NW5 srt 60-75 od H.doc

(130 KB) Pobierz
* * *

* * * 

 

Przez dwie godziny zdążyły ze mnie zrobić kolację wszystkie okoliczne komary. Na szczęście, późną wiosną ich było niewiele, ale ilość wygłodniałych w ciągu zimy stworzeń skutecznie przechodziła w jakość, a żądny krwi bzyk, to nad jednym, to nad drugim uchem cyklicznie odwracał moją uwagę  od celu nocnego czuwania, zmuszając do wściekłego bicia się po nieosłoniętych częściach ciała, po osłoniętych także gryzły, ale trochę rzadziej.

— Pani wiedźmo, — nieśmiało przerwał ciszę chłopak, — dopóki mamy chwilkę wolnego, proszę pozwólcie mi odmówić modlitwę i być może, Pani serce zmięknie, a dusza zwróci się ku światłu! Albowiem po Pani oczach widzę, że ciemność jeszcze nie zdążyła pochłonąć Pani bez reszty, a droga szczerej skruchy zdolna jest doprowadzić do nieba najbardziej zatwardziałego grzesznika...

— Lepiej będzie jak wypowiem zaklęcie i będę czekać na zjawę w samotności, jak i planowałam, — z rozdrażnieniem przerwałam, rozgniatając kolejnego komara.

Giermek pokornie westchnął, wzniósł oczy ku niebu i bezdźwięcznie zaczął ruszać wargami. Widocznie, zdecydował się poobcować z bogami bez mojego udziału, ale może przy okazji szepnie za mną słówko. W oddalonej wsi zmysłowo rozdarły się koty, przyłączając się do wezwania.

W beznadziei podparłam policzek ręką, posępnie wpatrując się w kłębiącą się nad wąwozem mgłę. Dzisiaj było niewiele cieplej i Tiwalij grzał mi lewy bok, ale to nie przydawało sympatii dla spóźniającego się umarlaka. А jeżeli on i dzisiaj nie wylezie? Zagrzebał się tam do lepszych czasów, dalej od grzechu... Może, pójść poszukać po omacku? Chociaż jeżeli rzeczywiście odnajdę, wiele nie zobaczę…

Tak usilnie wypatrywałam umarlaka, że pierwszy zauważył go Tiwalij:

— Pani wiedźmo! — zapiszczał na granicy ultradźwięku. — Spójrzcie tam!

Spojrzałam i poczułam, że zaczynam pomału wariować. We wskazanym kierunku umarlak rzeczywiście był obecny, tylko jechał... w mgłę! I skrył się w owej, przy mojej pełnej pobłażliwości.

— Ani ghyra tobie! — wyrwało mi się.

Worra ta kyndyk[1], — odruchowo przytaknął Tiwalij i jęknąwszy, obiema rękami zakrył sobie usta.

Zrobiłam to samo — żeby się nie roześmiać. Nie wszystko stracone, chłopak może jeszcze wyjść na ludzi!

Nie pozostało nam nic innego, jak kontynuować obserwację zza choinek. To prawda, nudzić się już nie mogliśmy. Było słychać, jak umarlak błąka się po wąwozie, dzwoniąc zbroją. То bliżej, to dalej. Nad nim, jak płetwa grzbietowa krążącego pod wodą rekina, posuwał się garbik mgły.

Można było zaryzykować, strzelić pulsarem na oślep, ale nie wiadomo, co może się wydarzyć przy zderzeniu dwóch magii. Nic, zaopatrzyłam się w cierpliwość na całą noc, starczy jeszcze i na półgodzinki. Poczekamy.

Garbik zamarł i powoli opadł, jak chleb w za wcześnie otwartym piecu. Złowrogi jeździec wyjechał z wąwozu na wprost nas i zatrzymał się na jego skraju, powoli obracając głowę, raz w jedną, raz w drugą stronę.

Tiwalij tak wcisnął się w ziemię, jakby miał nadzieję w nią wrosnąć, ale odważnie milczał. Oglądanie umarlaka na własne oczy również nie sprawiało mi szczególnej przyjemności. Na tle księżyca umarlak zdawał się czarnym i ogromnym, tylko oczy świeciły się jak dwa rozżarzone węgielki. Koń z głuchym rzężeniem gryzł wędzidło, kręcąc masywnym łbem.

Za to celować do niego było bardzo wygodne. Czym się i zajęłam, splatając palce oba rąk w „kuszę — małe i serdeczne palce razem w pięść, średnie wysunięte na boki w „pałąk”, wskazujące i kciuki wyprostowane, jak do celowania i miejsca dla strzały. Po właściwym zaklęciu, z tej konstrukcji można wypuścić do dwunastu szybkich pulsarów po kolei, i ghyr się uchylisz!

Chłopak drgnął jak oparzony. Szturchnął mnie w ramię:

— Pani wiedźmo, co Pani takiego mamrocze?

Pomyliłam się, bezdźwięcznie zaklęłam i żeby nie powiedzieć czegoś za dużo, syknęłam przez zęby:

Czaruję, czy to nie jest jasne? I nie waż mi się więcej przerywać, inaczej nie ręczę za rezultat!

— Oj, poczekajcie, odpełznę na stronę, ażeby nie kalać swojego słuchu dźwiękiem diabelskich słów!

— Tak zatkaj uszy! — warknęłam.

Chłopak w jak najlepszej wierze przycisnął dłonie do głowy, zmrużywszy oczy dla większej pewności. Zresztą, wystarczyło jej na krótko. Jak tylko zebrałam myśl i przyszykowałam się powtórzyć „słowa”, Tiwalij znowu się ocknął:

— А co Pani chce z nim zrobić?

— Wysłać do nieba nieco inną drogą, — odezwałam się zjadliwieZastanawiam się, oczywiście, czy jego tam wpuszczą, ale do tamtejszych bram podrzucę...

— Ale to sprzecznie z rycerskim honorem! — z zakłopotaniem zapiszczał chłopak, zrywając się na równe nogi. — Powinniśmy wyzwać go na pojedynek i pokonać w uczciwej walce, po czym przynieść ulgę duszy modlitwą, i zapewnić mu godny pochówek...

W ostatniej chwili zdążyłam złapać chłopaka za rękaw i z całych sił pociągnęłam w dół, zmusiwszy do ponownego położenia się.

— А napadać na nieuzbrojone kobiety jadąc wierzchem na końskim szkielecie — niesprzeczne z honorem? I jeden raz jego już chowali — nie pomogło!

Jak raz w tym momencie szkielet zadarł ogon i zrobił kupę. Sądząc po dźwięku i zapachu — bardzo jakościową i wielgachną.

Migiem zaprzestaliśmy kłótni, z oszołomieniem skupiając uwagę, na wyżej opisanym procesie.

— Pani wiedźmo, a Pani jest pewna, że to nasz umarlak?

Przecież to jasne, że nie przypadkowy przechodzeń — szepnęłam w odpowiedzi, próbując dostrzec, skąd w końskim szkielecie mogło zebrać się tyle wartościowego nawozu. Kości kośćmi, ale pod nimi ciemniała jakaś gęsta masa, jak gdyby je... zawiesili po wierzchu. — Nasz albo nie nasz — uśmiercimy dla podtrzymania kondycji i zorientujemy się!

Z tymi słowy zuchwale wyprostowałam się na całą wysokość, mimochodem, koncentrując między dłońmi bojowy pulsar, i drwiąco zainteresowałam się: — Co, nie śpi się? Ukołysać?!

Ale umarlak nie zapragnął mężnie posiłować się ze mną. Gwałtownie zawrócił cofającego się do tyłu konia i bez zbytecznych słów (ale już nie całkiem milcząco, gdyż „ghyr” zbytecznym nigdy nie bywa) pomknął precz, minąwszy choinki tak blisko ode mnie, że poczułam nawet cierpki zapach męskiego potu, nie mówiąc o końskim.

Odwróciwszy się i drapieżnie wyszczerzywszy zęby, gwałtownie rozłączyłam ręce, rozdzielając i jednocześnie rzucając w ślad za umarlakiem świecące się kulki płomienia.

Pulsary sprawnie uderzyły w opancerzony koński zad i znowu się odbiły. Wygląda na to, że sedno sprawy leżało nie w rykoszecie, a w nałożonym na zbroję zaklęciu. Z „kuszy” z bliskiej odległości niemal na pewno bym go przebiła, a tak i próbować nie było warto. Koń zadarł gnijący ogon i z podwójnym entuzjazmem pocwałował do zamku, zostawiając za sobą ciemną smugę dymu, jak postrzelony smok.

Szybko obróciłam się w stronę zagajnika i z całej siły gwizdnęłam na dwóch palcach. Czarny, szybki cień przesunął się po polu i zamarł obok mnie, niecierpliwie przebierając nogami. Wskoczyłam na siodło, nie tracąc czasu na poszukiwanie drugiego strzemienia i łapanie cugli, obiema rękami uczepiwszy się przedniego łęku i w biegu wydając komendę:

Dawaj, Smółka! 

Kobyłka po wilczemu zaskowytała i rzuciła się naprzód.

Umarlak zdążył pogalopować wystarczająco daleko, ledwie majacząc w pół drogi do zamku. Dopędziłyśmy go bardzo szybko, ale przez bramę wjechał na dziesięć sążni przed moim nosem i krata od razu zaczęła opadać. Smółka ledwie zdążyła zahamować, żeby nie najechać na sterczące z niej kolce.

— Zaraza! — zsiadłam z konia i wyrażając niezadowolenie kopnęłam gruby stalowy pręt. Zawołać, czy co? Może miłośnicy świeżego powietrza, śpiący z otwartymi oknami i usłyszą. Ot tylko, czy wyjdą? Pomyślą, że przy bramie rozrabia jakiś pijany troll, no a po co są wartownicy?

Tą samą nogą, ale już delikatniej, poruszyłam chrapiących obok kraty strażników. Na daremno. To nie przez wino — dzieci uśpiono zaklęciem. Pewnie, poszperawszy z kwadrans w zbiorze przydatnych zaklęć, zdołałabym ich obudzić, ale czy to ma sens? Bęben z łańcuchem i tak znajduje się po tamtej stronie kraty. Nawet jak będę krzyczeć trzy razy głośniej, umarlak sto raz zdąży ukryć się w zamku, a tam bezkarnie wyjedzie na polowanie, złośliwie chichocząc nad wystrychniętą na dudka wiedźmą.

Rryknęłam tak, że jakaś drobna psinka, przenikliwie szczekająca po tamtej stronie muru, nagle zamilkła, jak gdyby zdechłszy na miejscu. Jeśli tego ghyrowego zamku nie zdołano zdobyć  przez tyle setek lat, to jakie ja mam szanse uporać się z nim w ciągu kilku sekund?!

I wtedy wówczas Smółka zawróciła i bez pośpiechu pobiegła truchtem po skraju rowu wzdłuż zamkowego muru. Nieobecnym wzrokiem obserwowałam kobyłkę, dopóki ta nie wsparła się o kamienny występ, zagradzający drogę. Ani trochę się nie zmartwiwszy, Smółka obróciła się mordą do muru  i... weszła bezpośrednio w mur.

Rzuciłam się w ślad za koniem i zdążyłam dostrzec tylko szybko zamykającą się szczelinę. Nie namyślając się długo, wetknęłam w nią wyszarpnięty w biegu miecz. Kamienne skrzydła ze szczękiem zamknęły się na ostrzu, za murem coś zachrzęściło i z piskiem się urwało, ale miecz, zdaje się, wytrzymał. Naparłam na rękojeść próbując odepchnąć sekretne drzwi. Pod palcami zrobiło się cieplej, mur zaczął się powoli rozstępować. Podepchnęłam nogą w szczelinę parę poniewierających się w pobliżu brukowców i gwałtownie wyrwawszy miecz czmychnęłam do środka. Kamienie ukrytych drzwi długo nie utrzymały — skrzydła głośno zeszły się bezpośrednio za moimi plecami, prysnąwszy po nogach odłamkami z głazów.

Wstrzymawszy oddech, chwilkę postałam w miejscu, przyzwyczajając się do ciemności. Od powoli wyłaniających się z mroku ścian wiało chłodem i pleśnią. Skądś z przodu, dochodził daleki stukot kopyt, przesuwających się jak gdyby z lewej strony na prawo. Ale Smółka stała obok mnie, błyskając żółtymi oczami, jak kotka. Otaczał nas wąski, ale dość wysoki korytarz, w sam raz na rozmiar konia z jeźdźcem. Ze ścian wystawały puste obręcze na pochodnie.

Stukot ucichł. Skrzypnęły i natychmiast trzasnęły drzwi, wzdłuż ściany przemknął wystraszony szczur.

Zdecydowawszy się, pokazałam kobyłce przyciśnięty do warg palec i skradając się ruszyłam naprzód, wzdłuż korytarza. Wygląda na to, że korytarz ciągnął się pod całym zamkiem i wkrótce zrozumiałam, dlaczego nikt do tej pory nie był w stanie od nowa sporządzić dokładnego planu Kruczych Szponów.

Zamków było faktycznie dwa. W grubych murach pierwszego znajdował się drugi. Takie same korytarze, schody i cele (w większej części — bez drzwi albo ze zgniłymi, otwartymi szeroko na oścież skrzydłami), tylko wilgotne, nieoświetlone i nieotynkowane. Za to ze szkieletami, malowniczo przytwierdzonymi wzdłuż ścian, jak strażnicze psy na łańcuchach.

Ogarnął mnie lęk. Jak gdybym na chwilkę wyszła z zamku, a wróciwszy, zastała go nieoczekiwanie wyludnionym i postarzałym o kilkaset lat. Prawda, drzwi były tu trochę mniejsze, a i pokoiki całkiem maleńkie. Prawdopodobnie, to była ostatnia linia obrony Kruczych Szponów — wiedząc gdzie się znajdują sekretne wejścia-wyjścia, rycerze mogli uprawiać partyzantkę w grubych murach zamku jeszcze długie lata po jego zdobyciu, ale z braku potrzeby, porzucili te korytarze i ze szczętem o nich zapomnieli. А może, sekret początkowo był znany tylko budowniczym i Fenduljanowi, który próbował go  zachować na czarną godzinę, a i tak zabrał go ze sobą do grobu...

I tu zza jednych z drzwi doszły do mnie przyciszone głosy:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin