmierzchu na zamek, a uroki Kazimierza podziwiał jedynie z rynku…

 

Strachy na kirkucie

Na cmentarzu żydowskim straszy. Tak mówią starsi kazimierzanie, na dowód opowiadając swoje historie związane z tym miejscem.

Pewnemu mężczyźnie, kiedy był jeszcze wyrostkiem, a więc było to niedługo po wojnie, zdarzyło się wracać późną nocą ulicą Czerniawy. Słyszał o duchach na kirkucie, ale gdzież by młody chłopak przywiązywał wagę do takich historii! Nagle zobaczył, że po drugiej stronie szosy idzie duży czarny pies. Oczy błyszczały mu jakoś dziwnie – wrogo i groźnie… 

Chłopak spojrzał na zwierzę i poczuł się nieswojo. Podniósł jednak z ziemi kamień, zamachnął się i wycelował w psa. Ten jednak nawet nie drgnął! A przecież każdy pies w takiej sytuacji podwinąłby ogon i zatrzymał się, czekając, co dalej, może szykując się do obrony. Ten jednak nie. Szedł niewzruszony dalej tą samą przeciwległą stroną jezdni… 

Nagle – zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił! Wtedy właśnie chłopak minął kirkut. Przypomniały mu się historie o strachach w tym miejscu i dopiero wówczas przestraszył się naprawdę. 

Inna kobieta opowiadała, że kiedyś przejeżdżała nocą na rowerze obok kirkutu na Czerniawach. Także słyszała historie o tutejszych strachach, nic więc dziwnego, że mijała to miejsce z przysłowiową duszą na ramieniu. Nagle zobaczyła pod murem cmentarnym (kirkut od strony ulicy odgradzał wtedy kamienny murek) światełko. Ale nie mogły to być świetliki – ten nikły blask był zupełnie inny niż świętojańskich robaczków! Przyspieszyła i wkrótce minęła upiorne miejsce. Nie dała jednak się zastraszyć. Postanowiła sprawdzić, co ją wtedy tak przestraszyło. Na drugi dzień z grupą kolegów wybrała się pod mur kirkutu. Znaleźli tam…wstrętne obłe robaki, które także miały zdolność fosforyzowania! 

Przynajmniej ta historia znalazła swoje racjonalne wyjaśnienie.

Legenda o parafii świętego Wojciecha w Górze Puławskiej

Święty Wojciech powracający do Polski z Czech zatrzymał się na odpoczynek w Górze Puławskiej, osadzie położonej nad rzeką Wisłą naprzeciwko Puław. W czasie swojego pobytu odprawił mszę świętą. Na pamiątkę tego wydarzenia pobudowano kościół pod wezwaniem właśnie św. Wojciecha. Świątynia początkowo znajdowała się w pobliżu Wisły. Rzeka często przybierała i zatapiała kościół, więc przeniesiono go w bezpieczne miejsce - na górę zwaną Puławską. W miejscu, w którym święty Wojciech odprawił mszę, postawiono krzyż, przy którym odbywają się uroczystości w dzień świętego Wojciecha.

 

Legenda o parze zakochanych duchów (Opole Lubelskie)

Pewnego razu dziadek opowiadał mi o swojej cioci i wujku. Było to bardzo kochające się małżeństwo, które nie znało takiego słowa jak nienawiść. Jednak pewnego dnia do ich domu zakradł się smutek, wujek zmarł w dzień Bożego Narodzenia.

Ciocia bardzo rozpaczała. Została sama w domu, jej jedyny syn mieszkał z rodziną w Anglii. Ciocia codziennie odwiedzała grób swojego męża i opowiadała, jak minął dzień. Pewnego razu, gdy wychodziła z cmentarza, usłyszała jakiś dziwny głos. Obejrzała się i... nie mogła uwierzyć własnym oczom... Za nią stał jej zmarły mąż ubrany dokładnie jak w dniu pogrzebu! Kiedy się otrząsnęła, usłyszała, że zjawa do niej mówi.

Od tamtej pory ciocia dziadka i duch jej męża spotykali się codziennie przy wejściu do cmentarza. Zawsze o tej samej porze. Dokładnie rok po śmierci męża ciocia dowiedziała się od ducha, że następnego dnia ona również umrze. I tak też się stało nazajutrz ciocia dołączyła do swojego ukochanego męża. Od tamtej pory wieczorową porą można oglądać na cmentarzu w Opolu Lubelskim parę zakochanych duchów.

 

Legenda o pochodzeniu nazwy Puławy

Dawno temu, gdy Puławy nazywały się jeszcze Nową Aleksandria wydarzył się incydent, który po dzisiejszy dzień opowiadany jest przez mieszkańców tego położonego nad Wisłą miasta.

Nowa Aleksandria znana była z połowu ryb. Dużą popularnością cieszyły się karczmy, w których zmęczeni rybacy mogli odpocząć po pracy, posilić się oraz napić się wina i miodu. Również wędrowcy, zatrzymujący się tam na nocleg nie szczędzili grosza.

Pewnego pięknego dnia przejeżdżał przez osadę orszak rycerzy. Wśród nich był sławny Zawisza Czarny, uczestnik wielu turniejów i bitew, w tym bitwy pod Grunwaldem. Był symbolem prawości i cnót rycerskich. Zawisza zatrzymał siew jednej z miejscowych karczem na odpoczynek. Karczmarz poznawszy znakomitego rycerza, podawał najlepsze trunki ze swojej piwnicy. Goście z apetytem zjadali wszystko, co podawał gospodarz. Nagle dal się słyszeć trzask! Wszystkie oczy skierowały się na potężnego rycerza, który teraz leżał pomiędzy połowami roztrzaskanej ławy. Okazalo się, że pod ciężarem Zawiszy, który głodny zasiadł do stołu w słynnej czarnej zbroi, ława po prostu pękła! Zebrani wybuchli śmiechem. A Zawisza Czarny zaklął: A niech to będą pół ławy!. I tak powstała nazwa dzisiejszego miasta Puławy.

 

Legenda kościelna

Na terenie gminy Wilków znajduje się zabytkowy kościół. Z tym kościołem wiąże się legenda, którą przedstawiam.

Ponad 450 lat temu na terenie dzisiejszego Wilkowa było rozlewisko Wisły. W czasie każdych wiosennych roztopów rzeka występowała z brzegów i rozlewała się po okolicy, przez co powstało wiele mokradeł i jezior. Nad jednym z takich mokradeł, na wzniesieniu znajdowała się kapliczka flisaków, przy której modlili się oni przed każdym spływem Wisłą do Gdańska o szczęśliwy powrót do domu.

Ludzie zamieszkujący te tereny mieli daleko do najbliższego kościoła czy też kaplicy. Postanowiono wiec wybudować kościół. Za najlepsze miejsce na budowę uznano wzniesienie w Podgórzu zwane cuplem. Gromadzono tam materiały budowlane, które nieznanych okolicznościach gdzieś znikały. Powtarzało się to kilkakrotni, aż w końcu ktoś zauważył, wielką stertę kamieni obok kapliczki flisaków. Uznano to za dzieło Boże i postanowiono wybudować na miejscu tej kapliczki kościół.

Na początku powstała tam mała kaplica. Po pierwszej wojnie świątyńkę odnowiono i rozbudowano, do czego przyczynił się mieszkający w okolicy hrabia Kliniewski. Po dziś dzień można podziwiać piękno tego kościółka.

Stara śluza w Oblasach

W mojej okolicy krążą opowieści znane od pokoleń dotyczące najczęściej miejsc, w których wydarzyły się jakieś nieszczęścia. Jednym z takich miejsc jest śluza wodna na starym dopływie Wisły. Wiąże się z nią wydarzenie sprzed osiemdziesięciu lat. Wtedy to z dosyć wysokiej śluzy (liczy ona bowiem ponad 20 metrów) skoczyła do wody młoda dziewczyna. A że był to okres wiosennych roztopów, ni miała szans na uratowanie się.

Dziś już nikt nie pamięta, dlaczego postanowiła odebrać sobie życie. O tamtym wydarzeniu przypomina jedynie tabliczka wmurowana w mury śluzy pochodząca z 1922r. Od tamtej opory krążą wśród ludzi pogłoski, że w okolicach śluzy dzieją się dziwne rzeczy, szczególnie nocą. Nikt już dzisiaj nie mówi, że szedł koło śluzy, ale że szedł koło diabła. Takie to opowieści o złych mocach drzemiących w starej śluzie krążą w okolicach Oblas koło Janowca.

 

Krzyż Żyda Lejdmana

Na pustkowiu, u zbiegu dwóch dróg stał kiedyś stary pukutny krzyż. Jak głosi legenda, krzyż został postawiony przez żyda imieniem Lejdman na znak pokuty za grzechy.

Lejdman był bogatym Żydem, który stracił swój majątek. Jak mówią ludzie złorzeczył Bogu i został ukarany. Przybył on prawdopodobnie z Palestyny, a następnie osiadł w Uściążu. Był dziwnym człowiekiem, prawdopodobnie nocami rozmawiał z diabłem, niektórzy słyszeli, jak obiecywał mu dusze za zwrócenie majątku.

Lejdman zamieszkiwał małą chatę umeblowaną przedziwnymi meblami, nikt tak naprawdę nie widział ich, ludzie przypuszczali, że są to przedmioty kultu szatana. Wielu z nich mówiło, że więzi w chacie swoją żonę, która nocami jęczy z bólu. Ich dom budził strach i grozę wśród mieszkańców Uściąża.

Żyd wielokrotnie kultywował obrzędy szatańskie, prawdopodobnie jadał koty i pił krew szczura. Strój jego przyozdabiały, czy raczej oszpecały talizmany z kocich pazurów i ludzkich zębów. Żyd nigdy z nikim nie odmawiał Talmudu, co zdawało się być dziwne przy założeniach jego religii. Był materialistą, który nie mógł pogodzić się ze stratą swego majątku. Jak mówią ludzie prawdopodobnie z tej przyczyny zabił swoje dzieci, co sprawiło, że jego żona popadła w chorobę psychiczną.

Ludzie zastanawiali się, jak długo Lejdman będzie spiskował z szatanem, aż pewnego razu ludzie zbierający drzewo w lesie zobaczyli coś przedziwnego. Stary Żyd klęczał na polanie, w koło niego biły pioruny i szalał świszczący wiatr, w którym - jak wielu przypuszczało – ukrył się szatan. Lejdman wołał żydowskimi słowami, dlatego nikt nie wie, o czym i do kogo mówił. Nagle ucichł wiatr i pioruny zamilkły, a na niebo wstąpiło słońce. Ludzie zamarli ze strachu. Lejdman widząc to upadł na twarz i krzyknął” Panie, wybacz mi!”. Do tej pory nie wiadomo, do kogo skierowane były te słowa, czy do Boga, żeby mu wybaczył jego grzechy, czy do szatana, żeby wybaczył odejście od niego.

Lejdman po tym wydarzeniu nie wychodził z chaty przez czterdzieści dni i nocy,. Nikt nie wie,co robił. Wielu uważa, że ten czas poświęcił modlitwie. Kiedy wyszedł, zajął się ścinaniem drzew, z których uczynił wielki krzyż z napisem „Temu, który jest, był i będzie.” Lejdman żył prawdopodobnie sto lat, przez życia dorobił się większego majątku, niż miał wcześniej Pewnej nocy wyszedł z dużą skrzynią i zakopał ją pod krzyżem. Jak sądzili ludzie, schował tam skarby. Zakopując padł rażony piorunem. Błyskawica zniszczyła także chatę z chorą żoną. Świadków, co prawda nie było, ale wszyscy sądzą, że było to za sprawą szatana, który zemścił się za odejście Lejdmana od niego.

Od tej pory w każdą burzę Lejdman przychodzi pod krzyż i modli się do Boga. Wielu twierdzi, że słyszeli, jak Lejdman woła Najwyższego. Czy tak jest naprawdę, czy Stary Żyd przychodzi pod krzyż? Nikt tego nie wiem, bo nie ma śmiałka, który odważyłby się pójść w czasie burzy na to miejsce. Dziś po krzyżu zostały tylko kilka starych spróchniałych bali. Nie wiadomo, co stało się także ze skrzynią ze skarbem Lejdmana, prawdopodobnie Żyd poświęcił ją Bogu i rzucił na nią klątwę, by każdy, kto zechce ją ukraść, został porażony piorunem.

Miejsce na pustkowiu do dziś budzi lęk. Kto wie, jakie jeszcze tajemnice kryje w sobie?

 

 

 

 

 

 

 

Duch Anny Zbąskiej w bochotnickim zamku

Położone na wysokim wzgórzu kilka kilometrów od Kazimierza Dolnego ruiny średniowiecznej fortecy mają niecodzienną historię. W połowie XIV w. ród Filrejów zbudował tu sobie rycerska siedzibę. Z miejscowego kamienia wzniesiono wieloboczne mury obwodowe, zamykające powierzchnię około 7 tysięcy metrów kwadratowych. Wewnątrz znajdował się budynek mieszkalny i zabudowania gospodarcze. Ludowe podania przekazują, że król Kazimierz Wielki miał tutaj czułe spotkania z Esterką. W tym samym czasie na zamku w sąsiednim Kazimierzu monarcha przyjmował oficjalnych gości i odbywał poważne narady z senatorami w sprawach państwowych.

W 1399 r. Klemens z Kurowa odkupił od Firlejów bochotnicki zamek, a jego potomkowie rozbudowali go, wystawiając drugi dom mieszkalny z kamienia i cegły. W końcu XV w. zamek znalazł się w ręku Anny Zbąskiej, która wraz z grupa straceńców i niespokojnych duchów założyła w jego murach zbójeckie gniazdo, napadając i rabując okoliczne dwory, mieszkańców i kupieckie karawany. Różne rzeczy opowiadają o zbójcy w spódnicy. Anna Zbąska zebrała ogromne łupy. Część z nich trzymała w zamkowych murach, ale większość kosztowności i złota w jaskini wydrążonej w nie opodal leżącym stromym zboczu. Skarby zanosiła tam sama, nie ufała bowiem swym towarzyszom. Za swe zbrodnie podobno poniosła okrutną karę. Jedni mówią, że sąd skazał ją na łamanie kołem, inni, że została porwana przez złe moce, by pilnować jako demon skradzionych kosztowności.
Podobno jeszcze nie tak dawno można było zobaczyć wyłaniającą się spod ziemi postać w długiej niewieściej szacie, gestem ręki zapraszającej śmiałka, by udał się za nią. Nikt z okolicy nie pamięta jednak, by znalazł się chętny do wyprawy po złoto zbójcy w spódnicy. Król Zygmunt Stary nadal zamek w Bochotnicy rodzinie Samborskich. Sto lat później w niejasnych okolicznościach jego właściciele opuścili swą rezydencję i od tego czasu nikt tam już nie zamieszkał. Mówią, że to za przyczyną ducha Anny Zbąskiej, który wystraszył wszystkich z zamku, by nie przeszkadzali w liczeniu zdobyczy. Do dziś zachowały się jedynie fragmenty zewnętrznych ścian zamku.

 

Czarna Dama z janowieckiego zamku

W malowniczych ruinach janowieckiego zamku nocami, a podobno nawet i w biały dzień, zobaczyć można przechadzającą się wolno tajemniczą, przecudnej urody, dziewczynę w czarnej balowej sukni. O ukazującej się na zamku Czarnej Damie wiedzą wszyscy, mało kto jednak zna jej historię. Było to w drugiej połowie XVIII wieku w czasie, gdy Janowcem władali Lubomirscy. Córka właściciela zamku, Helena zakochała się w jednym z poddanych swego ojca. W przypływie szczerości wyznała swą tajemnicę matce. Za karę została zamknięta w jednej z komnat wschodniego skrzydła zamku. Przez pół roku odmawiała wyrzeczenia się zgubnej miłości. Gdy jednak spostrzegła, że nie przekona rodziców, postanowiła rozstać się z życiem, rzucając się z okna komnaty na dziedziniec. Zabalsamowane zwłoki ubrane w czarną balową suknię złożono w szklanej trumnie i wywieziono pospiesznie do Kazimierza. Co noc jednak duch nieszczęsnej Heleny powracał i błąkał się po zamkowych pokojach. Nie mogąc tego znieść, rodzice w tajemnicy przywieźli ciało swej córki z powrotem do Janowca i złożyli w podziemiach miejscowego kościoła.

Czy zwłoki Heleny spoczywają tam do dziś, nie wiadomo, nikt bowiem nie zbadał dotychczas kościelnych krypt. Miejscowy proboszcz czynił w tym kierunku pewne starania, jak dotąd - bezskutecznie.

 

Zaczarowana dorożka w okolicy Karczmisk

Wydarzyło się to czterdzieści lat temu we wsi położonej niedaleko Karczmisk. Pewnego dnia młoda kobieta wybrała się do sąsiedniej wioski, aby odwiedzić swoją znajomą, której już dawno nie widziała. Obydwie bardzo się cieszyły ze spotkania. Rozmawiały o starych dobrych czasach i nawet nie zauważyły, kiedy zrobiło się bardzo późno. Kobieta wybrała się w drogę powrotną. Jej znajoma postanowiła ją odprowadzić.

Droga do wsi wiodła przez gęsty las, o którym wśród mieszkańców okolicznych osad krążyły niesamowite historie. Szybko zapadł zmrok, dookoła widać było tylko czarne powykręcane gałęzie drzew i ciemne plamy zarośli, które poruszały się i szeleściły przy każdym podmuchu wiatru. Gdy kobiety zbliżały się do kapliczki, w której znajdowała się figurka Matki Boskiej, usłyszały za sobą odgłos zbliżającej się dorożki. Słyszały, jak woźnica, głośno mlaskając, krzyknął: "Wio!" Obie były przekonane, że ktoś za nimi jedzie. Zeszły więc na pobocze, lecz nikt ich nie mijał... Obejrzały się za siebie, lecz tam nikogo nie było... Przestraszone pobiegły do domu.

Następnego dnia rozmawiały z mieszkańcami wsi i okazało się, że podobna historia przydarzyła się kilkakrotnie pewnemu chłopu, który kiedyś mieszkał niedaleko lasu. Kobiety dziękowały Bogu, że nic im się nie stało.

poszukiwacz złota w Karczmiskach

Do karczmy w Karczmiskach wszedł pewien człowiek o wyglądzie włóczęgi. Miał ze sobą tylko mały tobołek - cały swój majątek. Twierdził, że poszukuje złota. Ludzie zgromadzeni w karczmie wyśmiali go, skąd tu złoto? Ale stary spracowany Hajduk na nikogo i na nic nie zwracał uwagi.

Drogi z Karczmisk rozchodzą się w cztery strony świata. Jedna z nich prowadzi do Słotwin, małej wioski - tam właśnie na polach rozegrała się ta straszna historia.

Pewnego dnia wybrał się Hajduk na skarpy, które ciągnęły się przez sto metrów przy drodze do Słotwin. Zaczął kopać w poszukiwaniu złota. Trwało to kilka tygodni. Często starzec pracował do późna, z daleka widać było blask jego latarni.

24 września 1929 roku noc była gwiaździsta i ciepła. Do karczmy wpadł zdyszany jeden z mieszkańców, który wracając ze Słotwin zauważył, ze skarpa obsunęła się, grzebiąc zapewne włóczęgę. Ludzie rzucili się na pomoc, ale ciała nie odnaleziono. Pomyślano, że może Hajduk odszedł zniechęcony brakiem złota w Karczmiskach. Ale jak wytłumaczyć światło latarni pojawiające się, przy skarpie w każdą rocznicę tamtego wydarzenia?

 

Nawiedzony dom w Karczmiskach

O Karczmiskach krąży wiele legend (a może plotek?) o duchach czy zjawach. Są to opowieści o duszach tragicznie zmarłych osób - starców, młodych, dzieci, kobiet. Jedną z najciekawszych jest opowieść o domu państwa W. zbudowanym na terenie dawnego cmentarza rosyjskiego czy żydowskiego. Budynek ten został wzniesiony wiele lat temu, ale wtedy nikt już nie pamiętał, że na tej ziemi kiedyś pochowano ludzkie szczątki. Dopiero niedawno ktoś odkrył ten fakt, kartkując stare dokumenty. Gdy likwidowano cmentarz, plac ten został uporządkowany, kości wyzbierane, lecz duchy ludzi tam pochowanych nie odeszły. Do domu wzywano księdza, aby poświęcił pomieszczenia, jednak to nic nie pomogło. Jakieś dwa miesiące temu duchy znów dały o sobie znać. Ukazały się trzy razy, ale sąsiedzi słyszeli, że pod nieobecność gospodarzy strasznego domu ktoś trzaskał drzwiami. Pewnego razu córka gospodarzy Alona wracała z pracy około północy. Aby dość do mieszkania, musiała przejść przez podwórko. Zazwyczaj psy szczekały, gdy ktokolwiek zbliżał się do gospodarstwa. Tym razem spały, nie obudziło ich nawet gwizdanie dziewczyny. Gdy miała już wejść do mieszkania, obok traktora, między śpiącymi psami, ukazała się biała postać. Ruszyła w kierunku Alony. Po chwili zniknęła. Przestraszona dziewczyna szybko pobiegła do domu.

Innym razem zjawa dała znać o czwartej nad ranem. Była wtedy pełnia księżyca. Alona znowu wracała do domu z pracy. Już miała otwierać drzwi, gdy ze schodów zbiegł cień człowieka. Dziewczyna nie była w stanie otworzyć drzwi, tak trzęsła się ze strachu. Do domu wpuściła ją matka. Ostatnie spotkanie z duchami córka gospodarzy miała niedawno. Wracała do domu, jak zwykle, późno. Zamknęła za sobą furtkę i już miała kierować się w stronę mieszkania, gdy zatrzymał ją dziwny hałas. Obejrzała się: furtka sama się otwierała i zamykała... otwierała i zamykała... A obok wierzby stała świetlista postać... Wystraszona dziewczyna wbiegła do domu. Wiele razy przechodziłam koło tego domu, ale nic dziwnego nie zobaczyłam. Nic też podejrzanie nie szeleściło, nie stukało, kiedy byłam w pobliżu. Czasem jednak, gdy sowy krzyczą w konarach starego kasztana, wstrząsa mną dreszcz.

 

Biała Pani w puławskim parku

Od pewnego czasu w alejkach parku Czartoryskich pojawia się dziwna rozbielona postać w długiej jasnej, przezroczystej szacie. Widziano ją w lipcu bieżącego roku w okolicach Domku Gotyckiego. Pojawiła się nagle w oddali, pomiędzy drzewami i bardzo powoli zmierzała w kierunku mostku wiodącego do Domku Greckiego. Trwało to jednak krótką chwilę. Zjawa pojawia się jednak ciągle w różnych miejscach parku, a nawet w samym pałacu. Jednemu z pracowników puławskiego IUNG - u udało się jednak sfotografować puławską Białą Panią. Starsi puławianie twierdzą, że ta postać krąży po parku już od dawna, widziano ją często w okolicach pałacu jeszcze przed pierwszą wojną światową. Jej pojawienie podobno zapowiadało zawsze coś strasznego. Może pojawienie się Białej Pani w obecnym czasie miało związek ze straszną wichurą, która przeszła nad Puławami i wyrządziła wiele szkód w mieście i w samym parku.

Kim jest owa dama? Jak podaje śledząca sprawę "Gazeta Puławska", kobietą ukazującą się w parku jest zmarła w 1851 roku Cecylia Beydale. Jej historia jest tyleż niesamowita, co tragiczna. Jako dziewczynka była jedną z pensjonarek i wychowanek Izabeli Czartoryskiej. Będąc niezwykle muzykalną, kształciła się pod kierunkiem Marii Wirtemberskiej, ale bardziej od muzyki interesował ją jasnowłosy młodzieniec, młodszy syn Izabeli - Konstanty. Ten jednak zakochany w Anieli Radziwiłłównej nie zwracał uwagi na dwunastoletnią wówczas, drobną, czarnowłosą Cecylię. Dziewczyna cierpiała, ale najgorsze miało dopiero przyjść - 16 sierpnia 1802 roku w radziwiłłowskim Nieborowie Konstanty poślubił Anielę. Po kilku latach książę niespodziewanie owdowiał, a w Cecylii znów odżyła nadzieja, że być może los w końcu połączy ją z ukochanym... zwłaszcza, że Czartoryski przyjechał koić swą rozpacz do puławskiej rezydencji matki. Tu z Cecylią spędzali razem wiele czasu, świetnie się rozumiejąc. Cecylia umiała rozwiać smutek księcia, tylko przy niej czuł się szczęśliwym, toteż nic dziwnego, że wkrótce jej się oświadczył. Do małżeństwa jednak nie doszło - księżna Izabela musiała młodym wyznać w końcu pilnie dotąd strzeżoną rodzinną tajemnicę - Konstanty i Cecylia byli rodzeństwem! Dziewczyna przyszła na świat jako owoc romansu Izabeli i Kazimierza Rzewuskiego, pochodzącego z podlaskiego rodu Beydlów. W związku z tym, że dziecka nie chciał uznać za swoje Adam Kazimierz Czartoryski, który przez cały ten okres bawił za granicą, dziewczynka pozostała we Francji, gdzie się urodziła. Do Puław sprowadzono ją dopiero po kilku latach, lecz nikt nie miał pojęcia, że jest córką księżnej Czartoryskiej. Wiadomość ta zaszokowała kochanków. Cecylia popadła w chorobę psychiczną. Nigdy nie wyszła za mąż i nigdy nie przestała kochać księcia, który jednak zdołał ułożyć sobie życie z inną kobietą. Panna Beydale resztę życia spędziła u boku również nieszczęśliwej Marii Wirtemberskiej. Zmarła dokładnie 150 lat temu w Hotelu Lambert. Jej ciało spoczęło wśród rodzinnych grobów Czartoryskich w Sieniawie.

Jak widać Cecylia Beydale powraca jednak do miejsca, gdzie przeżyła największą i jedyną miłość swego życia - do książęcej rezydencji w Puławach.

 

Legenda o moście na Kamionce

Wydarzenie to miało miejsce w malowniczo położonej wśród lasów i pól wsi Rzeczyca tuż po wyzwoleniu w 1945 roku. Niedaleko lasu przepływała rzeka Kamionka, nad którą znajdował się przepiękny młyn zamożnego właściciela folwarku, pana Krasewicza. Młyn był dosyć duży, drewniany, na masywnej podbudowie; jego potężne koło wprawiała w ruch rzeka. Gospodarze z okolicznych wiosek tu właśnie mełli zboże na mąkę.

Pięknego letniego poranka, a był to dzień Przemienienia Pańskiego, do młyna zajechał na dwóch karych koniach gospodarz o nazwisku Mytnik. Przywiózł on do zmielenia cztery worki zboża. Stary doświadczony młynarz wyszedł ze swojego obejścia zdziwiony, że w tak wielkie święto zajechał ktoś do młyna. Początkowo opierał się prośbie gospodarza, ale zachęcony groszem postanowił zemleć zboże. Wrócił więc do młyna, a w tym czasie gospodarz poszedł do wozu po worki.

Promienie słoneczne coraz bardziej ogrzewały ziemię, z lasu dochodził świergot ptaków, a tutejsza ludność podążała na mszę do Kazimierza. Nagle usłyszano głośne krzyki dochodzące z młyna. Ludzie zobaczyli lamentującego głośno Mytnika, którego dwa piękne kare konie zniknęły w odmętach rzeki Kamionki. Nigdy we wsi nie zdarzyło się nic podobnego. Nikt nie wie, dlaczego i w jakich okolicznościach konie z drewnianego mostu przy młynie wpadły do wody. Ludzie tłumaczyli to sobie działaniem sił nadprzyrodzonych, które ukarały bezbożnego gospodarza za naruszanie Bożych przykazań.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin