Pietras Legnica 1241.doc

(219 KB) Pobierz

Zdzisław S. Pietras
Legnica 1241
Wydawnictwo MON, W-wa 1969
Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski

 

 

Panowie świata 

 

Oełun-Eke, małżonka wodza plemienia Merkitów nad Selengą, była nadzwyczaj piękna i dzielna. Sława jej urody niosła się po całej Wyżynie Mongolskiej. Wokół postaci pięknej księżny kapłani szamanizmu stworzyli legendę. Twierdzili, że ten, który z niej się narodzi, będzie bohaterem. Serce Jesugej baatura, wodza związku koczowniczych plemion mongolskich, zapałało do niej gorącą miłością. Oełun-Eke absorbowała wszystkie myśli wodza, wyrosła ponad wszelkie jego pragnienia, porwał więc niewiastę w czasie łowów i wprowadził do swojej jurty. 

Upłynął pewien czas. Branka, już jako najstarsza spośród małżonek swojego nowego pana, powiła dziecię. Ojciec niemowlęcia przebywał właśnie na wojnie z Tatarami. Kiedy wrócił, przypomniał sobie dawne wróżby i, ujrzawszy płeć męską niemowlęcia, uszczęśliwiony, dał mu na imię Temuczin, czyli Wysłannik Nieba. Imię to nosili dotąd tatarscy wodzowie. 

Czyżby nadanie synowi imienia czczonego przez dzisiejszych jeszcze wrogów miało zapowiadać dzień jutrzejszy, w którym spokrewnione, choć wrogie sobie plemiona zjednoczą się na zgubę reszty świata? Na razie jednak nic nie zapowiadało takiej przyszłości. Mongołowie pozostawali Mongołami, Tatarzy Tatarami, dopiero w pół wieku później obie te nazwy staną się synonimami, albowiem zarówno słowo Tatar, jak i słowo Mongoł z jednakową grozą wymawiać będą najeżdżane przez nich ludy. 

Dzieciństwo syna Oełun-Eke przypadło na czasy krwawe. Koczownicze plemiona mongolskie i tatarskie, zamieszkujące na północ od pustyni Gobi, politycznie uzależnione od Chin, prowadziły z sobą zażarte walki, wydzierały sobie pastwiska i wodopoje, porywały stada. Zamęt trwał wielki, a serca skośnookich wojowników, zahartowane w ciągłym obcowaniu z surowym, stepowo-pustynnym klimatem, tęskniły za jednością. Stopniowo zmieniała się struktura społeczna ludów koczowniczych. Ustrój wspólnoty pierwotnej obumierał, a jego miejsce zajmował swoisty feudalizm; oparty na własności stad i przywłaszczanych sobie pastwisk. Wyrastająca i krzepnąca arystokracja, bogacący się właściciele stad i niewolników, potrzebowali silnej władzy aby tym łatwiej uzależnić od siebie drobnych posiadaczy bydła i trzód, pastuchów, wyrobników. Oni to, otaczający się "prywatnymi" drużynami zbrojnych wojowników, podsycali tę wiarę w jedność, w nadejście czasów, które wskrzeszą dawną, legendarną wielkość państwa stepowego (słowo "mongoł" miało ponoć oznaczać "przywrócenie przeszłości"). 

Temuczin rósł szybko, nabywał zręczności w jeździe konnej, w strzelaniu z łuku, uczył się tropić dzikiego zwierza. W owych czasach każde mongolskie pacholę po złamanym źdźble słomy potrafiło rozpoznać kierunek i czas przejścia zwierzyny, z nieprawdopodobnie dużej odległości odróżniało swoich od obcych. Temuczin przewyższał rówieśników siłą charakteru i zdolnościami umysłu. 

Nagle nastąpiła katastrofa: młodzieniec stracił ojca. Wódz związku mongolskiego wielu miał wrogów osobistych, którzy po jego śmierci rozgrabili majątek osieroconej rodziny. Temuczin popadł w biedę. Pozostała mu jedynie matka, wciąż przekonana o niezwykłym posłannictwie syna, parę sztuk bydła i kilku przyjaciół. Odtąd w życiu przyszłego "bohatera" nastąpiły niezwykłe wprost tarapaty, walki i fantastyczne przygody. Z czasem odnoszone przez Temuczina zwycięstwa zaczną górować nad klęskami, a sława "Wysłannika Nieba" ogarnie całą Wyżynę Mongolską, dotrze do najdalszych plemion, zjedna synowi Oełun-Eke niezliczone zastępy gorących zwolenników. Będzie to sława wodza-zwycięzcy, niezrównanego stratega i taktyka. 

Rok 1206 zastanie Temuczina na czele zjednoczonego państwa mongolsko-tatarskiego. Czy więc dawne przepowiednie już się spełniły? Bynajmniej. Najważniejsze i najcięższe dni teraz dopiero miały nastąpić. "Wysłannik Nieba", otrzymawszy z ust najwyższego kapłana oficjalne potwierdzenie swojej nadziemskiej misji, przybrał tytuł Czingiz-chana, zrzucił zwierzchnictwo chińskie i powiódł Mongołów na podbój świata, zdobył prawie całą Azję aż po Kaukaz. 

Jak się to stało? Co prymitywne ludy stepowe popchnęło do ogromnych i strasznych zarazem podbojów? Jeszcze przed zjednoczeniem Mongołowie mieli jakieś proste wierzenia religijne, czcili siły przyrody i "Nieba", po swojemu wyobrażali sobie Boga Wszechmocnego. Wyrosła na tym gruncie ideologia służyła wzajemnemu zbliżaniu odległych plemion, lecz potem, w miarę sukcesów, rozwinęła się dalej w swoiste posłannictwo, którego motoryczną siłą stała się chęć zdobycia łupów. 

Wojownicy mongolscy, poczuwszy swą jedność i moc, uznali nagle, że są ludem szczególnym, wybranym i przeznaczonym do panowania nad światem. Czingiz-chan jeszcze w roku 1206 na wielkim kurułtaju, czyli wiecu starszyzny mongolskiej, oświadczył, że panuje siłą wiecznego "Nieba" i że to "Niebo" zleciło mu podbić wszelkie oporne ludy. Mongołowie uwierzyli. Tym chętniej, że ich wódz i władca konsekwentnie realizował swoje przyrzeczenie. "Ja pragnę i zabiegam - powiedział kiedyś - aby moi strzelcy i strażnicy... oraz ich małżonki, narzeczone i córki... ustami swymi dotykali wyszukanego jadła dzięki mojej łaskawości, odziani byli od stóp do głów w szaty przetykane złotem, dosiadali dobrze ujeżdżone, rącze rumaki, posiadali czystą i smaczną wodę, trzody swoje paśli na dobrych pastwiskach, poruszali się w państwie po szlakach wolnych od przeszkód i niebezpieczeństw". 

Plan podboju świata podobał się arystokracji, która z wojen czerpała bogactwa, imponował zwykłym wojownikom, którym przyświecała nadzieja zdobycia sławy i łupów. Naród "panów świata" kroczył za swoim wodzem, mordował, palił, grabił, podporządkowywał sobie całe połacie ziemi. Odkąd Mongołowie ruszyli poza granice swoich pastwisk, ludne miasta istniały tylko po to, aby je zburzyć, pola, aby je zamienić w stepy dostarczające paszy. Najeźdźcy z całą bezwzględnością narzucali swą wolę podbitym ludom. Jarłyki mongolskie, czyli zbiory dekretów, opracowane dla zdobytych miast Chorezmu, głosiły: 

"Niech będzie wiadome emirom, możnowładcom i poddanym, że cały świat od wschodu do zachodu słońca Wszechmocny oddał nam. Kto się nam podda, ocali siebie, żony, dzieci i bliskich. Kto zaś sprzeciwiać się nam będzie, zginie wraz ze swymi żonami, dziećmi, rodzicami i bliskimi". 

Kobiety, dzieci i starców spośród stawiających opór narodów wycinano w pień. Okrucieństwo na wojnie stało się bowiem najwyższą cnotą i zasługiwało na sławę. Natomiast rzemieślnicy i młodzi, silni mężczyźni bywali oszczędzani. Pierwszych potrzebowano do pracy, drugich do wojska. Jeńcy, wcielani po przeszkoleniu do armii najezdniczej, musieli uczestniczyć w dalszych podbojach, mordach i grabieżach. I wszystko to znajdowało charakterystyczne wytłumaczenie w ustach wodza, który takimi oto słowy przemówił do mieszkańców podbitej Buchary: 

"Powiadam wam, bójcie się mnie, bom jest karą zesłaną przez Boga na was. Gdybyście nie popełnili wielkich grzechów, Wszehmocny Bóg nie zesłałby mnie na głowy wasze." 

Jakkolwiek motywy swoiście pojętej religii przewijają się w działalności militarnej najeźdźców, to przecież nie o religijne cele toczył się bój. Po prostu, twórcy imperium mongolskiego dobrze rozumieli siłę tkwiącą w wierzeniach ludów azjatyckich i bez skrupułów wykorzystywali ją dla swoich celów. Stworzona przez nich ideologia, cementowała rozległe państwo, pobudzała fanatycznych wojowników do krwawych podbojów. 

 

 

Setki tysięcy ludzi licząca armia mongolska, w miarę posuwania się naprzód, powiększana o brańców, zorganizowana była w system dziesiętny. Specjalne oddziały zapewniały transport broni, sprzętu i wyżywienia, łączność, budowę dróg, przepraw, mostów - Zdyscyplinowanie żołnierza mongolskiego było absolutne, nie spotykane w innych armiach ówczesnego świata. Cały juz (dziesiątek), om (setka), hezar (tysiąc) czy tumen (oddział złożony z 10 000 wojowników) wspólnie odpowiadał za wykonanie zadania. Najmniejszy objaw nieposłuszeństwa, opieszałości czy tchórzostwa na wojnie karano śmiercią. Wojownicy walczyli w zwartych szykach, ściśle współdziałając z sobą, indywidualne zasługi prawie się nie liczyły; bardzo rzadko ktoś otrzymywał chwalebny przydomek, taki jak "Tygrys" czy "Strzała". Było to bardzo wysokie wyróżnienie. Żołd pochodził z łupów. Nierzadko głównym celem wyprawy było po prostu grabież obozu pokonanego wroga czy zdobytego miasta. 

Dziesiętnicy i setnicy mongolscy przyzwyczajeni byli do rozkazywania. Wodzami hezarów lub tumenów tworzonych ze zwartych plemion mianowano książąt pochodzących z odległych krańców państwa. Tumennik oprócz dyplomu nominacyjnego w kieszeni na piersi nosił mały prostokąt ze złotej blachy, hezarnik - ze srebrnej, setnicy zaś i dziesiętnicy odznaczeni byli płytkami miedzianymi. Ponadto każdy z wodzów trzymał w ręku buńczuk; im więcej zwisało zeń chwostów, tym wyższa była ranga dowódcy. 

Mongołowie mieli przewożoną na koniach piechotę, jednakże trzon ich armii stanowiła jazda. Dzieliła się na ciężką i lekką. Jeździec ciężkozbrojny, tak zwany miecznik, okryty był czteroczęściowym pancerzem wykonanym ze skóry bawolej prażonej w ogniu i pokrytej warstwą chińskiej laki nadającej skórze twardość i chroniącej ją przed wilgocią. Taki pancerz, niekiedy dodatkowo pokryty jeszcze łuską stalową, doskonale chronił ciało przed ciosem, osłabiał siłę cięcia, ponadto zabezpieczał jeźdźca od zimna. Był przy tym lekki, znacznie lżejszy niż stalowe kolczugi, używane w Europie. Głowę miecznika ochraniał hełm skórzany z wystającym nadkarczkiem. Broń zaczepną stanowiły: szabla, lanca, arkan i czekan lub maczuga. Szable były przeważnie długie na 115 cm, ciężkie, obosieczne, lekko zakrzywione, z rękojeścią sporządzoną z drewna, kości lub rogu. Można nią było kłuć albo rąbać. Lanca miała około 3 m długości, była drewniana, zaopatrzona w podwójny grot niby widły; u grotu zwisała pętla, którą zarzucano wrogowi na szyję. Szeroki czekan-topór, na krótkiej rękojeści lub okuta żelazem maczuga służyły do kruszenia pancerzy. 

Jeździec lekkozbrojny, tak zwany łucznik, nie nosił zbroi, ale za to dysponował aż dwoma łukami. Krótki, rogowy łuk turkiestański używany był do walki konnej, a długi na 115 cm łuk chiński, wykonany ze sklejonych warstw wiązu i bambusa - do strzelania z ziemi. Istniały trzy rodzaje strzał, które przewożono w trzech kołczanach. Długimi przebijano pancerze, krótkimi strzelano do koni, średnie miały bardziej uniwersalne zastosowanie. Jeździec lekkiej jazdy posiadał także szablę, arkan i krótką włócznię do rzucania. 

Letnie umundurowanie Mongoła składało się z wojłokowej czapki, bluzy zapinanej z boku lub sznurowanej, spodni i skórzanych butów. Bielizna była jedwabna. Zimą jeździec wdziewał na nią podwójny kożuch barani, który zakrywał także uda; nogi od przemoczenia chroniły wojłokowe skarpety. Brzuch ściągnięty był pasem, często nabijanym srebrem. 

Wyposażenie jeźdźców przewożono w siodłach drewnianych, nakrytych wojłokiem. Przednie juczki skórzane kryły zapasową zmianę bielizny, porcję prosa czy mąki, żelazną rację surowego mięsa suszonego bądź wędzonego, pokrojonego w drobne plasterki, ser z kwaśnego mleka, a ponadto: igłę, nici, szydło, dratwę, zapasową cięciwę, wosk i pilnik. Z tyłu siodła przytraczano pojemny wór skórzany, zwany jarłakiem. W worze przewożono części umundurowania na zmianę, sznury, sitko, sierp, kociołek miedziany oraz siano dla konia. Jarłak służył także jako pływak przy przeprawie przez głęboką rzekę. Zimą można było doń wleźć na noc i spać nie obawiając się zaziębienia. 

Wożona w juczkach żywność przeznaczona była "na czarną godzinę". W czasie pochodów Mongołów żywiły kuchnie polowe, natomiast w toku działań wojennych zaopatrywali się z grabieży. Był to lud twardy, a kilka dni głodu nie pozbawiało go jeszcze zdolności do walki. Wojownik mongolski w najgorszym razie zadowalał się połową litra krwi upuszczonej z żył własnego konia. Mongołowie wychowani na dzikim stepie, w warunkach ciągłego zmieniania koczowisk, potrafili poruszać się po bezdrożach i orientować się doskonale w terenie. Nie na darmo stara chorągiew mongolska biała, obramowana ogonami jaków, miała na środku wizerunek sokoła. 

Konie mongolskie godne były swoich posiadaczy. Ujeżdżane dopiero po ukończeniu szóstego roku życia, przechodziły twardą szkołę służby wojskowej. Na rozkaz potrafiły pędzić jak szalone lub też stać czy leżeć bez ruchu. Oduczono je rżeć, gryźć i kopać. Były wytrwałe, długi galop znosiły bez zmęczenia. W razie potrzeby same potrafiły spod śniegu wygrzebać pokarm, a spod piasku - wodę. 

W pochodzie przez świat starszyzna mongolska uczyła się czytać i pisać, podnosiła walory bojowe swej armii. Szczególnie wiele nauczono się w Chinach, gdzie wysoko stała sztuka oblegania miast i gdzie znano już nawet gazy bojowe. Przy wydatnej pomocy uczonych chińskich otoczenie Czingiz-chana zdołało stworzyć doskonałą organizację rozległego państwa i zapewnić jego sprawną administrację. 

Czingiz-chan podzielił państwo na cztery wielkie prowincje - ułusy, w których władzę sprawowali członkowie jego rodziny. W ułusach obowiązywał ład i porządek. Podbite ludy, z chwilą poddania się pod mongolskie panowanie, korzystały z pewnej ochrony prawnej. Jednakże ani doskonała organizacja państwa, ani ogłada klas rządzących nie złagodziły dzikości i okrucieństwa dalszych podbojów. Przeciwnie, okrucieństwo na wojnie wciąż uchodziło za największą cnotę, a sam Czingiz-chan chwalił się tą cechą swojego charakteru. Obrońców twierdz wzywano do dobrowolnego poddania się, a potem, rozbrojonych, wycinano w pień bez skrupułów. Palenie zdobytych miast i grodów rzezie "niepotrzebnych" kobiet, dzieci, starców - to najczęściej stosowane metody umacniania się na zdobytym terenie. Okrucieństwo i zaciętość w prowadzeniu działań wojennych aż do całkowitego zniszczenia przeciwnika jednały najeźdźcom ponurą sławę, która docierała do odległych krain wcześniej niż oni sami i w zarodku paraliżowała wszelką myśl o zbrojnym oporze. 

Na początku lat dwudziestych XIII wieku zapłonęła Ruś. Mongołowie pod wodzą Dżebei Subudeja siali wokół spustoszenie, brali łup bogaty. Skłóceni z sobą książęta ruscy, sprzymierzeni z Połowcami, nie zdołali wybrać naczelnego wodza i opracować skutecznego planu obrony. Najeźdźcy dotarli do Dniepru. Dopiero tutaj stawiono im czoło. Na pół żywiołowe przeciwuderzenie doraźnie zjednoczonych wojsk ruskich, owianych wolą obrony ojczyzny, załamało się jednak nad rzeką Kałką. 

Był to rok 1223. Najeźdźcy triumfowali, ale nie na długo. Bułgarzy nadwołżańscy, nie biorący dotąd udziału w walkach, znienacka zaatakowali zwycięzców i rozbili ich w perzynę. Wojownicy mongolscy, zdziesiątkowani, wycofali się do stepów nad Syr-Darią, gdzie stanęli przed obliczem Czingiz-chana. Naczelny wódz i władca nie mógł na razie planować bardziej skutecznej wyprawy. W roku 1226 musiał bowiem rozpocząć nowe walki z państwem Tangutów, w którym rządząca dynastia Hsi-Hsia usiłowała zrzucić mongolskie jarzmo. W roku 1227 Czingiz-chan zmarł niespodziewanie w stolicy swego państwa, Karakorum. 

Przez dwa lata olbrzymie imperium stepowe pozostawało bez władcy, aż wreszcie w roku 1229 miejsce Czingiz-chana zajął jego trzeci syn, Ogedej. Dopiero on podjął niezrealizowaną myśl ojca i wysłał nowe wojska do Europy, gdzie dalej kwitło życie osiadłe i istniały ogromne bogactwa. 

Decyzja zapadła na wielkim kurułtaju w roku 1235, a już jesienią następnego roku zaczęto działania wojenne. Wodzem Mongołów był teraz Batu, pierwszy chan ułusu Dżuczi (późniejszej Złotej Ordy), graniczącego wówczas z państwami wschodnich Słowian. Wroga armia w sile około 150 tysięcy ludzi ciągnęła za sobą około 300 tysięcy członków rodzin wojowników, siała wokół pożogę i śmierć. Ruś, wciąż rozbita na małe księstwa, i tym razem nie potrafiła skutecznie się obronić, a cała reszta Europy nawet nie myślała, by jej pomóc. Obszar między Morzem Śródziemnym i Północnym żył wielkim sporem cesarza Fryderyka II z papieżem Grzegorzem IX, we Francji król Ludwik IX gwałtownie walczył ze swoimi lennikami. Polska, Czechy i Węgry, żyjąc na marginesie wielkich wydarzeń europejskich, myślały o sobie: 

Mongołowie-Tatarzy wydawali się bardzo dalecy. Zapewne słyszano o nich już dawniej, po bitwie nad Kałką, lecz nie przejmowano się nimi. Trudno było uwierzyć w realność zagrożenia ze strony ludu, oddalonego o całe miesiące czy lata konnej podróży. 

Tajemnice państwa Mongołów długo były niedostępne Europie. Kupcy docierający nawet do Indii bądź nie wiedzieli o zamysłach najeźdźców, bądź sami byli na ich żołdzie, jak na przykład Wenecjanie. Mongołowie lubili posługiwać się tymi wędrującymi po świecie ludźmi, a i Wenecjanie sami chętnie dostarczali chanom informacji o klimacie, topografii, gospodarce i stosunkach politycznych na ziemiach i w państwach Europy. Upadek miast i handlu europejskiego mógł jedynie utwierdzić panowanie chciwego bogactw władcę miasta na palach. 

Dokładne rozpoznanie szpiegowskie krajów, które zamierzano najechać, było żelazną regułą mongolskiej strategii wojennej. Przeprowadzano je długo, starannie i skrycie. Dopiero kiedy w głowach wodzów powstał dokładny i wszechstronny obraz przyszłego teatru wojny, uderzano gwałtownie i zazwyczaj skutecznie. 

Najazd mongolsko-tatarski rozwijał się błyskawicznie. W roku 1239 najeźdźcy odpoczęli między Donem i Wołgą, a potem ruszyli dalej, by jesienią 1240 roku dotrzeć do zachodnich granic Rusi. Dziesięć tygodni i cztery dni trwało oblężenie Kijowa, wreszcie 19 listopada napastnicy wywalili Wrota Lackie i wpadli do miasta. Bój i walki uliczne trwały jeszcze do początku grudnia, w końcu jednak ostatni bastion broniący dostępu do Europy został zdobyty. Ludność stolicy Rusi podzieliła los wielu miast i grodów opanowanych przez najeźdźców. 

Po podbiciu Rusi Mongołowie nie wycofali się w głąb Azji, lecz założyli na terenie Europy wschodniej i zachodniej Syberii państwo, zwane Złotą Ordą. Większość ludności w tym państwie mówiła językiem tiurkskim, a nie mongolskim, całość zaś zaczęto określać nazwą Tatarów. My też na dalszych stronach tej książki będziemy ich nazywać Tatarami. Księstwa ruskie nie weszły bezpośrednio w skład nowo utworzonego państwa, lecz pozostawały w lennej zależności od niego aż do XV w., kiedy zdołały zrzucić z siebie jarzmo tatarskie. 

Już wcześniej, w miarę pochodu Mongołów przez państwa ruskie, Polska, Węgry i Czechy coraz lepiej zapewne poznawały grozę niebezpieczeństwa. Książę Henryk II, zwany potem Pobożnym, król węgierski Bela IV i Wacław I czeski, wszyscy trzej władcy, nieraz zapewne wymienili poselstwa, a może nawet zjechali się gdzieś na narady. 

Tymczasem któregoś dnia, zapewne jeszcze latem 1240 roku, na zamku królewskim w Budzie pojawili się posłowie "króla królów" Batu-chana. Przewodził im pewien templariusz angielski, zatem Europejczyk w służbie u obcych. Posłowie z wyszukaną wschodnią grzecznością zażądali natychmiastowej kapitulacji Węgier. Bela IV winien uznać moc Batu-chana i złożyć mu hołd lenny i okup, w przeciwnym bowiem razie onże, Batu, będzie zmuszony obrócić jego kraj w pogorzelisko i zapełnić Pusztę mnogością swojego wojska. 

Bela odpowiedział po rycersku. Nie po to jest królem, by znosić nad sobą czyjeś panowanie. Dość ma rycerstwa, aby się bronić. Jeśli chan sądzi, że może go zawojować, niech spróbuje

I tak wojna została wypowiedziana. 

Jeszcze w trakcie walk o Kijów Mongołowie czynili przygotowania do dalszego marszu. Specjalne oddziały szkoliły świeżo wcielonych do armii Rusinów, Połowców i Wołochów. Z Turkiestanu sprowadzano olbrzymie transporty broni, a z księstw: czernihowskiego, siewierskiego i perejasławskiego - konie dla nowych wojowników. Zakładano magazyny żywności i furażu oraz organizowano łączność, która w rozległym państwie Ogedeja, dysponującym armią działającą na wielkich przestrzeniach - doprowadzona była do wielkiej doskonałości. 

Na głównych szlakach komunikacyjnych co 300 li (150 km) budowano stacje, a co 100 li placówki. I jedne, i drugie zaopatrywano w konie, żywność, furaż. Specjalne oddziały złożone z oficerów łącznikowych kwaterowały w stacjach. Łącznik dosiadał konia, ciasno poowijany taśmami jedwabiu, które chroniły jego mięśnie przed nadmiernym "wytrzęsieniem" w czasie szybkiej jazdy. Zbliżając się do placówki grał na rogu. Na ten znak koniuchowie biegiem podstawiali świeżego wierzchowca, na którego grzbiet przenoszono łącznika na rękach. Na stacjach natomiast nowy dyżurny łącznik szybko przejmował rozkaz, meldunek czy inną jakąś przesyłkę i pędem ruszał w dalszą drogę. W ten sposób w ciągu doby można było przesyłać pocztę na odległość 600 li. 

Nie wiemy dokładnie, kiedy Polska poznała rozmiary grożącego jej i sąsiadom niebezpieczeństwa. Kraj nasz mozolnie dźwigał się z osłabienia spowodowanego rozbiciem dzielnicowym i bliski był nowej jedności. Książę Henryk II, książę Śląska, Krakowa i Wielkopolski odziedziczył po ojcu spory szmat ziem od Nysy Łużyckiej i Odry na zachodzie aż po San. Książęta poznańscy: Bolko i Przemko, opolscy Mieszko i Władysław oraz Bolesław Wstydliwy z Sandomierza, wszyscy na ogół młodzi, do lat sprawnych dochodzący, uznawali zwierzchność swojego potężnego sąsiada, jedynie Mazowsze pozostawało na uboczu. Książę Konrad Mazowiecki synowi Bolesławowi oddał w zarząd Mazowsze, Kazimierzowi Kujawy, sam zaś dożywotnio dzierżąc ziemię łęczycką i sieradzką, głęboko ukrywał swoje niedawne animozje z okresu walk o Kraków. Pobożny próbował przełamać separatyzm i niechęć północnych książąt i w 1239 roku swoją córkę Konstancję wydał za Kazimierza, lecz nic nie wskazuje na to, by ów akt głębsze wywarł skutki. Książęta mazowieccy bliżej zdawali się żyć z Zakonem Rycerzy Dobrzyńskich, Krzyżakami i Rusią niż z własnymi krewniakami. 

Książę Henryk, żonaty z Anną, siostrą króla Wacława I czeskiego, i przez Bolesława Wstydliwego zaprzyjaźniony z Belą IV, królem Węgrów, na razie odkładał podporządkowanie sobie Mazowsza. Miał bardziej nie cierpiące zwłoki zadanie. Ojciec przekazał mu naczelne miejsce w Polsce i coś więcej: koronacyjne zamysły. Henryk od dziecka żył w atmosferze ustawicznego pięcia się w górę, ku koronie Bolesława Szczodrego, w krakowskim skarbcu leżącej. Młodzieniec, potem już dojrzały mąż, potrafił podglądać tajemnice ojcowskich sukcesów, a patrzał krytycznie. Myśl o koronacji porywała go wielce, rozumiał konieczność utrzymania w swych rękach jak największych połaci kraju, lecz przyjaźni ojca z cesarzem niemieckim nie pochwalał. 

Zaledwie objął rządy, zaraz konflikt Brodatego z duchowieństwem zażegnał, a potem, w ślad za Bolesławem Śmiałym, którego koroną swe czoło ozdobić zamierzał, związał się ściśle z papieżem przeciw cesarzowi. Przyjęcie koronacji za przyczyną Kościoła rokowało większą wolność polityczną niż zdawanie się na łaskę Fryderyka II, który z tytułu swojej godności cesarskiej rościł sobie prawo do panowania nad całym chrześcijańskim światem. Walka z Fryderykiem bardzo absorbowała polskiego księcia. Pobożny często się zjeżdżał z wewnętrzną opozycją niemiecką. Uradzono nawet, że niemieccy panowie nowego cesarza sobie wybiorą. Wybory miały odbyć się w Lubuszy, a więc na polskiej ziemi, natomiast kontrkandydatem był Duńczyk Abel. Poskromienie Fryderyka II i przysłużenie się Kościołowi miało ułatwić drogę do koronacji w gnieźnieńskiej katedrze. Jednakże utrzymanie wpływów w Polsce i obrona królestwa przed tradycyjną niechęcią władców cesarstwa niemieckiego wymagały siły. Już Henryk Brodaty zaczął odtwarzać dawną drużynę książęcą, stanowiącą armię regularną kraju, natomiast jego syn gwałtownie wzmógł wysiłki w tym kierunku. Czy wpłynęła na to także obawa przed najazdami mongolsko-tatarskimi? 

Jan Długosz, nasz pierwszy historyk, czerpał z tradycji i jakichś zaginionych źródeł pisanych polskich i obcych, wiele szczegółów o najeździe przekazał potomnym, lecz chwila dotarcia pierwszych wieści o Tatarach była mu nie znana: Uczeni sięgają do jego Dziejów Polski, porównują tekst księgi z zapisami kronik i kalendarzy, przetrząsają źródła ościenne, nawet dalekowschodnie, trudno im jednak określić dzień ogólnonarodowej mobilizacji. Wiemy dziś więcej niż wiedział Długosz; znacznie więcej, niż o Tatarach wiedzieli: Henryk Pobożny, Bela IV czy Wacław I i mimo to nie możemy pisać historii tych lat tak ważnych dla przygotowywania obrony przed najeźdźcami. Domyślamy się jedynie, że nie były one zbyt odległe od dnia, kiedy pierwsze zagony krępych wojowników stepowych na małych konikach wzięły jasyr. 

Dopiero przy końcu 1241 roku Europa zamarła z przerażenia, dopiero po spustoszeniu Polski, Moraw i Węgier zdała sobie sprawę z rozmiarów zagrożenia. A było ono śmiertelne. 

Jesienią 1240 roku przez lasy pogranicza, wąskimi ścieżkami wśród bagien, którędy bezpiecznie i skrycie przejść można było, pomykali w stronę Polski uciekinierzy z Rusi. Niezbyt wielu ich było zapewne. Oddziały mongolsko-tatarskie działały sprawnie, otaczały ofiarę dokoła, potem uderzały i niszczyły doszczętnie. Dość jednak było owych "bieżeńców", by posiać niepokój wśród "Lachów". W oczach mieli lęk, bełkotali niezrozumiale o wielkim mnóstwie przysadzistych postaci, które, zda się, z wszystkich stron nadbiegały, jakby rodził je las lub szare kamienie w polu jaśniejące. Grododzierżcy wiele zapewne musieli wykazać cierpliwości, aby z chaotycznej gadaniny jakiś składny obraz w umysłach sobie wytworzyć. Obraz był to straszny: wszędzie krew, jęki konających, krzyki kobiet, płacz dzieci i wokół krwawe łuny. Zbiegowie, nie wierząc w swoje ocalenie, rzucali urywane zdania, żegnali się prawosławnie, szeroko, zamaszyście, miotali nagłe spojrzenia w bok, jakby tuż tuż, w ciemnym kącie świetlicy okrutna twarz najeźdźcy lada chwila wynurzyć się miała. 

Książęta polscy, a zwłaszcza naczelny wódz Henryk II, skrzętnie zbierali wieści. Co znaczyły słowa o mnogości wroga? Jaka była faktyczna jego siła? Uciekinierzy nie znali zapewne danych odpowiadających prawdzie, co najwyżej ogrom ich przerażenia mógł jakąś stanowić miarę. W każdym razie zbliżanie się Tatarów do Włodzimierza na pewno zdradzało prawdziwe ich zamiary. Henryk, Bela czy Wacław raczej jeszcze niewiele wiedzieli o kulturze, ideologii i taktyce walki znienacka ukazujących się watah, lecz musieli już chyba orientować się w ich strategii, którą charakteryzował rozmach i działanie na odległych, oddzielonych od siebie frontach. Zagrożenie Węgier od razu stało się zagrożeniem Polski i Czech, zwłaszcza jednak Polski. 

 

 

Zaczęło się w Sandomierskiem 

 

 

Zima 1240-1241 zapowiadała się spokojnie. Kiedy mróz wyostrzył powietrze i świat znieruchomiał pod śniegową pierzyną, ucichły jakoś wieści o Tatarach. Ruscy zbiegowie, tak liczni jesienią, poznikali gdzieś; sioła oraczy, skupione nad jarami, wróciły do półsennego bytowania. Krótkie dni grudniowe schodziły na lada jakim gadaniu o przędziwie i motkach, na niemrawej krzątaninie wokół chudoby. Z wolna zapominano o okrutnych rzeziach i pożogach, których echa z włodzimierskiego księstwa aż pod Sandomierz się niosły. 

Również rycerstwo ze spokojem oddawało się zimowej gnuśności. Ten i ów co najwyżej o łowach przy pierwszym śniegu myślał. Dworki sędziwe, niewiele od chłopskich chałup wyższe, choć rozleglejsze i na szczytach wzgórz wśród sadów zbudowane, uspokajały się zgodnym sąsiadów potakiwaniem. Nie będzie Poganin w śniegach się nurzał, nie będzie. Bo mu to pilno? Nie lepiej to wojować przy wiosennym słonku, kiedy i łąka zielona, dla popasu zdatna, i drogi suchsze? Zresztą owi z piekła rodem zbóje dość chyba mają całorocznego uganiania się w polu. Toć od Donu aż po Bug doszli. Wielmoże na licznych włościach, uboższe rycerstwo, a nawet prości włodycy wsiowi, wszyscy dobrze wiedzieli, że w Europie ważniejsze kampanie wojenne odbywano latem. 

Szeroki świat z wież sandomierskiego, książęcego grodu widoczny, zdawał się głębokim spokojem oddychać. Grubachny wąż Wisły, podpływającej od wschodu, szarzał w dole sfałdowaną skorupką świeżego lodu; za nim puszcza, cały horyzont przesłaniająca, połyskiwała kiściami zimnego srebra na jodłowych łapach. Czerwone jesienią zwały Gór Pieprzowych na północy bielały i iskrzyły teraz w promieniach chłodnego słońca. Wzgórza, jary i równiny od strony Opatowa leżały ciche, tu i ówdzie dymami wiosek zasnuwając niebo. 

Gród sandomierski stał na wyniosłym brzegu ponad szeroko rozlaną Wisłą i liczył sobie lat kilkaset. Okolica żyzna, zaludniona od prawieków, stąd i starość grodu. Już Chrobry dbał o Sandomierz, a sto lat po nim inny Bolesław, Krzywousty, stolicę dla syna Henryka tutaj założył. Podgrodzie, wałem opasane, ciągnęło się wzdłuż stromego brzegu ku północy i od dawna było przeludnione, toteż goście, chętnie do Sandomierza przybywający, osiedlali się na wzgórzu sąsiednim, za jarem głębokim, gdzie ojcowie dominikanie romański kościół św. Jakuba świeżo wznieśli. Tam leżało miasto nowe, uliczki wiły się wąskie, chaty stały gęsto, wokół św. Jakuba skupione niby stado piskląt przytulone do kwoki. Kościołów Sandomierz miał kilka, także na podgrodziu stojących, jak na prawdziwą stolicę bogatego księstwa przystało. 

W Sandomierzu ludzie częściej mówili o nadciągającej wojnie. Wprawdzie nie spodziewano się jej przed wiosną lub nawet latem, ale przygotowania do obrony trwały. Kasztelan Jakub stale umocnienia obronne sprawdzał i mimo mrozu pędził ludzi do prac przy naprawie zepsutych blanków i machin. Sędziwy Pakosław, wojewoda sandomierski, całe dni spędzał nad szkoleniem świeżo do drużyny książęcej zaciągniętych młodzieńców. Książę nie żałował srebra na zaciąg, a kiedy gotowych denarów zabrakło, pożyczył kruszcu u księżny małżonki, Kingi, dobrze przez ojca, króla Belę IV, wyposażonej. Książę Bolesław młody był jeszcze, w boju niedoświadczony i raczej spokojnego usposobienia. Sam niewiele wskórałby w tak ciężkiej chwili, lecz na szczęście wojewoda Pakosław już niejednego wroga w boju usiekł i znał się na rzeczy. On też księcia wyręczał we wszystkim, osobiście słał pełnomocników do odległych kasztelanii, aby każdego, kto zechce, do drużyny książęcej ściągali, nie zważając, jakiego by był rodu. 

Podobne przygotowania do wojny, tylko że na większą skalę, czyniono w całej Polsce. Książę Henryk Pobożny, niedawno jeszcze opiekun księcia Bolesława, a teraz jego przyjaciel, a przy tym władca znacznie potężniejszy, kazał ściągać do siebie mężczyzn z różnych stron Polski, aby tylko jak najwięcej wojów zgromadzić, do boju przygotować i wyposażyć. Rycerstwo, na znak wici pod wojenne sztandary ściągające, potrafiło walczyć dzielnie, lecz wyszkoleniem i dyscypliną nigdy nie mogło dorównać drużynie "zawodowej". 

Wraz z całą Polską do odparcia najazdu szykowało się także Mazowsze. Tamtejsi książęta jednak skłonni byli raczej bronić się samodzielnie, bez współdziałania z Henrykiem, o koronie królewskiej myślącym. Ten stan rzeczy mocno zapewne niepokoił księcia "Polski, Krakowa i Śląska". Domyślamy się, że póki czas, zabiegał o koordynację wysiłków, jeśli już nie o podporządkowanie sobie rycerstwa północnych księstw. Skuteczność tych zabiegów dopiero przyszłość miała wykazać. 

Przygotowania obronne polegały także na szeregu prac organizacyjnych: Trzeba było ustalić znaki wiciowe i wyznaczyć miejsca zgromadzenia rycerstwa z różnych kasztelanii. Rycerstwo ówczesne szło na wojnę pod wodzą kasztelanów lub wojskich, czyli ziemiami, musiało zatem gdzieś łączyć się w większe jednostki, a więc w hufce, którym przewodzili wojewodowie lub książęta. Nade wszystko jednak należało obmyślić jakiś plan obrony. Późniejsze działania wojenne wykażą, że plan taki istniał naprawdę i był w miarę możności realizowany, a nawet korygowany i udoskonalany. Kiedy jednak powstał, nie wiadomo. W dużej mierze był wynikiem kształtującej się sytuacji, ale już przed najazdem musiały istnieć jego zarysy. Jest rzeczą naturalną, że świadomość zagrożenia natychmiast budzi myśli o sposobie pokonania wroga. 

Być może jeszcze przed Godami w jakimś dogodnym punkcie rozległego władztwa Henryka odbył się wiec starszyzny dla omówienia najpilniejszych spraw zwołany. Zjechali się tam zapewne książęta: Bolesław z Sandomierza, Mieszko z Opola, Władysław z Kalisza, może przybyli t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin