Jane Porter
Księżna i tajemniczy Grek
Tłumaczyła Małgorzata Dobrogojska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pomruk silników odrzutowca królewskiej floty powietrznej zmienił ton, a stalowy kadłub zadrżał. Księżna Chantal Thibaudet podniosła wzrok znad filiżanki z herbatą.
Do tej pory lot przebiegał spokojnie. Byli w powietrzu już od trzech godzin, niemal w połowie drogi do domu. Wracali do La Croix z tygodniowego pobytu w Nowym Jorku. Księżna, przeciwnie niż towarzyszący jej personel, nie cieszyła się z powrotu do domu. Ponieważ jednak przez długie lata służby publicznej nawykła ukrywać prawdziwe uczucia pod maską spokoju i opanowania, na jej wargach igrał raczej obojętny uśmiech. Wiedziała od dawna, że prawda o życiu za drzwiami pałacu nikogo nie obchodziła. Zainteresowanie budziły tylko modne fryzury i stroje. Ludzie chcieli bajki, a nie prawdy.
Na myśl o przyszłości jej uśmiech przygasł. Grube mury, sztywne zasady, wszechogarniająca cisza. Nie takie życie sobie wymarzyła.
Zawsze poważnie traktowała swoje obowiązki i żywiła gorące przekonanie, że jej życie potoczy się macze].
Samolot gwałtownie opadł w dół i się zakołysał.
Pasażerowie zerkali na siebie, nerwowo chichocząc. Chantal zaledwie musnęła ich wzrokiem.
Pomimo prezentowanego na zewnątrz opanowania źle znosiła niespokojny lot. Latanie było nieodłączną . częścią jej życia, można powiedzieć, że dorastała w samolotach. Jednak odkąd została matką, starty, lądowania i wszelkie zakłócenia lotu napawały ją obawą·
Z tyłu samolotu dobiegł huk eksplozji. Przy odgłosach tarcia metalu o metal samolot wpadł w drgania. Gwałtownie tracili wysokość.
Chantal wbiła stopy w podłogę i usilnie starała się zachować spokój.
To tylko turbulencje.
Stewardesa w czerwono-kremowym uniformie królewskich linii lotniczych La Croix pospiesznie szła , w jej kierunku.
- Zabiorę herbatę. Nie warto ryzykować oparzenia.
Samolotem rzucało, pasażerowie szeptali niespokojnie, któraś z kobiet się rozpłakała.
Chantal zatrzymała wzrok na mężczyźnie, siedzącym po drugiej stronie wąskiego przejścia. Ciemne oczy odwzajemniły jej spojrzenie. Nieznajomy zwracał uwagę spokojem i opanowaniem. Uznała, że nie jest Anglikiem ani Francuzem. Był przystojny, a śmiały i surowy zarys brwi, nosa, ust i brody zdradzał bezwzględność i nieustępliwość.
- Niespokojny lot - odezwała się w nadziei nawiązania z nim kontaktu.
Starała się nie sprawić wrażenia przestraszonej. - . Owszem. - Chyba nie miał ochoty rozmawiać.
Nieprzeniknione spojrzenie ciemnych oczu było niemal tak samo surowe jak linie jego twarzy.
Zanim zdążyła się ponownie odezwać, samolot gwałtownie zanurkował, a ktoś z tyłu krzyknął.
Charital zjeżyły się włosy na karku. Zacisnęła palce
na oparciu fotela i próbowała głęboko oddychać.
Tylko spokojnie.
Jeszcze raz zagadnęła sąsiada.
- Mówi pan z obcym akcentem. Przymknął powieki.
- Pani także.
Był Włochem? Sycylijczykiem?
Pod powiekami poczuła łzy i zawstydziła· się tak jawnej utraty panowania nad sobą.
- Pochodzę z Melio - wymieniła niezależny kraj u wybrzeży Francji i Hiszpanii.
- Jestem Grekiem. - W stał i przeniósł się na wolny fotel obok niej.
Jego bliska obecność wzbudziła w Chantal jeszcze większy niepokój. - Jestem ...
- Wiem, kim pani jest.
Oczywiście, że wiedział. - A pan?
- Demetrius Mantheakis.
Samolot trzeszczał i jęczał, miała wrażenie, że wpadli w korkociąg.
Zaczerpnęła haust powietrza i odwróciła się do Demetriusa Mantheakisa.
- To nie turbulencje, prawda?
- Nie.
Łudziła się, że zaprzeczy. Kiedy przytaknął, powoli wypuściła powietrze, próbując zignorować niemąl namacalny strach podobny do uczucia, z jakim zlany zimnym potem człowiek budzi się z sennego koszmaru.
Demetrius pochylił się nad nią.
- Czy ma pani zapięty pas bezpieczeństwa? - zapytał, ale nie czekał na odpowiedź, tylko sięgnął i sprawdził· napięcie jej pasa.
Jego działanie było wymowniejsze od słów i obawy Chantal znacznie wzrosły.
Nie zdołała się uśmiechnąć. Lecieli nad Atlantykiem. W dole rozciągał się bezkresny ocean. Gdyby musieli awaryjnie lądować ...
Spojrzała w okno. Drżenie samolotu, skłębione chmury na atramentowoczarnym niebie i poczucie nieuchronności katastrofy wyostrzyły jej zmysły. Przyszłość wydała się nagle tak odległa, że aż nieosiągalna.
Lilly. Mała dziewczynka o słodkiej bladej twarzyczce okolonej złotymi lokami. Na myśl o córeczce o mało się nie rozpłakała.
Potarła oczy palcami, osuszając łzy, zanim zdążyły się pojawić. Nie wolno tracić panowania nad sobą. Kapitan nie ogłosił żadnego komunikatu. Stewardesy siedzące na swoich miejscach sprawiały wrażenie spokojnych i kompetentnych.
Samolot drgnął gwałtownie i pochylił się na lewo.
Chantal spojrzała w okno.
Wrócili na poprzedni kurs. Świat przesłaniały skłębione, ciemne chmury. Samolotem rzucało, kiedy przesuwał się między nimi, jak gdyby dla ostrzeżenia pasażerów, że niebezpieczeństwo wcale nie minęło. - Nic nie widzę.
- Jest noc - odpowiedział jej sąsiad ze spokojem,
rozluźniając się w fotelu.
Próbowała znaleźć pocieszenie w jego pewności
siebie, ale nie bardzo jej to wychodziło. - Jak piloci mogą coś widzieć?
- Posługują się przyrządami nawigacyjnymi.
"A jeżeli zawiodą?" - chciała zapytać, ale me odezwała się.
Pomyślała o swoim życiu. O dokonanych wyborach
i niewykorzystanych możliwościach.
- Doskonały moment na spotkanie z samym sobą.
- Proszę mi o tym opowiedzieć.
Potrząsnęła głową, mocno zaciskając dłonie na poręczach.
- To zbyt trudne. Tyle trosk, marzeń, nadziei ...
--: Wszystko dzieje się niezgQdnie z naszymi wyob-
rażeniami, prawda?
Spotkali się wzrokiem. - Rzeczywiście.
- Czyżby przeżyła pani coś takiego?
Oddaliła pytanie przeczącym ruchem głowy. Nie mogła o tym mówić. Właściwie w ogóle nie powinna z nim rozmawiać.
Wróciła myślami do weekendu w Nowym Jorku. Była gościem honorowym dorocznego Nowojorskiego Tygodnia Mody. Mieszkała w apartamencie królewskim hotelu Meridien.Hotel był interesujący. Połączenie biało-czarnych marmurów z chromem i drewnem przywodziło jej na myśl statek wyciecz-
. kowy, olbrzymie kręgi światła - iluminatory, a małe stoliki ustawione blisko siebie - stoliki na pokładzie nad basenem. Nowojorski Meridien był ekskluzywny i zatłoczony, szykowny i hałaśliwy, zupełnie jak miasto, do którego należał. Uliczny gwar, pobrzękiwanie sztućców, słodki głos ulicznego śpiewaka - tak tętniło życiem miasto, w którym Chantal zawsze czuła się obco.
Co za odmienność od wyspiarskiego księstwa, którym rządził jej małżonek, gdzie pędziła życie eleganckiej i wyrafmowanej damy.
A przecież wiedziała, co stanowiło o uroku Nowego Jorku. Wciąż pamiętała widok z okien królewskiego apartamentu. Miasto pulsowało wokół niej barwne i różnorodne, pełne odwagi i ekspresji, jakiej brakowało jej samej.
- Życie jest układanką - odezwała się, wciąż wspominając tydzień spędzony w tym dziwnym mieście.
Podróże uświadamiały jej, jak wiele różnych typów ludzkich żyje na świecie i jak wiele istnieje sposobów na życie.
- Czasem. A czasem układa się prosto jak strzał. Tak. Kiedyś i jej życie było proste. Teraz już nie.
Małżeństwo, narodziny Lilly, śmierć Armanda. Nic nie było jasne. Ani proste.
Przypomniała sobie poranek w hotelu i kelnera, który ją obsługiwał...
Przywołała w wyobraźni wysoką postać o zbyt długich włosach i miękkim głosie.
- Dziś rano, w hotelu był taki kelner. Urodził się mężczyzną, ale nie pasował do swojego ciała. Podziwiam go, bo potrafił odmówić grania roli, która mu nie odpowiada.
Rano w restauracji najpierw poczuła zaciekawienie, później zmieszanie, w końcu sympatię. Rozumiała,jak bolesna musiała być dla niego ta transformacja. Codzienne odżegnywanie się od naturalnych dla swojej płci zachowań i narzucanie sobie odmienności.
- Kawy? - zapytał kelner dziś rano głosem miękkim jak kobiecy, ale wciąż jeszcze bardzo męskim.
Ten jego głos zapadł jej mocno w serce, tam gdzie zazwyczaj emocje nie miały wstępu. Ogarnęło ją głębokie współczucie.
Biedny człowiek, zapewne przez lata znosił ból i upokorzenia.
W odpowiedzi z uśmiechem skinęła głową. Wiedziała, że nie można przejść przez życie bezboleśnie, ale ... - Jest pani dzielną kobietą - odezwał się Demetrius Mantheakis. - Wiele już pani dokonała.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Wspomnienie poranka wciąż było bardzo żywe.
- Nie. Ja nigdy o nic nie walczyłam. - Głos załamał się jej nagle.
Przymknęła oczy. Zapragnęła zniknąć WIęcej
o tym nie myśleć.
- A o co chciałaby pani zawalczyć?
Chantal z zażenowaniem kręciła się na siedzeniu.
Zapragnęła uciec od tego mężczyzny, który zadawał jej trudne pytania i żądał prawdziwych odpowiedzi. Nie umiała mu odmówić. Było w nim coś, co wymuszało ·odpowiedź.
- O szczęście - odrzekła w końcu.
- Szczęście?
Bezradnie wzruszyła ramionami. Sama nie rozumiała, czemu dzieli swoje naj skrytsze marzenia z nieznaJomym.
- Nie sądziłam, że jest takie ulotne. Wydawało mi się, że wszyscy dostaniemy po równo.
- I co?
Qotąd nie rozmawiała z nikim w taki sposób, teraz jednak nie mogła przestać mówić. Jakby otworzyła się w niej tama.
- Właściwie nie wiem, jak to się stało. Myślałam, że człowiek dobry, uczciwy, współczujący, który ciężko pracuje i dużo z siebie daje, zostaje wynagrodzony. Znajduje szczęście i ... - przerwała, by nabrać tchu, czując wewnątrz bolesną pustkę.
Wokół jego ust pojawiły się głębokie bruzdy. - I co?
- Spokój.
Spokój. Jej dotychczasowym życiem kierowały obowiązki wobec kraju. Jako naj starsza z trzech wnuczek króla Remiego Ducasse'a miała zostać monarchinią. Od najwcześniejszych lat wiedziała, że jej obowiązkiem jest odpowiednie zamążpójście, które zapewni następców tronu, a także zagwarantuje niezależność finansow~ i polityczną od potężnych sąsiadów.
Nie mogła się szczerze wypowiadać ani kierować odruchami serca. Jej uczucia od dzieciństwa poddano dyktatowi umysłu. Wiedziała, że któregoś dnia poślubi odpowiedniego mężczyznę, wybranego przez dziadka i jego doradców, zapewniając królestwu pomyślność i stabilność.
Taką rolę jej wyznaczono.
I tak się stało. Niestety, gdy poślubiła Armanda, uświadomiła sobie, że popełniła największy błąd w swoim życiu. Narodziny Lilly jeszcze pogorszYły sytuację.
Na wspomnienie córeczki uśmiechnęła się. Mała była jej największą radością. Przynajmniej miała dla kogo żyć.
Znów rozległ się zgrzyt metalu, a samolot stęknął jakby w agonii. Chantal ścisnęła dłonie w pięści.
Co będzie z Lilly, jeżeli ... ?
Wiedziała, że jej szwagier król Malik Nuri walczył o uwolnienie Lilly z sieci archaicznego prawodawstwa La Croix. Na razie jednak jeszcze nic nie osiągnął. Gdyby więc Chantal zginęła, Lilly pozostałaby na zawsze więźniem rodziny Thibaudet w La Croix. Chantal nie mogła się pogodzić z taką ewentualnością. Rodzice Armanda byli ludźmi zimnymi, skłonnymi bezwzględnie kontrolować każdy wybór, każdą myśl i każdy oddech Lilly.
Zakręciło jej się w głowie, a żołądek fiknął kozła.
Wymioty wydawały się nieuniknione. Nagle czyjaś dłoń ucisnęła tył jej głowy, zmuszając, by pochyliła ją na kolana.
Dotyk Demetriusa Mantheakisa był silny i kojący, a głos spokojny:
Z jego dłonią spoczywającą na potylicy i twarzą opartą o kolana Chantal czuła się kompletnie oszołomiona. Kilka godzin wcześniej byłajeszcze w Nowym Jorku, teraz szykowała się na śmierć.
Zaciskając powieki, walczyła o odzyskanie panowania nad sobą.
- Oddychaj - odezwał się głos ponad nią.
- Nie mogę - głos jej się załamał, a na kolana
spłynęły łzy. - Nie mogę ...
- Możesz. Musisz. Dalej, Chantal, bądź silna. Jego silny głos podziałał jak policzek. Zaczęła oddychać głębiej i regularniej.
- Już mi lepiej. - Uniosła głowę, przeciwstawiając się naciskowi jego dłoni.
Powoli zwolnił ucisk.
Chantal wyprostowała się i spróbowała odwzajemnić jego spojrzenie. Ale nie była w stanie. Demetrius Mantheakis przerażał ją niemal tak samo jal<: miotany wstrząsami samolot.
Demetrius uważnie obserwował księżnę. Zdawał sobie sprawę z sytuacji. Zachował spokój, bo nie miał wyboru. Wiedział tylko, że w żadnym razie jej nie opuści. Czy przeżyją? Decyzja tam, w górze, już zapadła. Pozostawało im tylko czekać.
- Już mi lepiej - powtórzyła Chantal żywszym
i spokojniejszym głosem.
Widział, jak kurczowo ściska poręcze fotela. - To normalne, że się boisz.
Odwzajemnił spojrzenie niebieskich oczu, pociemniałych teraz z emocji. Zauważył delikatne zmarszczki wokół ust.
- A ty nie? - zapytała szeptem.
- Też, jak każdy.
~ Przeżyjemy?
- Zrobimy, co się da.
Spokojny głos Demetriusa wyzwalał w niej chęć krzyku. Był równie opanowany jak ona przerażona.
Gdyby nie Lilly Musi przeżyć dla małej.
- Jeżeli zginę .
- Nie zginiesz.
Bardzo chciała mu wierzyć i prawie jej się to udało. - Gdyby jednak, powiedz mojej córce ...
- Chantal!
Twardy ton skłonił ją, by na niego spojrzała. Kiedy spotkali się wzrokiem, poczuła zimno, ciepło i zamęt w głowie. Podobnie jak Armand był bardzo pewny siebie.
Samolot gwałtownie zanurkował. Za plecami Chantal zabrzmiał histeryczny kobiecy krzyk. Demetrius nakrył jej dłoń swoją i mocno ścisnął.
Odwzajemniła uścisk.
Opadły maski tlenowe. Chantal patrzyła na l}ołyszącą się przed jej twarzą żółtą miseczkę i usiłowała sobie przypomnieć szczegóły awaryjnej instrukcji. Sięgnęła po maskę. Założyła ją.
Obróciła się, by spojrzeć na Demetriusa. Miał już maskę na twarzy, a w okolonych zmarszczkami oczach uśmiech.
Zadrżała jej broda, a oczy wypełniły się łzami. - Chcę wrócić do domu.
- Opowiedz mi o Lilly - poprosił.
Chantal zamrugała, z oczu popłynęły jej łzy. Pilot schodził w dół spiralą, bo starał się nie wpaść w korkociąg. Próbując odwrócić myśli od czekającej ich katastrofy, Chantal odpowiedziała: - Ma cztery lata. Lubi zielony kolor.
Wskutek przechyłu pas bezpieczeństwa wrzynał jej się w ciało, a ona sama ledwo utrzymywała się w fotelu. Demetrius obejmował ją ramieniem, próbując wcisnąć z powrotem w fotel.
- Jaka jest? - zapytał. Chantal zamknęła oczy. - Nieśmiała. Wrażliwa.
Przywołała twarz córeczki, a jej serce zabiło miłością·
Wszystko będzie dobrze. Musi.
Lilly ma ciotki Nicolette i Joelle, dwoje dziadków i mnóstwo oddanych osób w Melio.
Wszystko będzie dobrze.
Z głośnika doleciał głos kapitana. Schodzili do lądowania.
Demetrius położył jej dłoń na karku. - Powodzenia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przez moment nic się nie działo. Wciąż wisieli w powietrzu, ale w następnej· chwili maszyna runęła w dół.
Ziemia uniosła się na ich spotkanie i pochwyciła samolot w swe gigantyczne ramiona. Samolot dotknął kołami ziemi, odbił się, a potem jeszcze raz i znowu. Huk rozdzieranego metalu brzmiał ogłuszająco, w powietrzu unosił się smród palącej się gumy i gazu.
Kabinę wypełniły kłęby czarnego dymu, a samolot wpadł w poślizg.
Siłą bezwładności sunął w ciemność, .miotając przerażonymi pasażerami.
Nagle coś rozbłysło. Ogień. Palili się.
Maszyna wciąż jeszcze była w ruchu, ślizgała się po pasie jak monstrualna zabawka, aż ogon odpadł i stalowy kadłub przełamał się z trzaskiem.
Chantal zobaczyła nad głową rozgwieżdżone niebo, a na twarzy poczuła krople czegoś ciepłego i mokrego. Oddychała płytko, bo sprawiało jej to trudność. Wszystko było silnie rozgrzane, a powietrze parne i wilgotne. Zapach dymu i paliwa wciąż drażnił jej nozdrza i przeszkadzał oddychać. Musi się stąd wydostać.
Sięgnęła do zapięcia pasa. Potem spróbowała wstać, ale nogi się pod nią ugięły. Klatka piersiowa bolała, kolana drżały. Ciało odmawiało współpracy, chociaż instynkt nakazywał natychmiast wydostać się z wraku. Twarz miała mokrą i lepką.
- Daj mi rękę - usłyszała głos Demetriusa. Nie widziała go i kiedy z trudem obróciła się, zauważyła, że ogon samolotu wraz z innymi pasażerami po prostu zniknął. - Chantal.
Na dźwięk swojego imienia odwróciła głowę. Widziała niewyraźnie. Tylko ciemne oczy.
Podciągnął ją do góry, ale nie mogła się utrzymać na miękkich nogach.
- Czuję dym.
. - Tył się pali.
Skinęła głową. Trzymając się za ręce, przeszli po jasnym dywanie,· obramowanym złoto-czarnym pasem.
...
parys90