Edmund Cooper - Po drugiej stronie nieba.pdf

(681 KB) Pobierz
Microsoft Word - Cooper Edmund - Po drugiej stronie nieba
Edmund Cooper
Po drugiej stronie nieba
(A Far Sunset Hodder and Stoughton)
Przełożyła Alicja Skarbińska
Rozdział pierwszy
Statek gwiezdny unicestwił się, tak jak się tego wszyscy trzej spodziewali, trzydziestego piątego
dnia od chwili, gdy uwięziono ich w lochach Baya Nor. Gdyby dzielili jedną celę, być może
mogliby sobie pomóc, lecz od dnia, gdy ich schwytano, pozostawali rozdzieleni. Kontaktowali się
jedynie z nojami, które z nimi mieszkały, i ze strażnikami, którzy przynosili jedzenie.
Eksplozja przypominała trzęsienie ziemi; Baya Nor zadrżała w posadach. Bógkról zasięgnął
opinii rady, rada zwróciła się do wyroczni, wyrocznia zbadała święte kości, dostała dreszczy,
wpadła w chwilowy trans, po czym ogłosiła, iż był to sygnał od Oruri. Oruri przeznaczył Bayę Nor
do wielkich rzeczy, a przybycie obcych stanowi dobry znak.
Jednakże obcy nic o tym wszystkim nie wiedzieli. Mieli pozostać uwięzieni ze swymi nojami,
póki nie będą dość rozsądni, aby stanąć przed obliczem bogakróla – to znaczy, dopóki nie nauczą
się języka.
Niestety bogowikrólowi, 609 Ence Ne nie było dane poznać ich wszystkich, ponieważ
zniszczenie statku gwiezdnego było bolesnym doświadczeniem. Wszyscy obcy mieli elektroniczne
zegarki, wszyscy mogli dokładnie śledzić upływ czasu. Każdy z nich wiedział co do minuty, kiedy
główny komputer zdecyduje, że załoga albo porzuciła statek, albo nie jest w stanie do niego
powrócić. Na tę okoliczność główny komputer – z powodów oczywistych dla ludzi, którzy
zbudowali statek – miał przygotowany program zniszczenia. Co oznaczało po prostu, że
bezpiecznik zostanie odłączony od atomowego generatora. Reszta miała dokonać się sama.
Każdy obcy w swojej celi rozpoczął własne odliczanie, mając jednocześnie nadzieję, że ktoś
z pozostałych dziewięciu członków załogi powróci na czas. Nie wrócił nikt. Statek gwiezdny
zmienił się w chmurę w kształcie grzyba, w północnych lasach Baya Nor wypaliło się ogniste koło,
a dla upamiętnienia całego wydarzenia pozostał tylko niewielki pokryty szkliwem krater.
Drugi inżynier postradał zmysły w lochach Baya Nor. Zwinął się ciasno w pozycję embrionalną,
lecz ponieważ nie znajdował się w macicy i nie było pępowiny, która podtrzymywałaby go przy
życiu, a noja – jego jedyna towarzyszka – nie miała pojęcia o odżywianiu kroplówką, w końcu
zagłodził się na śmierć.
Główny nawigator zareagował gwałtem. Udusił swoją noję, po czym znalazł sposób, żeby się
powiesić.
Zastanawiające, że jedyną osobą, która przeżyła nie wariując przy tym, był pokładowy psychiatra.
Ponieważ miał skłonności do pesymizmu, ostatnie dwa tygodnie odosobnienia spędził
uwarunkowując się psychicznie.
Dlatego też – kiedy lochy zadrżały, kiedy jego noja trzęsła się ze strachu pod łóżkiem i kiedy
w wyobraźni zobaczył piękny kształt statku zmieniający się w jednej chwili w wielką ognistą kulę –
powtarzał sobie jak zahipnotyzowany:
– Nazywam się Poul Mer Lo. Jestem obcy. Ale ta planeta stanie się moim domem. Tu będę żył i tu
umrę. Tu muszę zostać...
Nazywam się Poul Mer Lo. Jestem obcy. Ale ta planeta stanie się moim domem. Tu będę żył i tu
umrę. Tu muszę zostać...
Nieświadom łez spływających mu po policzkach Poul Mer Lo czuł się niezwykle spokojny.
Spojrzał na swoja noję skuloną pod łóżkiem. Chociaż nie wszystkie słowa jeszcze dobrze rozumiał,
zorientował się, że noja mruczała zaklęcia, aby odpędzić złe duchy.
Nagle poczuł dla niej niepojętą, wielką litość.
– Mylai Tui – zwrócił się do niej oficjalnie. – Nie trzeba się bać. To, co słyszałaś i odczułaś, to nie
gniew Oruri. To coś, co ja rozumiem, chociaż nie umiem ci tego wytłumaczyć. To coś bardzo
smutnego, lecz nie grozi niczym ani tobie, ani twojemu narodowi.
Mylai Tui wyszła spod łóżka. Podczas trzydziestu pięciu dni i nocy wiele dowiedziała się o Poulu
Mer Lo. Oddała mu swoje ciało i swoje myśli, nauczyła go języka bajańskiego. Śmiała się z jego
niezręczności i z jego głupoty. Zadziwiała ją jego czułość i jego przyjazne nastawienie. Nikt, ale to
nikt nigdy nie okazywał zwykłej noi przyjaźni.
Nikt, oprócz tego obcego – Poula Mer Lo.
– Mój pan płacze – powiedziała niepewnie. – Nabieram śmiałości dzięki słowom Poula Mer Lo,
lecz jego smutek jest moim smutkiem. Dlatego i ja muszę zapłakać.
Psychiatra spojrzał na nią, zastanawiając się, w jaki sposób wysłowić się w języku, który zdawał
się składać zaledwie z kilkuset wyrazów. Dotknął twarzy noi i ze zdumieniem poczuł pod palcami
łzy.
– Płaczę – powiedział spokojnie – nad śmiercią wielkiego i pięknego ptaka. Płaczę, ponieważ
jestem daleko od mojego kraju, którego nigdy już chyba nie zobaczę... – Zawahał się. – Ale cieszę
się, Mylai Tui, z tego, że poznałem ciebie. I cieszę się z tego, że odkryłem naród Baya Nor.
Dziewczyna spojrzała na niego.
– Mój pan ma dar wielkości – powiedziała po prostu. – Kiedy bógkról na ciebie spojrzy, na
pewno wyda mądry wyrok.
Rozdział drugi
Tej nocy, kiedy Poulowi Mer Lo wreszcie udało się zasnąć, męczyły go złe sny. Śniło mu się, że
jest zamknięty w przezroczystej rurze. Śniło mu się, że całe jego zamarznięte ciało pokryte jest
grubą warstwą szronu, która leży nawet na oczach, zatyka mu nozdrza, zakleja sztywne,
nieruchome usta. Śniło mu się także, że mu się śni.
I w tym śnie wewnątrz snu były falujące pola zboża, sięgające horyzontu, oraz niebieskie niebo,
na którym puszyste białe chmury dryfowały jak tłuste, dobroduszne zwierzęta, leniwie pasące się na
błękitnych łąkach.
Był też dom – ze ścianami z pobielanej gliny i z krzywymi belkami, z dachem o zakopconym
żółtym poszyciu. Nagle znalazł się wewnątrz domu. Zobaczył stół. Jego ramiona były na wysokości
stołu. Widział pyszne góry jedzenia – wszystko to, co najbardziej lubił.
Były też zabawki. Jedną z nich był statek gwiezdny na polu startowym. Stawiało się statek na
wyrzutni, odginało dźwignię jak najdalej do tyłu i naciskało przycisk. I statek wylatywał
w powietrze jak srebrny ptak.
Dobry olbrzym, jego ojciec, powiedział:
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, synu.
Wstrętna wiedźma, jego matka, powiedziała:
– Wszystkiego najlepszego, skarbie.
I nagle znalazł się z powrotem w przezroczystej rurze, ze szronem zatykającym mu usta, tak że
nie mógł ani się śmiać, ani płakać.
Był strach i zimno, i samotność.
Wszechświat był jedynie wielką kulą niczego, podziurawioną rozpalonymi koniuszkami igieł,
przenikniętą bezgranicznym mirażem ruchu i bezruchu, celu i bezcelowości.
Nigdy nie przypuszczał, że cisza może być tak zupełna, że ciemność może być tak głęboka, że
światło gwiazd może być tak zimne.
Wszechświat znikł.
Było miasto, w mieście restauracja, w restauracji owo pionowe dwunożne stworzenie, śmiejący
się ssak. Miała włosy koloru zboża, które pamiętał z dzieciństwa. Miała oczy tak niebieskie, jak
niebo z dzieciństwa. Miała piękne usta, a dźwięki, które się z nich wydobywały, nie przypominały
mu w niczym dzieciństwa. Przede wszystkim emanowała ciepłem. Była bogactwem pełni lata,
obietnicą wielkich, słodkich zbiorów.
Powiedziała:
– Więc świat ci nie wystarcza?
To było pytanie, na które znała już odpowiedź.
Uśmiechnął się:
– Ty mi wystarczasz, ale świat jest za mały.
Obracała w dłoni kieliszek.
– Jeszcze jedno pytanie, klasyczne pytanie, a potem zapomnimy o wszystkim, oprócz tej nocy...
Dlaczego naprawdę musisz wyruszyć w gwiazdy?
Wciąż się uśmiechał, ale uśmiech stał się mechaniczny. Nie wiedział.
– Istnieje klasyczna odpowiedź – rzekł. – Ponieważ gwiazdy istnieją.
– Jest księżyc. Są planety. Czy to mało?
– Ludzie byli na księżycu i na planetach przede mną – wyjaśnił cierpliwie – dlatego to mi nie
wystarcza.
– Sądzę, że mogłabym dać ci szczęście – szepnęła.
Wziął ją za rękę:
– Wiem o tym.
– Moglibyśmy mieć dzieci. Nie chcesz mieć dzieci?
– Chciałbym mieć dzieci z tobą.
– Cóż więc stoi na przeszkodzie? Możesz je spłodzić.
– Kochanie... moja najdroższa... Cały kłopot w tym, że chcę czegoś więcej.
Nie mogła zrozumieć. Spojrzała na niego oszołomiona:
– Czego chcesz? Jaka to rzecz, która znaczy więcej niż miłość i szczęście, i dzieci?
Patrzył na nią zakłopotany. Jak znaleźć prawdę! Jak odnaleźć potrzebne słowa! I jak uwierzyć, że
słowa mogą mieć cokolwiek wspólnego z prawdą.
– Chciałbym – powiedział z trudnością, szukając właściwego wyrażenia – chciałbym być jednym
z tych, co robią pierwszy krok. Chcę zostawić ślad na dalekim brzegu. – Roześmiał się. – Chcę
ukraść dla siebie maleńki fragment historii. Powiedz, że jestem paranoikiem; przyznam ci rację.
Wstała.
– Dostałam swoją odpowiedź i nic ci nie powiem, oprócz tego, że grają cesarskiego walca...
Chcesz zatańczyć?
Chciał.
Tańczyli razem w zagubionej bańce czasu...
Chciał zapłakać. Ale jak można płakać zamarzniętymi ustami, zamarzniętymi oczami
i zamarzniętym sercem. Jak można czuć, kiedy jest się zamkniętym w ponurym uścisku
wieczności?
Obudził się z krzykiem.
Lochy Baya Nor nie zmieniły się. Czarnowłosa, wielkooka noja u jego boku nie zmieniła się.
Zmienił się jedynie on sam, ponieważ uwarunkowanie – dzięki Bogu – nie przyjęło się. Ponieważ
ludzie byli ludźmi, a nie robotami. Ponieważ żal w jego duszy był tak głęboki i tak beznadziejny, że
on – który zawsze uważał się tylko za niebieskooki komputer – wreszcie zrozumiał, co to znaczy
być przerażonym zwierzęciem.
Usiadł na łóżku, z wytrzeszczonymi oczyma i karkiem zesztywniałym ze strachu.
– Nazywam się Paul Marlowe – wybełkotał w języku, którego noja nie rozumiała. – Pochodzę
z Ziemi i w ciągu ostatnich dwudziestu lat postarzałem się o cztery lata. Zgrzeszyłem przeciwko
prawom życia.
Objął rękami głowę, kołysząc się na wszystkie strony. – Boże! Ukarz mnie bólem, jaki mogę
znieść. Wychłostaj mnie! Zedrzyj ciało z moich pleców. Tylko oddaj mi świat, który odrzuciłem!
Upadł z płaczem.
Noja przytuliła do piersi jego głowę.
– Mój pan ma wiele wizji – wyszeptała. – Wizje są trudne do zniesienia, lecz są darem Oruri
i dlatego trzeba cierpieć. Niech Poul Mer Lo, mój pan, wie, że jego służka ulży mu w cierpieniach,
jeśli takie są wyroki Oruri.
Poul Mer Lo podniósł głowę i spojrzał na noję. Powoli przychodził do siebie.
– Nie smuć się – powiedział dość poprawnie w języku bajańskim. – Miałem złe sny. Cierpię
jedynie z powodu śmierci dziecka, dawno temu.
Mylai Tui zdziwiła się.
– Mój panie, najpierw to była śmierć wielkiego ptaka, a teraz śmierć dziecka. Czy nie za wiele
jest śmierci w twoim sercu?
Poul Mer Lo uśmiechnął się:
– Masz rację. Za dużo jest śmierci. Chyba muszę się nauczyć na nowo żyć.
Rozdział trzeci
Roku pańskiego 2012 (według czasu miejscowego) trzy statki gwiezdne opuściły planetę Sol
Trzy, bardziej znaną jej mieszkańcom jako Ziemia. Pierwszym statkiem gwiezdnym, który odważył
się zapuścić w głęboką czarną nicość był – naturalnie – amerykański statek Mayflower. Była to
(zgadzali się z tym nawet rosyjscy i europejscy inspektorzy) najdoskonalsza, największa i chyba
najpiękniejsza maszyna zbudowana przez człowieka. Zmontowanie jej na dwugodzinnej orbicie
kosztowało dziesięć lat pracy, trzydzieści miliardów neodolarów oraz życie dziewięciuset
czternastu ludzi. Statek był przeznaczony dla czterdziestu pięciu par ludzi, a jego celem był system
Syriusza.
Drugim statkiem, który opuścił Sol Trzy był pojazd rosyjski Czerwony Październik. Chociaż nie
tak duży jak amerykański, był on (tak stwierdzili amerykańscy i europejscy inspektorzy) trochę
szybszy, ale tak samo drogi i piękny. Również kosztował życie wielu ludzi. Rosjanie, mimo
powszechnego sceptycyzmu, zdołali go zmontować na trzygodzinnej orbicie w ciągu zaledwie
sześciu lat. Statek przeznaczony był dla dwudziestu siedmiu mężczyzn i dwudziestu siedmiu kobiet
(nie połączonych w pary), a jego celem był Procjon.
Trzecim statkiem była Gloria Mundi. Zbudowano ją tanim kosztem, na
dziewięćdziesięciominutowej orbicie w nowych Stanach Zjednoczonych Europy. Nazywał się
Gloria Mundi, ponieważ Niemcy nie chcieli się zgodzić na nazwę angielską, Francuzi nie chcieli się
zgodzić na niemiecką, Anglicy – na francuską, a Włosi nawet między sobą nie potrafili dojść do
porozumienia. Dlatego wybrano słowa z martwego języka. A ponieważ statek był najmniejszy ze
wszystkich, jego główny projektant – Anglik z bardzo angielskim poczuciem humoru – wymyślił
nazwę „Chwała Świata”. Statek przeznaczony był dla sześciu par ludzi: jednej niemieckiej, jednej
francuskiej, jednej brytyjskiej, jednej włoskiej, jednej szwedzkiej i jednej holenderskiej. Był
mniejszy niż rosyjski i nie tak szybki, jak amerykański. Naturalnie jego gwiazda docelowa była
położona dalej niż cel amerykański i rosyjski. Miał polecieć na Altair – oddalony o blisko
szesnaście lat świetlnych lub prawie dwadzieścia jeden lat czasu pokładowego.
W dwudziestym pierwszym wieku brytyjskie poczucie przyzwoitości było nadal siłą, z którą
należało się liczyć. Dlatego właśnie rankiem 3 kwietnia roku 2012 Paul Marlowe z czerwoną różą
w klapie marynarki pojawił się punktualnie o 10.30 w urzędzie stanu cywilnego Caxton Hall.
O 10.35 przyszła Ann Victoria Watkins. O 10.50 zostali małżeństwem. Szacowano, iż ceremonię
ślubu oglądało w Eurowizji około trzystu milionów ludzi.
Paul i Ann ani się specjalnie lubili, ani nie lubili. Jednakże jako brytyjska para Gloria Mundi
chętnie przyjęli na siebie obowiązek małżeński. Paul, wyszkolony astronauta, psychiatra i pedagog,
biegle władał francuskim i niemieckim. Posagiem Ann było wykształcenie medyczne; poza tym
mogła się porozumieć po szwedzku i po włosku oraz – w razie pilnej potrzeby – po niderlandzku.
Po ślubie pojechali na dworzec Victoria, poduszkowcem na lotnisko Gatwick, rakietą
stratosferyczną do Woomery, a następnie wahadłowcem na dziewięćdziesięciominutową orbitę.
Swój miodowy miesiąc spędzili na przygotowaniach do startu na pokładzie Gloria Mundi.
Mimo wielu różnic w wymiarach, projekcie i wygodach, wszystkie trzy statki – amerykański,
rosyjski i europejski – miały jedną rzecz wspólną: wszystkie posiadały komory hibernacyjne dla
załogi. Żaden ze statków nie mógł przekroczyć prędkości światła – chociaż Rosjanie twierdzili, że
w teoretycznie idealnych warunkach Czerwony Październik mógł tę barierę pokonać – więc załogi
skazane były na wieloletnią podróż, podczas której ze statystyczną pewnością niektórzy musieli
umrzeć, zwariować, zbuntować się lub znaleźć jeszcze bardziej pomysłowy sposób, aby stać się
bezużytecznym. Chyba że mieli komory hibernacyjne.
Hibernację wynaleziono wiele lat wcześniej, pod koniec dwudziestego wieku. Początkowo
wykorzystywano ją w bardzo ograniczonym stopniu przy przeszczepach serca. Później ktoś odkrył,
że zamrożenie nerwowo chorego na okres kilku dni lub tygodni – w zależności od zaawansowania
choroby – może chorego wyleczyć niemal całkowicie. Następnie ktoś inny wpadł na pomysł
hibernacji osób nienormalnych, nieuleczalnie chorych lub umierających. Twierdzono, iż tacy ludzie
mogą pozostać w uśpieniu przez wiele dziesiątek lat, dopóki nie znajdzie się lekarstwa na daną
chorobę.
W początkach dwudziestego pierwszego wieku hibernacja stała się integralną częścią istnienia
każdego cywilizowanego społeczeństwa. Usypiano nie tylko śmiertelnie chorych i całkowicie
szalonych. Usypiano kryminalistów, których wyroki hibernacji wahały się od roku do
pięćdziesięciu lat, zależnie od przestępstwa. A bogaci obywatele, którzy przeżyli większość
swojego życia i wyczerpali wszelkie możliwe techniki odmładzania, z własnej woli poddawali się
procesowi hibernacji, licząc na to, że pewnego dnia ktoś odkryje tajemnicę nieśmiertelności.
Procesowi temu poddawano nawet zmarłych – ale tylko tych ważniejszych, jeśli można było do
nich dotrzeć w chwili śmierci klinicznej – w myśl teorii, że następne dziesięciolecia przyniosą nowe
osiągnięcia w dziedzinie wskrzeszania.
Jednakże niezależnie od wartości hibernacji dla tych, którzy mieli nadzieję oszukać śmierć,
szpital dla wariatów, kata czy zwykłe prawa życia ludzkiego, była to z pewnością idealna forma
podróżowania dla tych, którzy udawali się w głęboki Kosmos.
Obliczono, że Gloria Mundi nie będzie w stanie dotrzeć do Altair wcześniej niż po dwudziestu
latach czasu subiektywnego. Wobec tego opracowano dla załogi program rotacyjnej hibernacji.
Przez pierwsze trzy miesiące podróży wszyscy członkowie załogi mieli być aktywni. Przez resztę
podróży, z wyjątkiem trzech ostatnich miesięcy, każda para po kolei miała żyć aktywnie przez jeden
miesiąc (czasu ziemskiego) i być w uśpieniu przez pięć miesięcy. W nieprzewidzianych
przypadkach wszystkie pięć uśpionych par (lub tego astronautę, którego umiejętności byłyby
potrzebne) można było przywrócić do życia w ciągu dziesięciu godzin.
Podczas długiej i jednostajnej podróży na Altair Paul Marlowe spędził w sumie blisko cztery lata
robocze w towarzystwie „żony”. Nigdy naprawdę jej nie poznał. Jako psychiatra skłonny był
sądzić, że absolutna izolacja w długiej podróży w przestrzeni musi zbliżyć do siebie dwoje ludzi.
A jednak nigdy jej dobrze nie poznał.
Miała ciemne włosy, atrakcyjną twarz, i przyjemne ciało. Podczas pracujących miesięcy często się
kochali. Opowiadali sobie dowcipy, dyskutowali o książkach, razem oglądali stare filmy. Ale była
za sumienna, zbyt odległa. I nigdy jej naprawdę nie poznał.
Być może dlatego nie płakał nad nią, nie odczuł osobistej straty, kiedy wreszcie znikła na Altair
Pięć.
Rozdział czwarty
Poranne słońce wlewało się przez cztery z szesnastu nie oszklonych okienek lochu. Poul Mer Lo
spał. Noja nie budziła go. Najwyraźniej znalazł się pod wpływem Oruri. Potrzebował snu.
Jak zwykle podziwiała wzrost i wygląd obcego. Był o połowę wyższy od Mylai Tui, którą jej
ziomkowie uważali na nadzwyczaj wysoką – a przez to brzydką. Jego skóra była w interesujący
sposób blada, jej zaś – brązowa: faktycznie prawie szara cenną czernią starożytnego pochodzenia
Bajańczyków. Jego oczy miały jasnoniebieski kolor, podczas gdy wszyscy Bajańczycy mieli oczy
brązowe lub brunatnożółte. Mięśnie jego ramion i nóg przypominały mięśnie potężnego
zwierzęcia. Co dziwniejsze: chociaż niewątpliwie barbarzyńca, odznaczał się pewną wrażliwością.
Był również niewątpliwie mężczyzną; noja, chociaż jako kapłanka w Świątyni Radości poznała
wielu pełnych wigoru Bajańczyków, ku swemu zaskoczeniu przekonała się, że z trudem mogła
w sobie pomieścić jego tanu. Czasami wysiłek był bolesny, ale często przynosił radość większą
nawet niż łaskawość Oruri.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin