Simak Clifford D. - Dzieci naszych dzieci - Kopia.pdf

(722 KB) Pobierz
Simak_Clifford_D._-_Dzieci_naszych_dzieci
CLIFFORD D. SIMAK
Dzieci naszych dzieci
(Przeło Ŝ ył: Andrzej Leszczy ń ski)
Dla niej historia o Ŝ yła na nowo, zmartwychwstała. Prze Ŝ ywała wspaniałe chwile. Miała
nigdy o nich nie zapomnie ć , cho ć by nie wiadomo co spotkało j ą jeszcze w Ŝ yciu. Gromadziła
wspomnienia na pobyt w miocenie. Niespodziewana my ś l o niewiadomym, jakie czekało j ą w
miocenie, wywołała dreszcz strachu. Czy kiedykolwiek si ę tam dostan ą ? Czy ludzie z tej epoki
zdecyduj ą si ę pomóc im wyemigrowa ć w przeszło ść ?
1.
Bentley Price - fotoreporter Global News Service, uło Ŝ ył stek na ruszcie i z puszk ą piwa w
dłoni zasiadł w fotelu na biegunach. Kiedy dogl ą dał mi ę sa, obok pnia wiekowego białego d ę bu
otworzyły si ę drzwi i zacz ę li przez nie wychodzi ć ludzie.
Od wielu ju Ŝ lat nic nie było w stanie zaskoczy ć Bentleya Price'a. Gorzkie do ś wiadczenia
nauczyły go oczekiwa ć rzeczy szokuj ą cych i nie przywi ą zywa ć do nich wi ę kszej wagi.
Fotografował zdarzenia niezwykłe, dziwne, przera Ŝ aj ą ce, po czym odwracał si ę tyłem i odchodził -
czasami w najwi ę kszym po ś piechu, Ŝ eby prze ś cign ąć konkurencj ę z AP i UPI. Fotoreporterzy
działaj ą cy na własn ą r ę k ę nie mogli zapuszcza ć korzeni. Mimo Ŝ e redaktorzy magazynów nie
nale Ŝ eli do ludzi wzbudzaj ą cych strach, trzeba było utrzymywa ć z nimi poprawne stosunki.
Tym razem jednak Bentley zastygł w osłupieniu, gdy Ŝ stał si ę ś wiadkiem czego ś , co
przekraczało granice jego wyobra ź ni i w Ŝ aden sposób nie dawało pogodzi ć si ę z bogatymi
do ś wiadczeniami. Zamarł w fotelu, z puszk ą piwa na wpół uniesion ą do ust, i szklistymi oczyma
spogl ą dał na wychodz ą cych przez drzwi. Dopiero po chwili zauwa Ŝ ył, Ŝ e nie s ą to Ŝ adne drzwi, a
jedynie postrz ę piona, faluj ą ca na kraw ę dziach plama ciemno ś ci, stanowi ą ca do ść szerokie przej ś cie
- przybysze przekraczali j ą czwórkami i pi ą tkami, rami ę przy ramieniu.
Wygl ą dali na całkiem zwyczajnych ludzi, mimo do ść dziwnych strojów, jakby wracali do
domu z maskarady. Nie nosili jednak masek. Gdyby byli tylko sami młodzi, wzi ą łby ich za
studentów nosz ą cych zwariowane ciuchy, w jakie ubierały si ę nastolatki. W grupie tej jednak
wi ę kszo ść stanowili ludzie starsi.
Jako jeden z pierwszych wyszedł na trawnik do ść wysoki, chudy m ęŜ czyzna, raczej
przystojny mimo swej tykowato ś ci. Na głowie miał szop ę potarganych stalowoszarych włosów,
opadaj ą cych na kark. Ubrany był w krótk ą , nie si ę gaj ą c ą ko ś cistych kolan szar ą spódniczk ę oraz
szerok ą czerwon ą szarf ę , zebran ą na ramieniu i przyczepion ą do pasa, przytrzymuj ą cego
jednocze ś nie spódniczk ę ; Bentley stwierdził w duchu, i Ŝ wygl ą da zupełnie jak Szkot w stroju
narodowym, chocia Ŝ spódniczka nie była kraciasta.
Obok niego szła młoda kobieta, odziana w biał ą , powiewn ą , przewi ą zan ą paskiem sukni ę ,
si ę gaj ą c ą a Ŝ do obutych w sandały stóp. Miała długie do pasa kruczoczarne włosy, zebrane w
ko ń ski ogon. Bentley pomy ś lał, Ŝ e jest bardzo ładna - odznaczała si ę niezwykle rzadko spotykanym
typem urody. Jej skóra, s ą dz ą c po fragmentach odkrytego ciała, była równie biała i gładka jak
suknia.
Para ta podeszła do Bentleya i zatrzymała si ę przed nim.
- Zakładam - odezwał si ę m ęŜ czyzna - Ŝ e jest pan posiadaczem.
W jego sposobie mówienia było co ś dziwnego. Wyrazy wymawiał niewyra ź nie, ł ą czył
głoski i połykał słowa, niemniej jednak mo Ŝ na go było zrozumie ć .
- Domy ś lam si ę - odparł Bentley - i Ŝ chciał pan powiedzie ć , Ŝ e jestem wła ś cicielem tego
majdanu.
- Prawdopodobnie tak - rzekł tamten. - Mo Ŝ liwe, i Ŝ moja mowa jest nie z tego dnia, ale
s ą dz ę , Ŝ e mówi ę zrozumiale.
- Jasne, tylko o jaki dzie ń panu chodzi? Czy Ŝ by chciał pan przez to powiedzie ć , Ŝ e ka Ŝ dego
dnia mówi pan inaczej?
- Zupełnie nie to miałem na my ś li - odparł m ęŜ czyzna.
- Prosz ę wybaczy ć nam naj ś cie. To musi wydawa ć si ę niestosowne. B ę dziemy starali si ę nie
uszkodzi ć pa ń skiej własno ś ci.
- Musz ę wyzna ć , przyjacielu, Ŝ e to nie jest moja posiadło ść . Ja tylko pilnuj ę domostwa pod
nieobecno ść wła ś ciciela. Czy mógłby pan poprosi ć tych ludzi, Ŝ eby nie deptali rabat kwiatowych?
ś ona Joego b ę dzie w ś ciekła, kiedy wróci do domu i zastanie zniszczone kwiaty. Po ś wi ę ca im wiele
uwagi.
W trakcie tej rozmowy przez drzwi wychodzili nieustannie nast ę pni ludzie - zapełnili ju Ŝ
cały trawnik i zaczynali wylewa ć si ę na s ą siednie podwórka. Z domów wychylali si ę mieszka ń cy,
by zobaczy ć , co si ę dzieje.
Dziewczyna zaszczyciła Bentleya promiennym u ś miechem.
- My ś l ę , Ŝ e mo Ŝ e by ć pan spokojny o kwiaty - powiedziała. - To mili ludzie, dobrze
wychowani, nie maj ą złych zamiarów.
- Licz ą na pa ń sk ą wyrozumiało ść - dodał m ęŜ czyzna. - S ą uchod ź cami.
Bentley przyjrzał si ę im uwa Ŝ nie. Nie wygl ą dali na uchod ź ców. Wielokrotnie miał okazj ę
fotografowa ć takich w ró Ŝ nych cz ęś ciach ś wiata - zwykle byli brudni, obdarci i d ź wigali toboły. Ci
za ś wygl ą dali schludnie i czysto, a baga Ŝ y mieli niewiele; tu i tam mo Ŝ na było dostrzec niedu Ŝą
walizeczk ę lub aktówk ę w rodzaju tej, któr ą trzymał pod pach ą stoj ą cy przed Bentleyem
m ęŜ czyzna.
- Nie wygl ą daj ą mi na uchod ź ców - rzekł Bentley. - Sk ą d oni pochodz ą ?
- Z przyszło ś ci - odparł m ęŜ czyzna. - Prosimy uprzejmie o wyrozumiało ść . Zapewniam
pana, Ŝ e to, co robimy, to sprawa Ŝ ycia i ś mierci.
Słowa te poruszyły Bentleya. Chciał poci ą gn ąć łyk piwa, ale rozmy ś lił si ę , opu ś cił r ę k ę i
postawił puszk ę na trawie. Powoli podniósł si ę z fotela.
- Pragn ę o ś wiadczy ć , prosz ę pana - zacz ą ł - Ŝ e je ś li urz ą dzacie sobie jaki ś pokaz
reklamowy, nie mam nawet zamiaru si ę gn ąć po aparat. Nie zrobi ę ani jednego zdj ę cia Ŝ adnej akcji
reklamowej, bez wzgl ę du na jej charakter.
- Akcji reklamowej? - zapytał m ęŜ czyzna. Nie ulegało w ą tpliwo ś ci, Ŝ e teraz on nic nie
rozumie. - Przykro mi. Pa ń skie słowa nie trafiaj ą do mnie.
Bentley raz jeszcze spojrzał na drzwi. Nadal, czwórkami i pi ą tkami, wychodzili przez nie
ludzie. Zdawało si ę , Ŝ e temu pochodowi nie b ę dzie ko ń ca. Przej ś cie wygl ą dało dokładnie tak samo
jak wtedy, kiedy ujrzał je po raz pierwszy - nieco postrz ę piona, faluj ą ca na kraw ę dziach plama
ciemno ś ci, przesłaniaj ą ca fragment trawnika. Zauwa Ŝ ył jednak, Ŝ e jest w stanie dostrzec znajduj ą ce
si ę za ni ą drzewa, krzewy oraz plac zabaw na s ą siednim podwórku.
Je ś li była to jaka ś akcja reklamowa, to wykonano j ą bezbł ę dnie. Wielu speców musiało
nie ź le wyt ęŜ y ć swoje mó Ŝ d Ŝ ki, Ŝ eby wymy ś li ć co ś podobnego. W jaki sposób udało im si ę
stworzy ć t ę faluj ą c ą dziur ę i sk ą d wzi ę li wszystkich tych statystów?
- Przybywamy z przyszło ś ci odległej o pi ęć set lat - rzekł m ęŜ czyzna. - Uciekamy przed
ko ń cem rasy ludzkiej. Prosimy o pomoc i zrozumienie.
Bentley spojrzał na niego.
- Nie oszukuje mnie pan, prawda? - zapytał. - Gdybym dał si ę nabra ć , straciłbym prac ę .
- Spodziewali ś my si ę , naturalnie, spotka ć z niedowierzaniem - odparł tamten. - Zdaj ę sobie
spraw ę , Ŝ e nie istnieje sposób dowiedzenia naszego pochodzenia. Bardzo prosimy, Ŝ eby zechciał
pan uwierzy ć nam na słowo.
- Powiem co ś panu - rzekł Bentley. - Pójd ę na to. Zrobi ę par ę fotek, ale je ś li oka Ŝ e si ę , Ŝ e to
akcja...
- O ile dobrze rozumiem, chodzi panu o robienie zdj ęć .
- Oczywi ś cie. Aparat to moje narz ę dzie pracy.
- Nie przybyli ś my tu po to, Ŝ eby robiono nam zdj ę cia. Je ś li ma pan jakie ś w ą tpliwo ś ci,
prosz ę sprawdzi ć . W ogóle nie b ę dzie to nas obchodziło.
- A wi ę c nie chcecie, Ŝ eby robiono wam zdj ę cia - powiedział z naciskiem Bentley. -
Jeste ś cie tacy sami jak wi ę kszo ść ludzi. Najpierw narobicie bigosu, a potem podnosicie krzyk, gdy
kto ś skieruje na was obiektyw.
- Nie mamy Ŝ adnych zastrze Ŝ e ń - rzekł m ęŜ czyzna. - Prosz ę zrobi ć tyle zdj ęć , ile pan sobie
Ŝ yczy.
- Nie macie nic przeciwko temu? - upewnił si ę zbity z pantałyku Bentley.
- W ogóle.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin