24 Detektywi.pdf

(903 KB) Pobierz
277239116 UNPDF
Jonathan Kellerman
Detektywi
277239116.002.png
1
9 sierpnia 1979
Rzekomo to klimatyzacja – powiedział Darius Fox. – Jak myślisz, Johnie Jasperze? Ci debile
od samochodów ustawili ją na pieczenie czy gotowanie?
Jack Reed zaśmiał się i mięsistym, piegowatym przedramieniem otarł pot z twarzy. Rozglądał
się po ciemnych kontenerach na śmieci i tylnych ścianach nędznych sklepików oraz zakładów
pozamykanych na cztery spusty. Zaciągał się parliamentem i wydmuchiwał dym za okno
patrolowca. Jechali uliczką piętnaście na godzinę.
Dziesięć lat temu, co do dnia, Rodzina Mansona zarżnęła Sharon Tate i mnóstwo innych ludzi.
Jeśli Fox albo Reed wiedzieli o tej rocznicy, żaden nie uznał jej za wartą wzmianki.
Zbrodnie Szalonego Charliego równie dobrze mogły się wydarzyć na innej planecie; głośna
zadyma w bogatej dzielnicy. Fox i Reed pracowali w Southwest Division. Ciągle zajmowali się
drobnym badziewiem, które czasami rozkwitało w brutalność wywracającą żołądek na lewą stronę.
O tym nigdy nie było w gazetach, bo z tego, co się obaj orientowali, gazety opisywały fikcje.
– Rany, normalnie sauna – mruknął Fox.
– Rzekomo to też samochód – odparł Reed. – Raczej wózek z marketu z wisienką na czubku.
Fox przygotował się do jazdy jak zwykle – odkurzył swoją połowę fotela, potem wyczyścił
kierownicę płynem. Teraz plastik był pokryty jego własnym potem.
– Podaj chusteczkę, J.J.
Reed posłuchał i jego partner zaczął wycierać kierownicę, aż piszczała.
Obaj rozglądali się po uliczce. Nic. Bardzo dobrze. Pół zmiany już za nimi.
– Jimmy Carter też rzekomo jest wodzem narodu – powiedział Jack Reed.
– Poruszasz nieprzyjemne tematy polityczne.
– To jakiś problem?
– W taką noc jak dzisiaj, tak.
– Prawda to prawda, Darius. To Orzechowy Chłoptaś pomógł temu walniętemu
szmatogłowemu w Iranie i zobacz, jakie gówno z tego wynikło.
– Farmer Zębaty to palant, bez dwóch zdań, Johnie Jasperze. Po prostu nie chcę zatruwać
atmosfery takimi błahostkami jak stosunki międzynarodowe.
Reed się zastanowił.
– Racja.
– Słynę z tego, że miewam rację.
Spokojna zmiana; jak zwykle rozróby po pijaku w meksykańskich dyskotekach, dwa wezwania
do włamania, oba fałszywe, najróżniejsi chuligani ostrzeżeni i wypuszczeni, bo żaden nie był wart
papierkowej roboty.
Ostatnie wezwanie przed patrolem – kolejna skarga na głośne zachowanie studentów USC w
internacie; kiedy Reed i Fox przyjechali na miejsce, ochrona kampusu już się zajęła
imprezowiczami. Pewni siebie chłopcy grzecznie przytakiwali, pozbierali z trawnika butelki po
piwie, szybko schowali się w budynku i... dalej hulali.
Mrug, mrug, mrug.
Reed wypalił papierosa do filtra, zgasił go palcami i pstryknął za okno. Był rumiany i
jasnowłosy, w dobry dzień mierzył metr siedemdziesiąt pięć, ważył sto muskularnych kilogramów.
Miał trzydzieści lat, ale wyglądał na starszego, ze skórą wyprawioną słońcem i z nosem
spłaszczonym przez futbol w liceum. Okrągłą głowę wieńczyły obcięte na jeża włosy w kolorze
słomy. Naturalną chrapliwość głosu wzmagały dwie paczki papierosów dziennie.
Trzy lata po wojsku, całą służbę spędził w zbrojowni w Niemczech.
– Powiem ci, co znaczy „rzekomo”, Darius. Rzekomo noce w L.A. robią się chłodniejsze. A
dzisiaj jest taka, że równie dobrze mogłem zostać w Bull Shoals.
277239116.003.png
– I stracić okazję przejażdżki ze mną?
Reed wyszczerzył się wesoło.
– Cóż za niegodziwa myśl.
– Cholerny upał. – Fox otarł pot ze swoich prostych wąsów. Był wysokim, żylastym czarnym
facetem, lat trzydzieści jeden. Kiedyś pracował jako mechanik sił powietrznych. Wielu ludzi
mówiło, że jest wystarczająco przystojny, żeby zostać aktorem.
Jack Reed, chłopak z małego miasteczka w Arkansas, czuł się w towarzystwie czarnego tak
swobodnie, jak nigdy nie mogli się czuć mieszkańcy północy. L.A. go przerażało. Wszyscy tu
udawali, że kochają wszystkich, a ulice tętniły wściekłością.
Praca z czarnym – siedzenie ramię w ramię, jedzenie, rozmawianie, zawierzanie życia
czarnemu – dla przybysza z południa to wielka pociecha; Jack sam był zaskoczony tym, jak szybko
przyzwyczaił się do jeżdżenia z Dariusem.
Potrafił w mig odgadnąć myśli Dariusa.
Już sobie wyobrażał, co powiedzieliby jego kuzyni, gdyby jeszcze z nimi rozmawiał. Ale to już
przeszłość. Cała ta ignorancja i głupota należała do historii.
Rozważył zapalenie kolejnego papierosa. Darius wyjechał z zaułka, przeciął przecznicę,
wtoczył się w następny. Znów śmietniki i składane w harmonijkę kraty tylnych wejść.
W kółko to samo; obaj już wariowali z nudy i upału.
Darius otarł pot z brody. Błysnęły wypolerowane paznokcie. Jack oparł się chęci zażartowania
z cotygodniowego manikiuru partnera. W taką noc jak ta nie warto się naprzykrzać.
Jack czasami gościł w schludnym, małym domu Dariusa w Crenshaw, zapraszany na grilla.
Bawił się z jego synkiem, rozmawiał z kobietą, której Darius ślubował wierność do grobowej deski.
Madeleine Fox była wąską w pasie, zgrabną białą dziewczyną o mocnych rysach twarzy.
Uważała się za artystkę, ale nikt nie dostrzegał jej talentu. Świetne zęby i włosy, jeszcze lepsza
figura. Te wielkie, miękkie... Jack wyobraził sobie, jak Darius się do niej zbliża. Wsuwa się do
łóżka i kładzie swoje wymanikiurowane dłonie na... Sam zobaczył się w tej roli.
Poczuł się jak gnojek. Wyłączył film i zapalił kolejnego parliamenta.
– Wszystko gra? – spytał Darius.
– Aha.
– Zrobiłeś się nerwowy. Skakały ci kolana.
– Wszystko w porządku.
– Okej.
– Co okej?
– Wiercisz się tak, kiedy coś cię męczy.
– Nic mnie nie męczy.
– Okej.
– Jaka intuicja – zadrwił Jack. – Zgłoś się na detektywa.
– Też mi frajda – odparł Darius. – Cały dzień siedziałbym na dupie i pisał na maszynie, bez
stymulujących rozmów z tobą? Nie mówiąc już o dodatkowych premiach?
Jack jeździł z Dariusem od trzynastu miesięcy. Wiedział, o jakich premiach mówi jego partner.
Darmowe posiłki, „prezenty” od wdzięcznych obywateli.
W zeszłym tygodniu obaj dostali po nowiutkim kieszonkowym kalkulatorze od Araba
prowadzącego sklep na Hoover, po tym, jak przyłapali dwóch młodocianych złodziejaszków kaset.
Ulubiona premia Dariusa nie miała nic wspólnego z dobrami namacalnymi.
Policyjne fanki. Wystarczyło o właściwej porze uderzyć do właściwego policyjnego baru i
obłaziły człowieka jak mrówki melasę.
Smutne dziewczyny, a taka była większość z nich, Jacka nie kręciły. Ale nie osądzał.
Czasami tylko się zastanawiał. Darius miał ładną, seksowną żonę, miły domek, słodkiego
małego Aarona.
Jack wiedział, że jeśli się kiedyś ożeni, nie będzie skakał na boki.
Czasami myślał o Maddy, o jej zębach. I o całej reszcie. Kończyło się to bólem głowy i
długimi, włochatymi marzeniami. Najczęściej wtedy, gdy w jego dziadowskiej kawalerce w
277239116.004.png
Inglewood robiło się naprawdę cicho, a „Penthouse” nie wystarczał.
– Wiatr przywiewa upał – powiedział Darius. – A potem upał osiada i zostaje, dopóki inny
wiatr w końcu nie wykopie go z miasta.
– Dzisiejszą prognozę pogody przedstawił państwu Cal Worthington Dodge – oznajmił Jack. –
A teraz najnowsze informacje o Dodgersach.
Darius się zaśmiał.
– W taką paskudną noc, nie dość, że upał, to jeszcze prawie pełnia. Można by pomyśleć, że
przydarzy nam się więcej zabawy.
– Że ludzie będą się kroić nożami – powiedział Jack.
– Dziurawić się z pistoletów – dodał Darius.
– Skakać po sobie, aż mózgi zaczną im tryskać z popękanych czaszek.
– Dusić się nawzajem, aż języki wylezą im jak obwisłe... salami.
– Już myślałem, że dasz inne porównanie... hej, popatrz na tę brykę.
Wskazał wielki, biały samochód w głębi zaułka, może dziesięć metrów przed nimi, z
włączonym silnikiem, przy lewym krawężniku. Światła miał wyłączone, ale lampa nad drzwiami
sąsiedniego budynku rzucała niewyraźną żółtą smugę na tył auta.
– Caddy, wygląda na nowego – ocenił Darius. – Jak to możliwe, że kopci bardziej niż ty?
Podjechał bliżej i obaj rozpoznali model.
Wielki fleetwood, biały winylowy dach, felgi z imitacją szprych. Przyciemniane szyby,
szczelnie pozamykane.
Przynajmniej jego klimatyzacja nie była rzekoma.
Darius podtoczył się na tyle blisko, żeby przeczytać numery tablic. Jack je zgłosił.
Roczny caddy, zarejestrowany na Arpada Avakiana, adres przy Edgemont Street, nienotowany.
– Ormianin z East Hollywood – powiedział Darius. – Spory kawałek od Southwest.
– Może jest tu coś, do czego warto jechać – odparł Jack.
– Naprawdę warto.
Obaj pomyśleli to samo: Arpad Ormianin, czy ktokolwiek jeździł jego bryką, nie miał żadnego
powodu przyjeżdżać na to zadupie nowym luksusowym autem. Chyba że miał potężną chcicę.
Prochy albo seks.
Albo jedno i drugie.
Przyskrzynić gościa w nówce cadillacu – to miało rozrywkowy potencjał, pozwoliłoby
odetchnąć od tępych tubylców, z którymi najczęściej mieli do czynienia.
Gdyby Arpad był miły, może nawet puściliby go z samym upomnieniem. Niektórzy z
hollywoodzkich Ormian mieli sklepy z elektroniką i tym podobne. Nic w tym złego, żeby zaliczyć
jeszcze jednego wdzięcznego obywatela.
Darius wrzucił luz. Wysiadł z samochodu, zanim Jack zdążył położyć rękę na klamce.
Podciągnął spodnie i podszedł do caddy’ego rozhuśtanym policyjnym krokiem – typowym dla
każdego, kto musi się poruszać z ciężkim majdanem przy pasie. Przypominało to chodzenie po
rozbujanym pokładzie statku; w końcu można było to polubić.
Darius zaświecił w okno kierowcy; trzymał latarkę wysoko, tak jak ich szkolono, żeby nikt jej
nie wyrwał. Wolną rękę zawiesił nad kaburą trzydziestkiósemki; Jack też odruchowo sięgnął do
broni. W dzisiejszych czasach o wszystkim trzeba meldować, więc zgłosił przystanek. Odbiór był
zły, spróbował jeszcze dwa razy, zanim połączył się z dyspozytorem.
Darius zastukał w szybę.
Ciemną, prawie czarną.
Nic.
– Policja, proszę otworzyć.
Caddy stał, dymił z rury.
Może samobójstwo? Albo wypadek z tlenkiem węgla? Generalnie trzeba znajdować się w
zamkniętym pomieszczeniu, żeby udusić się spalinami, ale Jack słyszał o awariach wentylacji.
– Proszę natychmiast otwierać! – zawołał Darius groźnym tonem. Teraz nikt by się nie
domyślił, że ten facet co tydzień chodzi na manikiur do kosmetyczki.
277239116.005.png
Okno cadillaca pozostało zamknięte.
Darius powtórzył polecenie i rozpiął kaburę. Jack sięgnął po broń i otworzył drzwi pasażera.
Ledwie zdążył wysiąść, szyba powoli się opuściła.
Cokolwiek Darius zobaczył, odprężył się. Opuścił rękę znad pistoletu. Uśmiechnął się.
Jack też się rozluźnił.
– Prawo jazdy i dow...
Noc huknęła.
Trzy strzały, jeden po drugim. Każdy trafił Dariusa prosto w pierś. Każdy nim targnął.
Darius nie upadł na plecy jak na filmach. Osunął się do pozycji siedzącej, z dłońmi płasko na
asfalcie, a caddy wrzucił bieg i skoczył do przodu.
Na pierwszy rzut oka facet odpoczywa.
Nic mu nie jest, pomyślał Jack bez sensu.
Wtedy Darius się obrócił. Przez jego szytą na miarę granatową koszulę przeciekało coś, co
wyglądało jak olej silnikowy. Miał obcą twarz.
Jack wrzasnął i zaczął strzelać do uciekającego samochodu. Opróżnił bębenek, biegnąc do
Dariusa.
– O rany, o Jezu, Chryste Panie ...
Później dowiedział się, że jedna z jego kul przebiła tylną szybę cadillaca, ale to nie zatrzymało
wielkiego samochodu.
Darius nadal siedział na ulicy. Z trzema mokrymi dziurami w piersi. Jack go objął, ucisnął rany.
– Trzymaj się, Dar, nic ci nie będzie, tylko się trzymaj się trzymaj się trzymaj się.
Darius tępo patrzył w niebo niewidzącymi oczami. Rozdziawił usta.
Jack poszukał pulsu. No dalej, dawaj, dawaj...
Skóra Dariusa zrobiła się lodowata.
Jack zaczął masaż serca, zakrywając zimne usta Dariusa swoimi. Jakby zionął w pustą jaskinię.
Darius leżał na asfalcie.
Nieruchomy jak upał, który przybył znad pustyni, gnany wiatrem, i postanowił zostać.
2
Aaron Fox rozumiał już pana Dmitriego.
Kiedy został ustalony poziom zaufania, facet nie pchał się przed oczy.
Aarona ulubiony typ klienta.
Dzięki bardzo głębokim kieszeniom – klient idealny.
Przed pierwszym spotkaniem Aaron jak zwykle go sprawdził. Wpisał w Google „Leonid
Dawidowicz Dmitri” i dostał dwadzieścia kilka wyników. Najwięcej informacji dostarczyła historia
typu „od pucybuta do milionera” w magazynie o biznesie: urodzony w Moskwie, inżynier elektryk,
Dmitri przez piętnaście lat wykonywał bezsensowną komunistyczną pracę – mierzył poziom hałasu
w restauracjach i sporządzał raporty, których nikt nigdy nie czytał. W wieku trzydziestu siedmiu lat
wyemigrował do Izraela, potem do Stanów. Wieczorowo uczył matematyki i fizyki innych Rosjan,
a w kuchni konstruował liczne wynalazki wątpliwej przydatności.
Dziesięć lat temu opatentował maleńki, cienki jak opłatek głośnik stereo. Urządzonko
zapewniało nieproporcjonalnie dobre brzmienie i doskonale nadawało się do samochodów –
zwłaszcza ekskluzywnych sportowych aut, które miały mało miejsca w kabinie.
Porsche Aarona zostało wyposażone w bajer Dmitriego, kiedy je robił pod siebie; jakość
dźwięku kopała w tyłek.
Autor artykułu szacował majątek Rosjanina na dwieście milionów dolarów; Aaron spodziewał
się spotkania z magnatem siedzącym za biurkiem o powierzchni działki budowlanej w
supernowoczesnym sanktuarium, pełnym imitacji jaj Faberge i Bóg wie czego jeszcze.
Zobaczył niskiego, łysego mężczyznę z byczym karkiem i grubymi, krótkimi kończynami, pod
sześćdziesiątkę, o płaskiej, okrągłej, nieogolonej twarzy. Facet siedział za biurkiem ze sklejki w
277239116.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin